sobota, 8 grudnia 2018

„Kosiarz umysłów” (1992)

Doktor Lawrence Angelo prowadzi finansowany przez rząd Stanów Zjednoczonych projekt zwiększania inteligencji szympansów z wykorzystaniem rzeczywistości wirtualnej. Z czasem postanawia poddać temu eksperymentowi człowieka, nie informując o tym swoich przełożonych. Wybiera swojego sąsiada, niedorozwiniętego ogrodnika Jobe'a Smitha, który poza tym wykonuje drobne prace dla lokalnego księdza. W krótkim czasie doktor Angelo zwiększa jego inteligencję, po czym przedstawia wyniki swojemu przełożonemu wraz z prośbą o udostępnienie mu sprzętu niezbędnego do kontynuowania projektu. Dostaje zgodę i rozpoczyna kolejny etap prac nad umysłem Jobe'a. Wyniki przekraczają jego najśmielsze oczekiwania. Smith nie tylko zyskuje ponadprzeciętną inteligencję, ale i nowe zdolności, które, ku przerażeniu doktora Angelo, zaczyna wykorzystywać przeciwko wybranym osobom.

W 1975 roku w magazynie „Cavalier” opublikowano opowiadanie Stephena Kinga zatytułowane „The Lawnmower Man”, które potem autor umieścił w swoim zbiorze „Nocna zmiana” (polski tytuł opowiadania to „Kosiarz trawy”). Prawa do sfilmowania tego tekstu uzyskała wytwórnia New Line Cinema i faktycznie potem wypuściła film pod tytułem „The Lawnmower Man”, ale w zasadzie poza tytułem nie miał on nic wspólnego z tekstem Kinga. Co nie powstrzymało producentów przed reklamowaniem tego obrazu nazwiskiem pisarza. King pozwał więc New Line Cinema, domagając się usunięcia jego personaliów ze wszystkim materiałów dotyczących tej pozycji i to nie jeden raz, ponieważ pierwszego wyroku sądu przychylającego się do stanowiska Kinga, wytwórnia nie zechciała zrealizować. Dopiero groźba poniesienia znacznych strat finansowych zmusiła New Line Cinema do zastosowania się do wytycznych sądu, co nie rozciągnęło się na wszystkich dystrybutorów - w Polsce chociażby reklamuje się go nazwiskiem Kinga.

Zrealizowany za w przybliżeniu dziesięć milionów dolarów amerykańsko-brytyjsko-japoński thriller science fiction „Kosiarz umysłów” w reżyserii Bretta Leonarda, twórcy między innymi „Kryjówki diabła” opartej na powieści Deana Koontza, powstał na podstawie scenariusza spisanego przez niego wespół z Gimelem Everettem. Z opowiadania Stephena Kinga zaczerpnięto jedynie kosiarkę – jedynie, bo potraktowano to tylko jako dodatek do ich koncepcji, urozmaicający ich wizję, ale niewprowadzający nawet ułamka charakteru „Kosiarza trawy”. Film odniósł umiarkowany sukces finansowy, doczekał się jednego filmowego sequela i paru gier komputerowych oraz zyskał grupkę wiernych fanów, aczkolwiek trudno znaleźć wśród nich tak zwanych znawców kina, tj. krytyków. Zdecydowana większość z nich nie zostawiła na tym filmie suchej nitki. Dla widza, że tak to ujmę, wychowanego na XXI-wiecznej kinematografii, „Kosiarz umysłów” może być, delikatnie mówiąc, trudny do strawienia. Przez efekty komputerowe. Kiczowate animacje wizualizujące rzeczywistość wirtualną, którą to w „Kosiarzu umysłów” przedstawiono jako poważne zagrożenie dla ludzkości. Chociaż tak na dobrą sprawę już w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku, kiedy to ukazał się ten film, wykorzystane w nim CGI mogły trącić myszką. Wtedy dysponowano już bardziej zaawansowaną techniką, czego dowodem choćby „Terminator 2: Dzień sądu” Jamesa Camerona. Brett Leonard dysponował jednak dużo mniejszym budżetem – z mniej więcej dziesięciu milionów dolarów, które wydał na tę produkcję ponoć zaledwie pięćset tysięcy przeznaczył na efekty komputerowe. O tak, tandeta to aż się z tego wylewa, ale czy mi to przeszkadza? Powiem tak: nie wiem jak to się stało, że dopiero teraz natknęłam się na tę pozycję. Do takiego kiczu mam ogromny sentyment, takie science fiction cenię sobie nieporównanie bardziej od współczesnych blockbusterów (pomijając nowe „Gwiezdne wojny”), plasując się tym w zdecydowanej mniejszości. Według mnie „Kosiarz umysłów” nie ma absolutnie żadnych szans na zyskanie nowego życia, na zdobycie sympatii dużej części młodszego pokolenia, a wręcz nie wydaje mi się, żeby wielu z nich zechciało choćby dać mu szansę, tj. obejrzeć ten tworek Bretta Leonarda. Co innego osoby wychowane na niskobudżetowym kinie science fiction lat 80-tych XX wieku. Bo z tą dekadą „Kosiarz umysłów” kojarzył mi się najbardziej i chociaż jego budżet nie był znowu taki mały, to jakoś tego nie odczuwałam. Przez cały czas czułam się jakbym oglądała obraz nakręcony za góra dwa miliony dolarów, głównie przez te tchnące taniością efekty komputerowe, co każe mi dawać wiarę informacji znalezionej w Sieci, mówiącej, że przeznaczono na nie jedynie pół miliona dolarów. Brett Leonard i Gimel Everett wymyślili dosyć standardową opowieść – to znaczy taką, w której nie brakuje znanych każdemu miłośnikowi kina motywów, która uparcie podąża utartym torem, chociaż sam wybór zagrożenia przynajmniej na początku ostatniej dekady XX wieku mógł być odbierany jako pewien powiew świeżości (przynajmniej, bo jak się zna „Matrixa”... choć akurat ten film w ogóle do mnie nie przemawia). Rzeczywistość wirtualna (ang. virtual reality), czyli multimedialne kreowanie komputerowej rzeczywistości, symulatory komputerowe, które pozwalają ludziom czuć się tak, jakby faktycznie przebywali w sztucznych światach to nader atrakcyjny temat dla twórców technothrillerów, bo nie trzeba się jakoś szczególnie wysilać, żeby przedstawić to w formie zagrożenia dla ludzkości i bez wątpienia jest to temat, który szybko się nie zdezaktualizuje. Nawet teraz, pod koniec drugiej dekady XXI wieku, VR może budzić złe przeczucia, chociaż jest to już na tyle powszechna rozrywka, że raczej trudno o to, by budziła niepokój porównywalny do tego sprzed kilkudziesięciu lat.

Jobe Smith (dobra kreacja Jeffa Faheya) jest poczciwym, lekko upośledzonym umysłowo młodym mężczyzną, który przez swoją niepełnosprawność toczy dosyć niewdzięczny żywot. A raczej nie tyle przez swoją niepełnosprawność, ile przez ludzi uważających, że mają wszelkie prawo go wykorzystywać i pastwić się nad nim. Brett Leonard i Gimel Everett poświęcili takim haniebnym zachowaniom społecznym dosyć sporo miejsca i dobrze, bo postawienie Jobe'a w pozycji ofiary miało niemały udział w budowaniu silnej więzi pomiędzy mną i tym (anty)bohaterem. A nie było to bez znaczenia w dalszych partiach filmu – właściwie to fakt, iż nie potrafiłam znienawidzić Jobe'a nawet wówczas, gdy było już jasne, że stanowi on spore zagrożenie dla ludzkości, że mimo wszystko nie pragnęłam jego śmierci (ale i nie trzymałam kciuków za powodzenie jego głównego planu) sprawiło, że „Kosiarz umysłów” jeszcze zyskał w moich oczach. Motyw samotnego mściciela jest nader często wykorzystywany w kinematografii i zazwyczaj przedstawiany tak, że ciężko nie postawić się po jego stronie. I tak też było tutaj. Nie umiałam współczuć jego ofiarom, bo i nie sądzę, żeby na tym twórcom zależało – jak w rape and revenge bardziej chodziło o danie mi poczucia, że oto sprawiedliwości staje się zadość, że ludzie ci całkowicie zasłużyli sobie na tragiczny los, który właśnie ich spotyka. Ale to nie koniec. Plan Jobe'a bynajmniej nie ogranicza się do pomszczenia krzywd swoich i swojego małego przyjaciela (chłopca z sąsiedztwa). Nie jest to nawet główny punkt tego planu. To na czym zależy mu przede wszystkim budzi już zgoła inne odczucia odbiorcy. Na pewno nie każe mu z nadzieją wypatrywać owocnego wyniku tego dążenia jeszcze niedawno niedorozwiniętego, a teraz wręcz genialnego osobnika. Drugą pierwszoplanową postacią jest naukowiec Lawrence Angelo tak sobie kreowany przez Pierce'a Brosnana, który chociaż zdeklarowany pacyfista, przyjmuje formę klasycznego burzyciela, szalonego naukowca, który to na trwałe (i dużo wcześniej) wpisał się w gatunek science fiction. Tak patrzyłam na niego przez jakiś czas. To znaczy Angelo nie był dla mnie szalony w sensie chory psychicznie, nawet nie wyglądało mi to tak, jakby działał z premedytacją, jakby jego zamiarem było czynienie zła, niemniej nie miałam wątpliwości, że niechcący przeszarżował, że jego wygórowane ambicje wepchnęły całą ludzkość na drogę ku zatraceniu. Tak wiem, głupio to brzmi zważywszy na fakt, że nasz gatunek już dawno sam ochoczo wkroczył na tę ścieżkę i nie wygląda na to, żeby szczególnie nam zależało na zejściu z niej (nam jako gatunkowi, nie poszczególnym jednostkom). Ale zostawmy wojny i niszczenie Natury, bo „Kosiarz umysłów” nie na tym się skupia. Brettowi Leonardowi i Gimelowi Everettowi chodziło o inne zagrożenie, które sami na siebie sprowadzamy. Chociaż oczywiście dokonania doktora Lawrence'a Angelo wykraczają daleko poza to, co jest nam już teraz znane. Tak daleko, że ciężko uwierzyć, że cała ta wizja mogłaby w przyszłości się ziścić. Zdolności psychokinetyczne? Jakoś w to wątpię. (Swoją drogą mogło to być nawiązanie do „Carrie” i „Podpalaczki” Stephena Kinga. Ponadto w Sieci można znaleźć informację, że doktor Angelo pracuje dla Sklepiku znanego z tej drugiej z wymienionych powieści). Ale już zwiększanie inteligencji z wykorzystaniem VR takie znowu nieprawdopodobne mi się nie wydawało. Nie wspominając już o zatracaniu się w rzeczywistości wirtualnej – to już się dokonuje, choć oczywiście nie w dokładnie takiej postaci, jaką zobaczymy w „Kosiarzu umysłów”. Niemniej w kategoriach science fiction wizja Bretta Leonarda i Gimela Everetta całkiem dobrze się sprawdza, a i klimat jest stosownie mroczny. Owszem, pod koniec trochę ich poniosło UWAGA SPOILER Wdzieranie się rzeczywistości wirtualnej do realnego świata, obrazy wygenerowane komputerowo odmalowywane w realu, a wręcz ingerujące w tę prawdziwą rzeczywistość, niezbyt mi do tego pasowały. Bardziej przekonująco i spójnie byłoby bez tego. Postawienie na samo całkowite pogrążanie się Jobe'a w wirtualnym świecie, dobrowolne stanie się przez niego częścią tej sztucznej rzeczywistości. Ale to tyko moje zdanie KONIEC SPOILERA.

Oto kawałek kiczowatego kina science fiction, którego moim zdaniem nie wypada przegapić żadnemu miłośnikowi niskobudżetowych członków tego gatunku z ostatnich dekad XX wieku. Zwłaszcza z lat 80-tych, bo choć „Kosiarz umysłu” swoją premierę miał na początku kolejnego dziesięciolecia to jego specyfika najbardziej przypomina tą, w którą często celowano w poprzedniej dekadzie. Tak, dla tych osób te tandetne efekty komputerowe nie będą żadną przeszkodą, a wręcz istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że przynajmniej większość z nich będzie istną ucztą dla ich oczu, co choć niewielu tak uważa, taniość może się podobać. A „Kosiarz umysłów” praktycznie tą taniością emanuje. Dla mnie dobrze, dla innych nie. I jestem przekonana, że tych „innych” tzn. niepodatny grunt dla „Kosiarza umysłów” obecnie jest nieporównanie większy. I wątpię, żeby miało to kiedykolwiek ulec zmianie. Na początku lat 90-tych może niekoniecznie, ale teraz to niszowy thriller science fiction, a owa nisza pewnie z biegiem lat będzie się jeszcze kurczyć, bo takie „potworki”, niestety, nieubłaganie odchodzą w zapomnienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz