Stronki na blogu

piątek, 26 lipca 2019

C.J. Tudor „Zniknięcie Annie Thorne”

W 1992 roku we wsi Arnhill zaginęła ośmioletnia Annie Thorne. Dziewczynka wróciła po dwóch dniach, ale nie była już taka, jak przedtem. Niedługo potem ona i jej ojciec zginęli w wypadku samochodowym. Dwadzieścia pięć lat później policjanci znajdują w Arnhill ciała dwóch osób: miejscowej nauczycielki i jej jedenastoletniego syna. Wszystko wskazuje na to, że kobieta zabiła swoje dziecko, po czym popełniła samobójstwo. Krótko potem do Arnhill przybywa Joseph 'Joe' Thorne, starszy brat tragicznie zmarłej przed laty Annie. Mężczyźnie udaje się dostać posadę nauczyciela angielskiego w tutejszej szkole, a niedługo potem wprowadza się do domu, w którym doszło do zabójstwa połączonego z samobójstwem. Joe ma powody, by sądzić, że sprawa ta ma związek ze sprawą Annie, że łączy się ona z przerażającymi wydarzeniami z przeszłości. Z wydarzeniami, w które oprócz niego było zamieszanych kilkoro jego ówczesnych przyjaciół. Chcąc przede wszystkim rozwiązać problem ze swoim wierzycielem, Thorne zamierza rozdrapać stare rany. Powrócić do sprawy, która zmieniła jego życie, doskonale wiedząc z jak wielkim niebezpieczeństwem się to wiąże.

„Zniknięcie Annie Thorne” („The Taking of Annie Thorne”, „The Hiding Place”) to druga powieść brytyjskiej autorki C.J. Tudor, która na rynku literackim zadebiutowała w 2018 roku bestsellerowym thrillerem z elementami horroru pt. „The Chalk Man” („Kredziarz”). Miłośniczka „Pogromców duchów” Ivana Reitmana, „Straconych chłopców” Joela Schumachera oraz twórczości Stephena Kinga, Harlana Cobena i Michaela Marshalla, była prezenterka telewizyjna, scenarzystka radiowa, lektorka, sprzedawczyni i copywriterka agencji reklamowej, po wydaniu „Kredziarza” przez niektórych zaczęła być nazywana brytyjską wersją Stephena Kinga. Na 2020 rok zaplanowano światową premierę jej trzeciej powieści zatytułowanej „The Other People”.

„Kredziarz” jest thrillerem z elementami horroru, „Zniknięcie Annie Thorne” natomiast nazwałbym horrorem z elementami thrillera. Miłośnicy prozy Stephena Kinga, bez trudu znajdą w obu tych powieściach zapożyczenia z jego twórczości. To, co C.J. Tudor prezentuje na kartach „Zniknięcia Annie Thorne” przez niektórych może być odebrane, jako bezwstydne wręcz kopiowanie jednej powieści mistrza literackiego horroru. I w pewnym sensie tak rzeczywiście jest. Tylko że na tych znanych rzeszy czytelników fundamentach C.J. Tudor buduje własną historię, a pomysły Kinga w mojej ocenie traktuje z dużym szacunkiem – tchnie z tego czysta miłość do jego prozy, potrzeba złożenia hołdu jednej z jego najpoczytniejszych powieści i być może chęć zaznaczenia jej uniwersalności. Bo to tego rodzaju motywy, które łatwo wpasować w najprzeróżniejsze ramy fabularne i... gatunkowe. „Zniknięcie Annie Thorne” nie jest wszak czystym horrorem – akcja w pewnej mierze toczy się po torze „zarezerwowanym” dla thrillera, w oczach odbiorców utworu niekoniecznie będzie on jednak dominował. Według mnie na pewno tak nie jest. Powieść ta w moim mniemaniu silniej egzystuje w ramach horroru. I to nader mrocznego. Nawiązania do pewnej książki Stephena Kinga są oczywiste, ale podczas lektury nie mogłam oprzeć się przeczuciu, że C.J. Tudor sięgnęła jeszcze do jednej, dużo mniej znanej pozycji. Nie mam co do tego pewności, bo wyraźnych nawiązań, jednoznacznych punktów wspólnych tak naprawdę tutaj nie znalazłam (chyba że za takowy uznać tak mało charakterystyczny motyw, jak pieczara), ale z jakiegoś powodu chwilami przywoływało to wspomnienia „Rzezi niewiniątek” Johna Saula. Sama Tudor natomiast wspomniała tutaj „Inwazję porywaczy ciał”, czy to powieść Jacka Finneya, czy jej ekranizację w reżyserii Dona Siegela i jeden ze swoich ulubionych filmów - „Straconych chłopców” Joela Schumachera. Największą inspiracją Tudor ewidentnie był tutaj jednak UWAGA SPOILER „Cmętarz zwieżąt” („Smętarz dla zwierzaków”) Stephena Kinga. Widać tutaj nie tylko bardzo podobne motywy fabularne, ale i identyczny morał. „Bo przecież istnieją rzeczy gorsze niż śmierć. To, co powraca, nie zawsze jest tym samym, co odeszło” - coś Wam to mówi? KONIEC SPOILERA. „Zniknięcie Annie Thorne” otwiera dosyć mocna scena odnalezienia zwłok matki i jej jedenastoletniego syna, który jak głosi napis znaleziony w jego pokoju, jakoby tak naprawdę jej dzieckiem nie był. Dla policji sprawa jest jasna: chora psychicznie kobieta zabiła swojego syna, po czy popełniła samobójstwo. I tyle. Sprawa zamknięta. No nie, bo oto do swojej rodzinnej wsi (tej samej, w której niedawno rozegrały się wyżej przytoczone wydarzenia) wraca Joe Thorne, hazardzista, uciekający przed niebezpiecznym człowiekiem, któremu jest winien sporo pieniędzy. A konkretniej przed osobą, którą wierzyciel Joego wynajął w celu zmuszenia go do spłaty długu. Główny bohater i zarazem narrator książki nie miał najmniejszej ochoty na powrót do rodzinnego Arnhill, ale po namyśle i po odebraniu pewnej wiadomości od anonimowego nadawcy, uznał, że nie ma innego wyjścia. Doszedł do wniosku, że dzięki temu może „upiec dwie pieczenie na jednym ogniu” - skonfrontować się z demonami przeszłości i rozwiązać problem ze swoim wierzycielem. Joe ma świadomość, że do Arnhill ponownie zawitało jakieś tajemnicze zło, to samo, z którym zetknął się przed dwudziestoma pięcioma laty, gdy miał piętnaście lat, ale jako że nie jest typem bohatera, człowieka mężnie stającego w obronie innych, nie kieruje nim potrzeba uwolnienia raz na zawsze mieszkańców Arnhill od tego problemu. Thorne myśli przede wszystkim o sobie, ale to nie znaczy, że autorka stara się nastawić nas do niego antypatycznie. Wręcz przeciwnie: ten mistrz ciętej riposty, ten toczący marny żywot cynik, którego jednak nie opuszcza poczucie humoru (ironiczne, sarkastyczne, ale zawsze) ewidentnie nie jest osobą, do której łatwo nastawić się negatywnie. Pomimo stopniowo narastającego przekonania, że od ćwierćwiecza ukrywa on przed światem jakąś straszną prawdę na temat swojej młodszej siostry, tragicznie zmarłej w 1992 roku w wieku ośmiu lat Annie. Prawdę, która, jak przeczuwamy, może stawiać go w jak najgorszym świetle. Jak przedstawia się ta prawda dowiemy się później... na swoje nieszczęście. No nie, żartuję. A w każdym razie miłośnicy horrorów nie powinni tak na to patrzeć. To, co wydarzyło się w nastoletnim okresie życia Joego Thorne'a w angielskiej wiosce Arnhill, tę długo skrywaną przez autorką prawdę o tragicznych losach jego młodszej siostrzyczki, można chyba określić jako kawałek bezkompromisowej prozy. Szarpiącą nerwy, niepokojącą, budzącą lekki wstręt, ale i dojmujący smutek opowieścią o niewinnej dziewczynce, której życie zostało gwałtownie przerwane w okolicznościach, które mają szansę przemówić nie tylko do fanów horrorów, ale i thrillerów. Tak, nie sądzę, żeby takie rozwiązanie historii Annie Thorne i jej starszego brata Joego, rozczarowało wielu z nich.

Szczęście jest przereklamowane. Przede wszystkim trwa zbyt krótko. Gdyby można je było zamówić na Amazonie, klienci domagaliby się zwrotu kosztów. Zepsuło się po miesiącu i jest nie do naprawienia. Następnym razem wypróbuję nieszczęście – podobno nigdy się nie kończy.”

„Zniknięcie Annie Thorne” toczy się w dwóch okresach: w umownej teraźniejszości, w roku 2017 i w przeszłości, poza krótkim wprowadzeniem sięgającej roku 1992. Narratorem jest Joe Thorne, człowiek, który przed dwudziestoma laty stracił swoją ukochaną młodszą siostrę. Rozdziały retrospektywne są w omawianej powieści dozowane – C.J. Tudor odkrywa tajemnice przeszłości stopniowo, czyniąc to nie tylko poprzez każdorazowe przenoszenie czytelników ćwierć wieku wstecz (chociaż stąd dowiadujemy się najwięcej na temat tragedii, jaka dotknęła rodzinę Thorne'ów), ale również poprzez informacje przekazywane w umownej teraźniejszości. Szybko dowiadujemy się, że Joe stracił siostrę w wypadku samochodowym, który poprzedzało tajemnicze dwudniowe zniknięcie dziewczynki. Między tymi dwoma wydarzeniami działo się coś, czego Joe pomimo usilnych starań nadal nie potrafi zracjonalizować. Coś z Annie. A teraz po dwudziestu pięciu latach umiera kolejne dziecko, które prawdopodobniej wcześniej przeszło przez to samo, co siostrzyczka Joego, osoba, którą kochał, jak nikogo innego na świecie, i którą, jak sam myśli, okrutnie zawiódł. Nie wiemy, czy główny bohaterek książki faktycznie ponosi winę za tragiczny los jaki ją spotkał, nie wiemy nawet co dokładnie tę ośmiolatkę spotkało. Wiemy tylko tyle, że Joe przez wszystkie te lata praktycznie nieprzerwanie zmagał się z ogromnymi wyrzutami sumienia, że nigdy nie wybaczył sobie tego, co stało się z jego siostrą. Czy słusznie się biczuje, czy może winnego/winnych należy szukać gdzie indziej? Na przykład w jego dawne paczce, wśród osób, z którymi w tamtych czasach się przyjaźnił. A może wszyscy oni sprzysięgli się przeciwko niemu i jego młodszej siostrze? Może rodzeństwo Thorne'ów padło ofiarami szczeniackiego wybryku, który wymknął się spod kontroli albo niecnego planu do szczętu zepsutych nastolatków. Albo jakiejś nieznanej, mrocznej siły, która z jakiegoś powodu za cel obrała sobie Annie, a dwadzieścia pięć lat później „zainteresowała się” jedenastoletnim synem miejscowej nauczycielki angielskiego. Pytań jest mnóstwo, a odpowiedzi przychodzą nieprędko. Co więcej, niektóre z nich rodzą kolejne pytania... i tak aż do końcowej partii książki, od której jeszcze trudniej się oderwać niż od wcześniejszej mocno trzymającej w napięciu sekwencji wydarzeń, w której moim zdaniem Tudor pokazuje się przede wszystkim, jako artystka, która opanowała niełatwą przecież sztukę budowania tajemnicy. Mrocznej i tak frapującej tajemnicy, że naprawdę (słowo honoru!) musiałam zmuszać się do każdorazowej przerwy od tej lektury. Gdybym mogła wchłonęłabym tę historię od deski do deski, podczas jednej nocy, ale niestety oczy już nie te, co kiedyś... Dawkowanie czegoś wzbudzającego we mnie tak ogromną ciekawość nie było mi w smak, ale cóż począć? Takie życie. Tajemnica to jedno, ale myślę, że nikomu nie umknie dosyć potężna dawka grozy emanująca z tej opowieści. Albo inaczej: zręczne posługiwanie się elementami charakterystycznymi dla horroru. Tak w umownej rzeczywistości Joego, jak w dręczących go koszmarach sennych (upiorny oniryzm). Wyobrażania, domysły i przez jakiś czas nie do końca dla nas jasne plany głównego bohatera książki na najbliższą przyszłość, nie tylko niebywale intensyfikowały moją ciekawość, ale i dawały pewność, że w Arnhill już niedługo znowu wydarzy się coś strasznego, że najprawdopodobniej „miejscowość ta już wkrótce zbierze kolejne żniwo w postaci ludzkich istnień”. C.J. Tudor z zachwycają wręcz zręcznością, z głębokim zrozumiem reguł jakimi rządzi się nadnaturalny horror, kreuje w „Zniknięciu Annie Thorne” potencjalnie przeklętą miejscowość. Wieś, w której trudno czuć się w pełni komfortowo. W tradycyjnym rozumieniu tego słowa, bo fani horrorów między innymi takich miejsc w literaturze poszukują. Oni prawdopodobnie z ochotą wejdą do tego mrocznego świata przedstawionego, do niezaprzeczalnie toczonego przez jakąś zgniliznę Arnhill, w którym to wychował się główny bohater książki. Myślę, że nie ma większego znaczenia, czy owa wieś ostatecznie okaże się siedliskiem jakiejś nadnaturalnej siły, czy owo nieustannie i jakże wyraźnie wyczuwalne zło, które w pewnym sensie opanowało to miejsce, ma całkowicie przyziemną postać (ludzką). Bez względu na to, jak przedstawia się prawda o Arnhill, jakie rozwiązanie wybierze autorka „Zniknięcia Annie Thorne”, czytelnik będzie czuł się w tym miejscu, jak w klasycznym nawiedzonymi domostwie. Swoją drogą i takowy może tutaj stać – nieruchomość, w której Joe Thorne decyduje się tymczasowo zamieszkać, dom, w którym niedawno doszło do zabójstwa połączonego z samobójstwem, posiada właściwości mogące świadczyć o bytowaniu w nim jakichś nadprzyrodzonych istot. Albo po prostu jego nowy lokator powoli traci zmysły. A my wraz z nim, hehe. Trzeba też wspomnieć, że w powieści tej nie brakuje trafnych obserwacji na temat rzeczywistości, w której żyjemy – pesymistycznych przemyśleń o życiu, śmierci, ludzkich słabościach i... oświacie. Piekle, przez jakie muszą przechodzić co poniektórzy uczniowie w bezdusznych szkolnych murach, pod obojętnych (i zastraszonym oraz przekupnym) okiem ich dyrektorów. Tak, uczynienie głównym bohaterem niepoprawnego cynika, pesymisty albo po prostu, z czym pewnie nie każdy się zgodzi, zatwardziałego realisty, niezmiernie mnie ucieszyło. Bo nadawaliśmy na dosyć podobnych falach.

Mówcie co chcecie, ale w mojej ocenie „Zniknięcie Annie Thorne” dalece przewyższa „Kredziarza”. Rzecz nie tylko w tym, że stylistyka, jaką C.J. Tudor obrała w swojej drugiej powieści jest bliższa mojemu sercu, że zdecydowanie bliżej jej do mojego ulubionego gatunku niźli jej debiutanckiej publikacji, ale również w większej biegłości w posługiwaniu się słowem. W mojej ocenie (co nie znaczy, że nie można widzieć tego inaczej) Tudor lepiej tę historię obmyśliła, dużo sprawniej ją poprowadziła i przede wszystkim więcej pokazała. Udowodniła, że jeśli chce, to potrafi zbudować naprawdę tajemniczy klimat, doprawiony ogromną dawką, czy to nadnaturalnego, czy przyziemnego zagrożenia. Wprawnie żonglować dobrze znanymi miłośnikom tak horrorów, jak thrillerów motywami, wzbogacać je własnymi pomysłami i rozniecać w nich swój ogień. Tudor w rzeczy znane wlewa bowiem sporo świeżości, podaje je na swój własny, dosyć charakterystyczny sposób. Powiedzieć, że mocno przeżywałam tę opowieść, że podczas lektury „Zniknięcia Annie Thorne” nieustannie targały mną silne emocje, to mało. Teraz więc trzymam kciuki za to, by C.J. Tudor trzymała się obranego w tej książce kierunku. Bliżej horroru, bo „Zniknięcie Annie Thorne” nie pozostawiło mi żadnych wątpliwości, że „tutaj jest jej miejsce”, że w tym gatunku błyszczy mocniej niźli w thrillerze. Ale może należałoby pomyśleć już o „odcięciu się od twórczości Stephena Kinga”, o niezapożyczaniu już z jego prozy. Bo po co, skoro ewidentnie ma się pomysł na siebie, tj. na swoje pisarstwo? Tak czy inaczej z niecierpliwością czekam na kolejną powieść C.J. Tudor... i nie ja jedna.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz