Stronki na blogu

środa, 6 listopada 2019

„To: Rozdział 2” (2019)


W 1989 roku po pokonaniu potwora gnieżdżącego się w małym miasteczku Derry, członkowie siedmioosobowego nieformalnego Klubu Frajerów przysięgli sobie, że jeśli to wróci znowu będą z nim walczyć. Dwadzieścia siedem lat później jeden z nich, Mike Hanlon, który jako jedyny z tej paczki został w Derry dzwoni do swoich przyjaciół z dzieciństwa z informacją, że stwór wrócił i przypomnieniem o przysiędze, którą złożyli, gdy byli dziećmi. Jego telefon rozpoczyna u każdego z nich niekontrolowany proces odzyskiwania wspomnień z tamtego okresu, które z jakiegoś powodu wcześniej utracili. Bill Denbrough, Ben Hanscom, Beverly Marsh, Eddie Kaspbrak i Richie Tozier decydują się na powrót do Derry, ale Stanley Uris do nich nie dołącza. Tym razem więc tylko w szóstkę będą mierzyć się z pradawnym złem najczęściej ukazującym się pod postacią klauna Pennywise'a.

Kontynuacja najbardziej dochodowego horroru w historii kina opartego na powieści „To” pióra Stephena Kinga, którą ten woli nazywać drugą połową tamtego filmu (pisarz dostał w niej epizodyczną rólkę). Bo amerykańsko-kanadyjski drugi rozdział „To” to w istocie przedłużenie readaptacji wyreżyserowanej przez Andy'ego Muschiettiego. Twórca „Mamy” (2013) podjął się także reżyserii omawianej produkcji, mając do dyspozycji scenariusz Gary'ego Daubermana (współautor scenariusza pierwszego rozdziału „To”) i niewymienionego w czołówce Jasona Fuchsa. Ten drugi doprowadził skrypt do końca, gdy Daubermana wezwały inne obowiązki. A konkretniej praca nad „Annabelle wraca do domu”. Budżet dalszego ciągu „To” z 2017 roku oszacowano na siedemdziesiąt dziewięć milionów dolarów (poprzednik kosztował w przybliżeniu trzydzieści pięć milionów dolarów), a dotychczasowy przychód z całego świata przekroczył czterysta pięćdziesiąt milionów dolarów (poprzednik przyniósł trochę ponad siedemset milionów dolarów). Andy Muschietti (a jakże!) powiedział, że byłby gotowy podjąć się reżyserii kolejnego obrazu spod tego znaku. Uważa, że najlepiej byłoby nakręcić film spinający pierwszy i drugi rozdział, tj. skupić się głównie na okresie rozciągającym się pomiędzy tymi dwoma filmami.

Dalszy ciąg horroru „To” z 2017 roku trwa niecałe trzy godziny, co nie powinno zaskakiwać jeśli weźmie się pod uwagę długość materiału źródłowego, czyli tych obszarów książki Stephena Kinga pod tym samym tytułem, na których miano się wzorować. Tylko że filmowcy dodali coś od siebie, ale i sporo wątków książki opuścili. Podczas gdy poprzednia filmowa wersja „To” w całości została osadzona w okresie dzieciństwa członków tak zwanego Klubu Frajerów, tak drugi film Andy'ego Muschiettiego spod tego znaku jest adaptacją przejść dorosłych już bohaterów, ponownie stających do walki ze zmiennokształtnym potworem, który najczęściej pokazuje się pod postacią upiornego klauna Pennywise'a. Nie tylko, bo w omawianej produkcji zawarto też trochę retrospekcji z małoletnimi postaciami odegranymi przez tych samych aktorów, którzy wystąpili w części pierwszej. Niewiele mają one wspólnego z książką – już prędzej stanowią osobisty wkład twórców w historię wymyśloną przez Stephena Kinga. W okresie, na którym w głównej mierze film ów się koncentruje też dosyć sporo pozmieniano. Najbardziej bolesny dla mnie był oczywiście brak Żółwia (czy tylko ja kocham tego bohatera?), ale wysoko na tej liście umieściłam też Rytuał Chud. Muschietti wyznał, że ograniczenia budżetowe pierwszej odsłony nowego „To” (trzydzieści pięć milionów dolarów to mało?) nie pozwoliły na wierne przeniesienie tego istotnego wątku powieści na ekran. Rytuał Chud wcielono więc w scenariusz kontynuacji, bo pieniążków było już dużo więcej. Tyle że w takim wypadku trzeba już było rzecz zmienić - wierne odwzorowanie tego plemiennego obrzędu w retrospekcji, przypuszczam, mogłoby zrodzić poważne niekonsekwencje. Trudno byłoby to w takim kształcie pospinać, zdecydowano się więc podjąć ten temat dopiero w okresie dorosłości bohaterów. A według mnie lepiej byłoby, gdyby z tego zrezygnowano. Scenki rodem z kiczowatych obrazów science fiction kręconych współcześnie dla telewizji – chaotyczny kolaż obrazków wygenerowanych komputerowo, od których bardziej tandetnie prezentuje się już tylko nadmiernie rozciągnięty w czasie (w książce też jest poprzeciągany, ale i mocniejszy) finalny pojedynek z wiekowym potworem. A muszę dodać, że konkurencja była niemała. Wyglądało mi to tak, jakby Andy Muschietti brał udział w wyścigu na najbardziej efekciarski horror naszych czasów. CGI tu, CGI tam – ej, dajcie więcej, bo zaraz ktoś nas przebije. A to by była tragedia! Bardziej realistycznie się prezentujących (poza sztuczną krwią) praktycznych efektów specjalnych też trochę się tu znalazło. I oczywiście jump scenek, bo żeby w horrorze nie było takich zagrań? Nie, bez nich filmu grozy nie da się nakręcić i basta! Tak jak i bez efektów komputerowych. To i to trzeba wciskać wszędzie, gdzie tylko można. Ani jedna z zaprezentowanych jump scenek zamierzonego efektu na mnie nie wywarła, ale za to wpadła mi w oko jedna forma potwora gnieżdżącego się w małym amerykańskim miasteczku wymyślonym przez Stephena Kinga. Cudaczny pająk, którego odwłok to ludzka głowa. Doprawdy przezabawna rzecz! Nie wiem, czy akurat w tym przypadku komizm był celowy, ale biorąc pod uwagę całokształt nie można tego wykluczyć. Bo zamierzenie humorystycznych akcentów jest tutaj tyle, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy to aby nie miał być pastisz powieści Stephena Kinga, ale i pierwszej odsłony readaptacji „To”. Miłośnicy kina grozy zapewne odnotują też drobne ukłony dla horrorów tematycznie niezwiązanych z tym tytułem (np. „Lśnienie”, „Koszmar z ulicy Wiązów 5: Dziecko snów”, „Straceni chłopcy”), ale tych, którzy znają powieść, bez której rzeczony obraz najpewniej nigdy by nie powstał prawdopodobnie bardziej zajmować będzie wyszukiwanie związków i różnic pomiędzy nimi. Pewna jednak nie jestem, bo ja prawdę mówiąc najwięcej energii poświęcałam na walkę z narastającym zniechęceniem.

Rola klauna Pennywise'a ponownie przypadła w udziale Billowi Skarsgardowi, który nie zawodzi (zresztą tak jak i cała obsada), ale czy to samo można powiedzieć o jego prezencji? Dopóki do głosu nie dochodzi komputer morderczy klaun prezentuje się w miarę upiornie, a potem... No potem to już mamy tylko cyfrowy kicz. Nienaturalnie szeroko rozwarta paszcza naszpikowana drobnymi, ostrymi ząbkami i zazwyczaj towarzysząca temu sztuczna krew przesadnie metalicznej barwy, to jeszcze nic. Pennywise ma w zanadrzu jeszcze bardziej efekciarskie sztuczki – całą paletę plastikowych form, które może i by mnie bawiły (poza wspomnianym pająkiem), gdybym nie widziała pierwszy odsłony drugiej filmowego adaptacji „To”. Wprawdzie tamten obraz też w mojej ocenie ideałem nie jest, ale zachowuje jakąś równowagę pomiędzy fabułą, klimatem i efektami specjalnymi. Tutak fabuła została zepchnięta na dalszy plan, a i na zbudowanie odpowiedniego podłoża atmosferycznego zabrakło czasu, bo gdzieś przecież trzeba było powpychać te niezliczone „straszne” cyfrowe i praktyczne twory. Nadmiernie dynamiczne sceny ze stworem żerującym w Derry tak naprawdę są przerywane stonowanymi urywkami z życia bohaterów, a nie odwrotnie. Wyglądało mi to tak, jakby maksymalnie uproszczona opowieść o dorosłych już członkach nieformalnego Klubu Frajerów powracających do Derry by ponownie stawić czoło potworowi wykorzystującemu przeciwko ludziom ich największe lęki, stanowiła jedynie pretekst do prezentowania nowoczesnej technologii. I nic to, że realizmu nie ma w tym za grosz – liczy się ilość, a nie jakość. Żeby być jednak sprawiedliwą muszę wspomnieć, że niedługie, ale i nie tak znowu rzadkie, scenki retrospektywne utrzymano w klimacie pierwszej części nowego „To”. Z lekka pastelowe barwy, malownicze zdjęcia najczęściej silnie nasłonecznione, z których nawet w sielankowych momentach emanuje groźba. Można wyczuć to, czego obecności jesteśmy pewni, chociaż w danej chwili tego nie widzimy. A dwadzieścia siedem lat później... No cóż, jest plastikowo, to na pewno. Akcja z rzadka zwalnia, ale dobre i to, bo mogłam trochę odetchnąć od tego całego chaosu i jako tako mentalnie przygotować się na kolejny występ tytułowego potwora, który najczęściej wyglądał mi tutaj, jak parodia stwora znanego z książki i poprzednich filmów na niej opartych. Pozytywni bohaterowie, w zdecydowanej większości, też nie mieli lekko. Zwłaszcza Mike Hanlon, bo zrobiono z niego kogoś na kształt mocno przerysowanego Abrahama Van Helsinga. Najlepiej natomiast wyszedł z tego Eddie Kaspbrak, który to w powieści w mojej ocenie jest najmniej barwną postacią, a w filmach Andy'ego Muschiettiego najsilniej przyciąga uwagę. Szkoda, że mój ulubiony członek Klubu Frajerów, Ben Hanscom, nie miał tyle szczęścia. W „To: Rozdział 2” nie robi prawie nic innego poza wzdychaniem do Beverly Marsh, która nie zdaje sobie sprawy z uczuć, jakimi ten od dzieciństwie ją darzy. Z wątków dodanych do historii przedstawionej w pokaźnej powieści Stephena Kinga najwięcej emocji dostarczyła mi scena w gabinecie luster, ale pewne wyznanie padające podczas ostatecznej (no dobrze, szczerze wątpię, że ostatecznej) konfrontacji z ust jednego z przeciwników potwora, trochę mnie zaskoczyło. I pewnie tak samo zareaguje na to każdy, komu nie jest obca powieść „To”. Niekoniecznie jednak każdy będzie z takiego rozwiązania zadowolony. Bo w oczach co poniektórych może to stawiać jednego z czołowych bohaterów tej historii w trochę innym świetle niż dotychczas. Ale z drugiej strony scenarzyści śpieszą z usprawiedliwieniem. Tak na wypadek, gdyby odbiorcy zwątpili w tę postać. Co więcej przed naszymi oczami rozpostarto obrazki, które mogą budzić UWAGA SPOILER lekkie współczucie do potwora mordującego dzieci. Widok bezradnego mini-Pennywise'a, nawet mając w pamięci potworne czyny, których się dopuszczał, może okazać się niezbyt satysfakcjonujący. Dla mnie nie był. Jego śmierć lepiej by wypadła, gdyby został zgładzony pod tą trochę wcześniejszą przerośniętą pajęczą postacią KONIEC SPOILERA. A na dokładkę iście patetyczny morał. Na plus natomiast odnotowuję jeszcze przełożenie na ekran wątku z homoseksualistami otwierającego najnowszy cykl działalności To (wszystkie okresy żerowania potwora dzieli dwadzieścia siedem lat), aczkolwiek chciałoby się, żeby pokazano jeszcze przynajmniej pożar w Black Spot, którym King nielicho mnie wzruszył. I oczywiście Żółwia!

Stało się. Przyszło więcej pieniędzy, a więc i możliwości się zwiększyły. Niech się ta poprzednia tanizna (przypominam: budżet „To” z 2017 roku oszacowano na trzydzieści pięć milionów dolarów) schowa za tym tu technologicznych cudem. Andy Muschietti miał kasę i nie zawahał się jej użyć! A co sobie będzie żałował. Efekt specjalny pogania efekt specjalny. Jump scenek też nie brakuje, bo przecież o to w filmowym horrorze chodzi. Nie ma efekciarstwa, to nie ma horroru, proste. Takie to czasy... Nie, na szczęście wcale tak nie jest, tylko widać Andy Muschietti trochę się zapomniał. Mam nadzieję, że na chwilę, bo jego poprzednie horrory („Mama” i pierwszy rozdział readaptacji „To”) wróżyły dużo lepszy rozwój. Lepszy dla mnie, ale trzeba zaznaczyć, że duża część odbiorców omawianej produkcji wyszła z tego długiego spotkania z dziełkiem Muschiettiego kontynuującym dzieje bohaterów, których zdążyli już pokochać, nie tylko bez szwanku, ale wręcz z ogromnym zadowoleniem. A więc przewrotnie, jako że jestem w mniejszości, radzę drugi rozdział nowego „To” obejrzeć. I się pozachwycać...?

1 komentarz:

  1. Oglądałem To 2 i uważam to bardzo porządny horror. Przyzwyczaiłem się, że w ekranizacjach książek dużo wątków odpada dlatego nie czuję się rozczarowany. Do takich filmów podchodzę zupełnie osobno nie łącząc ich z książką. Druga część podoba mi się nawet bardziej niż pierwsza. Najlepszą postacią jest tutaj sam Pennywise, na którego czekałem i tym razem się nie zawiodłem. :-)

    OdpowiedzUsuń