„To” (2017)
Rok
1988. W małym amerykańskim miasteczku Derry Bill Denbrough robi
swojemu młodszemu bratu Georgiemu papierową łódź, którą
obdarowany bez chwili zwłoki idzie pobawić się poza domem. Nowy
nabytek po niedługim czasie wpada do kanału, w którym zostaje
przechwycony przez klowna. Georgie wdaje się w rozmowę z nim nie
zdając sobie sprawy z jego potwornej natury. Klaun okalecza dziecko
i wciąga je do kanału.
Rok
1989, lato. Bill nadal wierzy, że uda mu się odnaleźć zaginionego
przed rokiem brata. Poszukiwania prowadzi z pomocą swoich
przyjaciół, Eddiego Kaspbraka, Stanleya Urisa i Richiego Toziera.
Wkrótce do ich paczki dołączają Ben Hanscom, Beverly Marsh i Mike
Hanlon, a dzieciaki odkrywają, że w Derry zagnieździł się jakiś
stwór potrafiący przybierać najróżniejsze postacie zaczerpnięte
z ludzkich lęków. Najczęściej ukazuje się w formie klauna
Pennywise'a i to on jest odpowiedzialny za zaginięcia dzieci.
Siedmioosobowa paczka przyjaciół nazywająca siebie frajerami
będzie musiała stanąć do walki z Tym. Podjąć próbę zabicia
potwora zanim ten dopadnie ich.
Andy
Muschietti, twórca głośnej „Mamy” z 2013 roku dwa lata później
rozpoczął negocjacje z New Line Cinema, w związku z zamiarem
obsadzenia go w roli reżysera drugiej adaptacji powieści Stephena
Kinga pt. „To”. Cary Fukunaga wcześniej zrezygnował z tej
funkcji, ponieważ jego wizja kłóciła się z wymogami New Line
Cinema, wytwórnia musiała więc podjąć poszukiwania innego
reżysera. Trafiło na Andy'ego Muschiettiego. Scenariusz autorstwa
Chase'a Palmera, Cary'ego Fukunagi i Gary'ego Daubermana przeniesiono
na ekran za trzydzieści pięć milionów dolarów, a wpływy z
biletów przekroczyły najśmielsze oczekiwania - „To” zarobiło
prawie siedemset milionów dolarów, tym samym bijąc rekord
„Egzorcysty” Williama Friedkina. Wśród filmowych horrorów i
bez uwzględnienia inflacji.
„To”
Andy'ego Muschiettiego nie jest remakiem miniserialu Tommy'ego Lee Wallace'a z 1990 roku, ani też ekranizacją powieści Stephena Kinga
pod tym samym tytułem. To ni mniej, ni więcej jak readaptacja albo
jak kto woli ponowna adaptacja, czyli produkcja oparta na motywach
powieści, a nie będąca jej bardzo wiernym odwzorowaniem
(ekranizacja). Twórcy mieli oczywiście w pamięci pierwszą filmową
wersję „To”, zwłaszcza doskonałą kreację Pennywise'a w
wykonaniu Tima Curry'ego, ale bezpośrednim źródłem ich inspiracji
był pierwowzór literacki, a nie miniserial. Co zresztą widać
choćby w scenie z trędowatym, którego przecież nie było w
poprzedniej adaptacji, ten wątek pojawiał się natomiast w książce.
Nie pamiętam czy dom przy Neibolt Street istniał w miniserialu,
ale nawet jeśli, to został zmarginalizowany – pojedynek z Tym w
chylącym się ku upadkowi, iście upiornym domostwie został
ewidentnie zaczerpnięty z powieści, choć w nieco zmienionej formie
(nie ma na przykład srebrnych kul i wilkołaka). Andy Muschietti nie
chciał, tak jak Stephen King, wykorzystywać ikon popkultury w
kreowaniu lęków małoletnich mieszkańców Derry. Pragnął wydobyć
głębsze obawy zakorzenione w rzeczywistych traumach i urazach z
dzieciństwa. Dlatego właśnie nie zobaczyłam wilkołaka, mumii,
wielkiego ptaszyska (i dobrze, bo jak sobie wyobrażę co komputer by
z tego zrobił to mdli mnie na samą myśl) i pełzającego oka (a to
z chęcią bym zobaczyła, tyle że w bardziej praktycznym niźli
cyfrowym wydaniu). I dlatego Beverly nie była jedynie maltretowana
przez ojca, dlatego scenarzyści zmaksymalizowali jej udrękę –
Kingowi i bez tego udało się poruszyć mnie piekłem zgotowanym
dziewczynie przez jej własnego ojca, za to readaptacja nie zdołała
nawet zbliżyć mnie do tego stanu, w którym się znajdowałam
czytając o gehennie Beverly. Nic w tym dziwnego. Książka,
zwłaszcza napisana przez osobę kładącą tak silny nacisk na
aspekty psychologiczne zawsze będzie wnikać głębiej niż film,
nie będę więc czynić z tego jakiegoś ogromnego zarzutu. Większą
niedogodnością było dla mnie nieprzekonujące oddanie realiów
końcówki lat 80-tych XX wieku. W książce wydarzenia z dzieciństwa
rozgrywały się w drugiej połowie lat 50-tych, twórcy filmu uznali
jednak, że przesunięcie jej o trzydzieści lat do przodu bardziej
zadowoli współczesnego widza, bo w ich ocenie duża część
potencjalnych odbiorców „To” przeżywała swoje dzieciństwo
właśnie w tej dekadzie. To mi nie przeszkadzało, ale same stroje i
plakaty to za mało żeby stworzyć iluzję lat 80-tych. Stylizacji
obrazu na film z tejże dekady nie ma wcale, a i klimat tchnie
współczesnością. Pochwalić muszę natomiast oddanie realiów
małego amerykańskiego miasteczka – malowniczej, pozornej oazy
spokoju, w której zagnieździło się coś, co nieustannie, nawet
wówczas, gdy nie pojawia się na ekranie, burzy rzeczoną sielankę.
W takim właśnie miejscu przyszło żyć siódemce naszych
dziecięcych protagonistów, którzy w ogólnym zarysie przypominają
tych znanych z powieści, aczkolwiek scenarzyści nie omieszkali
nawet tutaj wprowadzić kilku zmian. Co samo w sobie ujmą nie jest,
ale dobrze by było, gdyby podano więcej detali na ich temat. Dla
mnie najbardziej istotną modyfikacją było przekazanie Mike'owego
zamiłowania do historii mojemu ulubionemu bohaterowi książki
Benowi, zabierając mu jednocześnie jego pasję do architektury i
budownictwa. Czy to oznacza, że w drugiej odsłonie filmu, a takową
wstępnie zaplanowano na 2019 rok, to on będzie bibliotekarzem w
Derry, to właśnie Haystack jako jedyny z całej siódemki zostanie
w tym przeklętym mieście? Ponadto filmowy Stan nie interesuje się
ptakami, a jego ojciec jest rabinem, Beverly mieszka tylko z ojcem,
Bill szuka swojego brata, bo w tej wersji jego ciała nie
odnaleziono, Mike'a wychowuje dziadek, a Eddie jest bardziej
rozgadany niż Richie, chociaż gwoli ścisłości tak jak w powieści
to temu drugiemu przypadła w udziale rola wesołka. Jack Dylan
Grazer w roli Eddiego z całej tej siódemki wypadł najbardziej
charyzmatycznie – to on najsilniej przyciągał mój wzrok,
aczkolwiek pozostałym małoletnim aktorom też nie mogę zarzucić
braku profesjonalizmu. Gdybym jednak miała wskazać w mojej ocenie
lepszą dziecięcą obsadę to bez wahania wybrałabym tę z
miniserialu. To samo tyczy się Pennywise'a – kunszt Tima Curry'ego
w połączeniu z minimalistyczną charakteryzacją bardziej do mnie
trafia niźli wspomaganie komputerowe. Ale gwoli sprawiedliwości
efektywne starania Billa Skarsgarda w roli Tańczącego Klauna nie
umknęły mojej uwadze. Nie pokazał się od tak doskonałej strony
jak Curry, ale na duży plus i tak sobie zasłużył. Film z
mniejszym rozmachem i w mocno okrojonej wersji (najbardziej brakowało
mi silnego nacisku na magię płynącą z siły wyobraźni) pokazuje
nam uroki i trudy dzieciństwa, uderza w familijną strunę,
pamiętając przy tym o aspektach typowych dla horroru. Wielu
recenzentów zestawia klimat tego dzieła ze „Stań przy mnie”
Roba Reinera, filmem opartym na minipowieści „Ciało” Stephena
Kinga zamieszczonej w zbiorze „Cztery pory roku”, ale jeśli ja
miałabym komuś polecić inny utwór o okresie dziecięcym niż „To”
pióra tego pisarza to wskazałabym „Małych ludzi w żółtych
płaszczach”, minipowieść ze zbioru „Serca Atlantydów”, bo
uważam ją za dużą lepszą od poczytniejszego „Ciała”.
Zresztą „Kraina wiecznego szczęścia” film na kanwie „Małych
ludzi w żółtych płaszczach” też bardziej mi się podobał od
„Stań przy mnie”, choć oczywiście w moich oczach nie dorasta
do poziomu literackiego pierwowzoru.
Zmian
w stosunku do literackiego oryginału jest co niemiara – wydaje mi
się, że nawet więcej niż w miniserialu Tommy'ego Lee Wallace'a.
Co najważniejsze twórcy readaptacji zdecydowali się rozbić tę
opowieść na dwie części (choć jeśli kolejna część będzie
się cieszyć zbliżoną oglądalnością to podejrzewam, że zrobią
z tego serię, ale to tylko moje przypuszczenia podyktowane wiedzą o
innych hollywoodzkich hiciorach). W powieści i w miniserialu
podawano okres dorosłości naprzemiennie z retrospekcjami. Tam
doskonale się to sprawdzało, idealnie uzupełniało nawzajem i
windowało emocjonalne napięcie. W pierwszej filmowej wersji nie
udało się tego przedstawić w tak znakomity sposób, bo i forma
(filmowa, nie literacka) była ku temu dużo mniej sprzyjająca.
Pomysł Andy'ego Muschiettiego na wybrnięcie z tego problemu wielce
mnie usatysfakcjonował, ponieważ miniserial aż nadto wyraźnie
uświadomił mi, że próba powtórzenia konstrukcji stworzonej przez
Stephena Kinga na kartach jego powieści „To” na ekranie ma
znikome szanse powodzenia. Idąc dalej w tym punktowaniu zmian: tak
samo jak w dziele Tommy'ego Lee Wallace'a zabrakło interludiów,
chociaż o paru Ben wspomina przytaczając kolegom skróconą
historię Derry. Bez zagłębiania się w szczegóły, bez
odwzorowywania tamtejszych realiów przez twórców filmu. Barrens
zmarginalizowano, tak samo Henry'ego Bowersa i jego gang. Długo by
wymieniać czego jeszcze tutaj nie ma, dlatego wspomnę jedynie o
tamie zbudowanej przez Klub Frajerów, dymnej jamie i
co najbardziej bolesne braku mojego ukochanego Żółwia. Wszystko
inne twórcom wybaczam, ale tak jak nie wybaczyłam twórcom
miniserialu opuszczenia Żółwia tak nie wybaczam tego osobom
odpowiedzialnym za omawiany projekt. Naprawdę, nawet modyfikacje
pierwszoplanowych dziecięcych postaci mi nie przeszkadzały, nawet
taki banał jak ich kłótnia i jeszcze większy banał następujący
niedługo potem oraz wykrojenie wielu wspaniałych wątków nie było
w stanie mnie zirytować, a bo wierność literackiemu oryginałowi
nie jest dla mnie wartością nadrzędną w produkcjach na nich
opartych. Ale nie potrafię przymknąć oczu na tę jedną
modyfikację. Moja miłość do tej płaszczyzny książki
najzwyczajniej w świecie całkowicie mi to uniemożliwia. Za to
efekty specjalne w większości zrobiły na mnie pozytywne wrażenie.
Owszem, twórców czasami ponosiło w pracy z komputerem – twarz
Pennywise'a miejscami jest aż nadto sztuczna, jedno zbliżenie na
oblicze trędowatego unaoczniło mi przesadne oddanie technologii
cyfrowej, a i sekwencja z krwią bryzgającą z umywalki jest nazbyt
efekciarska. Nieprzekonująca barwa posoki plus ewidentnie jej zbyt
duża ilość. W końcu więcej nie zawsze znaczy lepiej –
osobiście wolę umiar i nacisk na klimat pokazane w pierwszej
ekranowej wersji „To”. Jump scenek też jest całkiem
sporo i przynajmniej na mnie nie wywierały one zamierzonego efekty,
ponieważ twórcy nie poprzedzali ich należycie długimi wstępami
podnoszącymi napięcie, ale sam przebieg manifestacji zła, z
wyłączeniem kilku na ogół finalnych dodatków cyfrowych, bo
nazbyt przesadnych w swojej formie, odnotowuję na plus. Największe
wrażenie zrobiły na mnie sekwencje z rzutnikiem (efektowny montaż
wprawiający postać z fotografii w ruch, która następnie w
migawkach nakłada się na umowny świat rzeczywisty) i scenka w
piwnicy z udziałem demonicznego brata Billa i pełzającego klauna.
W zestawieniu z nimi końcówka filmu prezentuje się blado, mało
charakterystycznie i oczywiście tak samo jak to miało miejsce
podczas seansu miniserialu ubolewałam nad rezygnacją z najbardziej
kontrowersyjnego wydarzenia z książki. Twórców pierwszej filmowej
wersji usprawiedliwiało to, że kręcili dla telewizji, w której
wówczas niepodobna była pokazywać tak mocnych obrazków, ale
miałam nadzieję, że w obecnych czasach i to w produkcji kinowej,
której dano kategorię R filmowcom nie braknie odwagi na chociażby
zasugerowanie tej sytuacji, jeśli już nie przybliżenie jej w wielu
szczegółach. Zaskoczyło mnie natomiast jedno zdarzenie w końcowej
partii filmu – na kimś, kto nie zna książki pewnie nie wywrze to
takiego efektu, ale ci co czytali prawdopodobnie będą chociaż
odrobinę, jeśli już nie nielicho zdumieni. Czy będą poczytywać
owe rozwiązanie na plus to nie wiem, ale ja byłam twórcom „To”
wdzięczna za tę niespodziewaną odskocznią od oryginału. I
skłaniającą do namysłu. Ten krok stwarza bowiem konieczność
wprowadzenia kolejnych niemałych zmian w drugim rozdziale filmowego
„To”. Nie wiem, czy w kolejnej odsłonie readaptacji „Tego”
pojawią się jakieś retrospekcje, ale nawet jeśli równałoby się
to z pokazaniem wątków z książki pominiętych w tej odsłonie
filmu to szczerze powiedziawszy wolałabym, żeby ich nie było. Żeby
drugi rozdział w całości skoncentrował się na dorosłych
poskramiaczach potwora gnieżdżącego się w Derry, ponieważ mam
wątpliwości, czy w takowym kształcie udałoby się zachować
spójność tej historii. Bo fabuła spójna jest, choć w
zestawieniu z literackim pierwowzorem mocno spłaszczona – wolę
jednak takie płaskie, acz zwarte wydanie niźli próby
dokładniejszego odwzorowywania okresu dziecięcego siódemki
protagonistów wówczas gdy najlepszy czas na to już minął. Jeśli
już twórcom na tym zależało lepiej było to zrobić tutaj zamiast
odkładać na następny rozdział, ale tak jak napisałam nie wiem,
czy faktycznie tak przedstawiają się plany na kolejną odsłonę.
W
książce To powracało mniej więcej co 27 lat – premierę
pierwszej i drugiej adaptacji dzieli właśnie 27 lat, ale na
pojawienie się kontynuacji tej nowszej odsłony na pewno nie
przyjdzie nam aż tyle czekać. Pewnie wyjdzie tak szybko, jak tylko
można, gdyż trzeba kuć żelazo póki gorące, czyli płynąć na
fali popularności nowego „Tego” zanim jego gwiazda przygaśnie.
Może to nigdy nie nastąpi, może za kilkadziesiąt lat obraz ten
będzie postrzegany tak jak dzisiaj na przykład „Egzorcysta”,
„Dziecko Rosemary” i „Koszmar z ulicy Wiązów”, może się
nie zestarzeje, nie odejdzie w zapomnienie, przez ogół będzie
uważany za pozycję obowiązkową dla każdego wielbiciela filmowego
horroru. Bo choć to dokonanie Andy'ego Muschiettiego nie dołączyło
do grona moich ulubionych produkcji opartych na prozie Stephena Kinga
to musiałabym być nieprzytomna, żeby nie zauważyć odniesionego przezeń przeogromnego sukcesu.
Słabo już pamiętam czytaną ponad 10 lat temu książkę. Pamiętam, że bardzo podobał mi się klimat tamtych lat, małej mieściny oraz wątki z problemami dorastających bohaterów.
OdpowiedzUsuńFilm się nam podobał, momentami nawet bawił, zwłaszcza w dialogach chłopców.
Czekam na Chapter two i jestem ciekawa, jacy aktorzy zagrają dorosłych bohaterów.
Ogółem wrażenia jak najbardziej pozytywne.
Pozdrawiamy w końcówce Starego Roku i dużo pomyślności w Nowym Roku!
Dzięki, również pozdrawiam ciepło.
UsuńI Szczęśliwego Nowego Roku Wam życzę!