Stronki na blogu

sobota, 2 listopada 2019

„Upiorne opowieści po zmroku” (2019)


Rok 1968. W halloweenowy wieczór w małym miasteczku Mill Valley w stanie Pensylwania troje zaprzyjaźnionych nastolatków, Stella Nicholls, Auggie Hilderbrandt i Chuck Steinberg, uciekając przed szkolną gwiazdą Tommym Milnerem i jego bandą, poznają będącego tutaj przejazdem chłopaka imieniem Ramón. Zabierają go do owianego złą sławą opuszczonego domostwa niegdyś należącego do majętnej rodziny Bellows. Młodzi ludzie znajduje w nim sekretny pokój dawniej należący do Sarah Bellows, młodej kobiety, która popełniła samobójstwo pod koniec XIX wieku. Stella znajduje tam książkę zawierającą krótkie historyjki z dreszczykiem, którą zabiera ze sobą. Niedługo potem dziewczyna odkrywa, że książka wciąż się pisze, a każda nowa opowieść, która się w niej pojawia rozgrywa się w rzeczywistości.

Wyreżyserowany przez Norwega Andre Ovredala („Future Murder”, „Łowca trolli”, „Autopsja Jane Doe”) amerykańsko-kanadyjski horror „Upiorne opowieści po zmroku” (oryg. „Scary Stories to Tell in the Dark”) powstał w oparciu o trzytomowy cykl książek skierowanych głównie do młodszych czytelników autorstwa Alvina Schwartza. Pisarz zebrał w nich mniej i bardziej znane legendy krążące po świecie, których niewielka część trafiła do scenariusza omawianej produkcji. Pomysłodawcami tego ostatniego projektu byli Marcus Dunstan (reżyser „The Collector” z 2009 roku, „Kolekcjonera” z roku 2012 i „The Neighbor”) oraz Patrick Melton, a scenariusz napisali Dan i Kevin Hageman oraz Guillermo del Toro, który ponadto został jednym z producentów filmu. Budżet „Upiornych opowieści po zmroku” Andre Ovredala opiewał na mniej więcej dwadzieścia pięć milionów dolarów, poza tym wydano około dwudziestu milionów dolarów na samą jego promocję. Inwestycja się opłaciła, bo dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły dziewięćdziesiąt pięć milionów dolarów.

Andre Ovredal w dzieciństwie nie miał styczności z opowieściami z dreszczykiem zebranymi przez Alvina Schwartza w jego dosyć kontrowersyjnym trzytomowym cyklu zapoczątkowanym „Scary Stories to Tell in the Dark”, książką pierwotnie opublikowaną w 1981 roku. Norweg tłumaczy to swoim pochodzeniem – podczas gdy w Stanach Zjednoczonych cieszyły się one niemałą poczytności, w kraju z którego pochodzi nie zostały nawet wydane. Ovredal o tych publikacjach dowiedział się dopiero po otrzymaniu skryptu filmu pod tym samym tytułem, co pierwszy tom opus magnum Alvina Schwartza. Wtedy zapoznał się ze wszystkimi historyjkami grozy przelanymi na papier przez tego nieżyjącego już pisarza i... wpadł w niemały zachwyt. Podobało mu się także to, w jaki sposób wykorzystano w scenariuszu niektóre z tych opowieści. Jak z kilku tak różnych przecież legend skonstruowano spójną całość. Guillermo del Toro zdradził, że rozważano zrobienie z tego antologii filmowej, ale on wolał inną formułę. Mając w pamięci magiczną księgę, którą wymyślił na potrzeby swojego „Labiryntu fauna” del Toro uznał, że w tym przypadku dużo lepiej sprawdzi się coś w ten deseń. Wymyślił więc księgę z legendami, która nadal się pisze, a każda nowa opowieść, która się w niej pojawia rozgrywa się w rzeczywistości bohaterów filmu. Jest rok 1968. Jesteśmy w małym fikcyjnym miasteczku Mill Valley w Pensylwanii, które mieni się pastelowymi kolorami, tym bardziej zróżnicowanymi, bo właśnie mamy Halloween, z całą tą jego przyjemnie jarmarczną otoczką. Zdjęcia nie bardzo przypominają te, które pamiętamy z filmów zrealizowanych w drugiej połowie lat 60-tych XX wieku. Niemniej niosą poczucie nostalgii – tęsknoty za starym, dobrym kinem – mają w sobie coś takiego, co z rozczuleniem każe myśleć o tamtym złotym okresie kina. Magię tamtych lat, ale przede wszystkim magię dzieciństwa. Główna bohaterka „Upiornych opowieści po zmroku”, Stella Nicholls (przekonująco odegrana przez Zoe Margaret Colletti) jest licealistką. Tak samo jak jej najlepsi przyjaciele, Auggie Hilderbrandt i Chuck Steinberg (moim zdaniem równie dobre kreacje kolejno Gabriela Rusha i Austina Zajury), z którymi spędza ten, jak już wkrótce się okaże, nieszczęsny wieczór Halloween. Korzyść z niego taka, że marząca o zostaniu pisarką, mieszkająca tylko z ojcem Stella poznaje chłopaka imieniem Ramón (w tej roli według mnie nieustępujący pozostałym młodym aktorom Michael Garza), który w Mill Valley zrobił sobie postój w samochodowej podróży. Pomiędzy nim i Stellą szybko nawiązuje się nić porozumienia. Widać, że mają się ku sobie już podczas ich pierwszego spotkania. W kinie samochodowym - w którym właśnie puszczają „Noc żywych trupów” George'a A. Romero - gdzie Stella, Auggie i Chuck trafiają uciekając przez Tommym Milnerem i jego świtą. Szkolnymi sportowcami, którym tego wieczoru towarzyszy starsza siostra Chucka, Ruth (niezgorszy występ Natalie Ganzhorn), niepochwalająca zachowania swoich popularnych kolegów. Kolegów, którzy pragną dopaść osoby w szkole uchodzące za frajerów (i którym oni sami najczęściej uprzykrzają życie) i zemścić się za nie tak znowu niegroźny psikus, którego właśnie padli ofiarami. Potem następuje gwałtowna zmiana scenerii i oto wraz z bohaterami filmu stoimy przed ogromnym domostwem niby żywcem wyjętym z jakiejś gotyckiej opowieści o duchach. Czarną budowlą, która od wielu lat stoi pusta, strasząc swoim wyglądem miejscowe dzieciaki. I legendą o niejakiej Sarah Bellows. Wiedźmie, która zmarła pod koniec XIX wieku i od tego czasu jej duch nawiedza to miejsce. Opowiadając śmiercionośne historie, które i nasi bohaterowie będą mieli okazję poznać. Przeżyć i to dosłownie, bo opowieści grozy pojawiające się w księdze znalezionej w tym przeklętym domostwie rozegrają się w rzeczywistości. A ich ofiarami będą padać ci, którzy tej halloweenowej nocy 1968 roku przekroczyli próg nawiedzonego domostwa. Trzeba Guillermo del Toro przyznać, że nadał temu nader obiecującą formułę. Księga czytająca ludzi, po to by zrobić ich bohaterami krótkich historii z dreszczykiem, które rozegrają się w rzeczywistości, jak by na to nie patrzeć, nie jest pomysłem kompletnie pozbawionym świeżości (powiedzmy taka Niekończąca się opowieść", ale inaczej). A dodatkowego smaczku dodaje mu to, że historie z dreszczykiem, które w „Upiornych opowieściach po zmroku” Andre Ovredala nabierają realnego wymiaru to opowiastki przelane na papier przez Alvina Schwartza. Mniej i bardziej znane legendy od dawna krążące po świecie. W takich bądź trochę zmienionych wersjach.

Twórcy „Upiornych opowieści po zmroku” postawili przede wszystkim na praktyczne efekty specjalne, komputerem wspomagając się jedynie z rzadka. Kostiumy wykorzystane w tym przedsięwzięciu to niewątpliwe jeden z jego największych walorów. Fantazyjne stroje wyobrażające różnej maści potwory powoływane do życia poprzez przeklętą księgę wyniesioną z nawiedzonego domostwa przez pierwszoplanową bohaterkę filmu, nastoletnią Stellę Nicholls. Fankę horrorów, która w wolnych chwilach pisze własne opowieści grozy. Pierwszym z dosyć szerokiej palety stworów wkraczających w nie tak znowu beztroskie życie młodych Amerykanów w tylko pozornie idyllicznym, spokojnym miasteczku gdzieś w Pensylwanii (fikcyjne Mill Valley) jest strach na wróble z całkiem upiorną starczą twarzą, który pewnej nocy rozpoczyna pościg na polu uprawnym za niedowierzającym własnym oczom nastoletnim chłopakiem. Finał tej historii, jak wkrótce zauważa też jeden z bohaterów „Upiornych opowieści po zmroku”, jest niekonwencjonalny. I w miarę widowiskowy. Byłby bardziej, gdyby nie zauważalne wspomaganie się komputerem. Ale to nic w porównaniu do wizualizacji jednej z miejskich legend o pająkach, po którą sięgnęli również twórcy horroru „Ulice strachu: Krwawa Mary”, z moim zdaniem trochę lepszym skutkiem niż ten tutaj (och ta ropa...). Samo założenie jest identyczne – scenarzyści „Upiornych opowieści po zmroku” nic od siebie do tej legendy nie dodali, tak samo zresztą jak twórcy wspomnianej odsłony „Ulic strachu”, bo i nie o odstępstwa od mitów tutach chodziło. Celem było jak najwierniejsze przeniesienie na ekran kilku z legend zebranych w najsłynniejszym pisarskim osiągnięciu Alvina Schwartza, przy jednoczesnym zachowaniu narracyjnej ciągłości z główną ścieżką fabularną, czyli wymyślonym już przez twórców filmu wątkiem Stelli i jej znajomych starających się znaleźć sposób na wyjścia z koszmaru najprawdopodobniej zgotowanego im przez od dawną nieżyjącą Sarah Bellows. W scenie z pająkami dominują cyfrowe efekty. Pająki, tak jak w filmie „Ulice strachu: Krwawa Mary”, wygenerowano komputerowo. A szkoda, bo ta konkretna urban legend daje możliwość do stworzenia iście odrażającej sekwencji, która takie osoby jak ja, cierpiące na arachnofobię mogłaby dodatkowo nielicho przerazić. A tak... no cóż, trochę się zawiodłam. Nie mam wątpliwości, że komputer wykorzystano także w opowieści o „potworze z kominka”, którego już wcześniej miałam okazję poznać. Mam za sobą lekturę tylko pierwszego tomu „Upiornych opowieści po zmroku” Alvina Schwartza (na razie), z którego jak się okazało twórcy filmowej wersji sporo pomysłów zaczerpnęli. Widowiskowy upiór biegający po Mill Valley w dalszej części seansu (wspaniały strój na szczęście niezepsuty przesadną ingerencją komputera) to nie jedyny i moim zdaniem nawet nie najlepiej wykorzystany motyw zaczerpnięty z pierwszego tomu cyklu Alvina Schwartza stworzonego głównie z myślą o młodszych czytelnikach. Najbardziej trzymającą w napięciu, klimatyczną opowieścią zainspirowaną pierwszą odsłoną tej literackiej serii jest to kuriozum z palcem w gulaszu. Przytulanki w czarownym pokoju były już dla mnie nowością, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że dobrze przyjętą. Chyba że za plus uznać to, że twórcom udało się mnie rozbawić – grubaśne stworzonka spacerowym krokiem zbliżające się do jednego z bohaterów filmu w skąpanym w czerwonym świetle „labiryntowym” korytarzu prezentują się doprawdy komicznie. Wierszyk o karawanie też znajdziemy w pierwszym tomie „Upiornych opowieści po zmroku” Alvina Schwartza, ale prawdziwym hitem okazał się cover utworu z 1966 roku pt. „Season of the Witch” w wykonaniu Lany Del Rey. Nastrojowy kawałek idealnie pasujący nie tylko do tematyki filmu, ale również okresu, w którym osadzono jego akcję. Do tych malowniczych, ale i złowieszczych zdjęć niekoniecznie w każdym calu retro, ale na pewno mającymi w sobie jakże wyborny posmaczek dawno minionych lat. I dzieciństwa, bo w tym moim zdaniem tkwi największa siła tego niebanalnego osiągnięcia. Magia przywodząca na myśl „To” Stephena Kinga, choć oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że to dzieło można spokojnie stawiać na równi z potężnym tomiszczem opowiadającym o prześladowanych przez innych uczniów (tak jak Stella i jej przyjaciele) dzieciach, które stają do walki z pradawnym złem pokazującym się między innymi pod postacią klauna Pennywise'a. Nie, „Upiorne opowieści po zmroku” nie mogą się mierzyć z tamtym ponadczasowym utworem, ale w mojej ocenie Andre Ovredal i jego ekipa wykazali się tutaj trochę większym smakiem i wyczuciem dramaturgii niż (nie bijcie) twórcy niezwykle dochodowego pierwszego rozdziału readaptacji „To”. Horror jak znalazł dla tych, którzy pragną znów poczuć się dziećmi. Przypomnieć sobie ten wspaniały czas, w którym wszystko było możliwe. W którym pod łóżkami chowały się potwory, w każdym opuszczonym domu straszyło, a kominem w każdej chwili mógł przedostać się do naszego domu gość, któremu daleko do Świętego Mikołaja. A my? My każdej nocy toczyliśmy boje z wszystkimi dziwami, jakie podsuwała nam nasza wybujała wyobraźnia. I właśnie do świata takiej dziecięcej wyobraźni zabiera nas Andre Ovredal, w mojej ocenie jeden z bardziej uzdolnionych twórców współczesnego kina grozy. Nadzieja dla mainstreamowego horroru, który w dzisiejszych czasach długoletnim miłośnikom gatunku zbyt wiele nie oferuje. „Upiorne opowieści po zmroku” to według mnie taka gwiazdeczka w morzu przeciętniaków. Wprawdzie żadne tam wyżyny współczesnej kinematografii, ale powiedzcie sami, czy to nie jest przyjemne doznanie? Ta baśniowa podróż dla ludzi tęskniących za czasami dzieciństwa/okresem nastoletnim i oczywiście za starym, dobrym kinem grozy. Tutaj całkiem zgrabnie zmieszanym z nowoczesnością.

Kolorowe lata 60-te, małe amerykańskie miasteczko i grupa młodych ludzi starająca się wyjść cało z koszmaru zgotowanego im przez nadnaturalną istotę gnieżdżącą się w opuszczonym domostwie i wykorzystującą w charakterze broni straszne opowieści. W tle wojna w Wietnamie, a na pierwszym planie magia dziecięcej wyobraźni. Potworne postacie, przeklęta posiadłości i stara księga o doprawdy niezwykłych właściwościach. Księga niekoniecznie niosąca śmierć, ale z całą pewnością stanowiąca zagrożenie dla młodocianych bohaterów filmu. „Upiorne opowieści po zmroku” w reżyserii Andre Ovredala to horror, który moim zdaniem powinien zobaczyć każdy fan gatunku, który nie tyle chce się przestraszyć, ile wybrać na pasjonującą wycieczkę do małego miasteczka z dosyć dalekiej przeszłości, w którym dosłownie wszystko może się zdarzyć. Bo w tym nostalgicznym świecie przedstawionym mroczne legendy dosłownie ożywają. A ofiarami stają się między innymi ludzie, z którymi niezwykle łatwo sympatyzować. Może dlatego, że to zwyczajni nastolatkowie w ewidentnie niezwyczajnej sytuacji. Nic genialnego, ale zabawy co niemiara!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz