Samantha
Owens i jej dwie przyjaciółki nie udają się na szkolny bal.
Spędzają wieczór i noc w domu tej pierwszej, chociaż
najprawdopodobniej byłoby inaczej, gdyby Sam nie napisała
niepochlebnego artykułu o szkolnych sportowcach. Jedna z nich snuje
na użytek pozostałych opowieść o Mary Banner, nastolatce, która
w 1969 roku podczas szkolnego balu została przypadkowo zabita przez
swojego rówieśnika. Następnie Samantha zapoznaje swoje
przyjaciółki z legendą miejską o Krwawej Mary, którą jakoby
można przywołać trzykrotnie wypowiadając przed lustrem jej imię.
Sam robi to dla żartu, rezygnując jednak z lustra, a w nocy ona i
jej przyjaciółki znikają. Niedługo potem wracają całe i zdrowe,
ale Samantha tylko ze swoim bratem bliźniakiem Davidem dzieli się
informacją, że za ich porwanie odpowiada kilku szkolnych
sportowców, którzy to w taki sposób postanowili zemścić się na
niej za artykuł na ich temat zamieszczony w gazetce szkolnej.
Wkrótce to między innymi właśnie oni staną się celem żądnego
zemsty ducha skrzywdzonej przed laty dziewczyny.
Mary
Lambert, kobieta, która stworzyła mój numer jeden filmów na
kanwie twórczości Stephena Kinga, a mianowicie „Smętarz dla zwierzaków”. Odpowiada także za reżyserię jego sequela. Mam też
słabość (choć mniejszą) do jej „Kręgu wtajemniczonych”,
thrillera z końcówki XX wieku, ale omawianego filmu, „Ulic
strachu: Krwawej Mary” nie postawiłabym w jednym rzędzie z żadnym
z wymienionych tytułów. Zrealizowany za (w przybliżeniu) trzy i
pół miliona dolarów horror oparty na scenariuszu Michaela
Dougherty'ego i Dana Harrisa, jest trzecią odsłoną cyklu
zapoczątkowanego filmem Jamiego Blanksa z 1998 roku. Premiera części
drugiej przypadła na rok 2000, a wyreżyserował ją John Ottman.
Powstały w 2007 roku „Ghosts of Goldfield” Eda Winfielda, miał
być czwartą częścią „Ulic strachu”, ale ostatecznie
zdecydowano się dystrybuować go jako oddzielny obraz.
Teen
horror „Ulice strachu: Krwawa Mary”, tak jak poprzednie
odsłony tego tytułu (oryginalna nazwa to „Urban Legend/s”,
nieporównanie bardziej trafny), został osadzony w konwencji
slashera, ale w przeciwieństwie do tamtych obrazów wpleciono
w to motyw ducha. Mamy więc taki miks filmu slash i ghost
story, podany w młodzieżowych realiach. I choć porównania do
dwóch poprzednich odsłon „Krwawa Mary” według mnie nie
wytrzymuje to akurat w tym rozwiązaniu nie upatruję przyczyny
takiego stanu rzeczy (tj. subiektywnej oceny). Sklejenie dwóch
nurtów horroru w jednym scenariuszu nie jest żadną innowacją, ale
oryginalność nie jest dla mnie rzeczą niezbędną w kinematografii
grozy. Do poszukiwaczy wszelkich nowości nie należę, a wręcz
czerpię dużo przyjemności z obcowania ze znanymi i lubianymi
motywami. O ile filmowcy podejdą do nich w atrakcyjny dla mojego oka
sposób. Fabuła „Ulic strachu: Krwawej Mary” nie jest ani
skomplikowana, ani zaskakująca, ale ma w sobie coś, co hmm...
odpręża? Tak, chyba właśnie tak się czuję ilekroć oglądam ten
film: odprężona, zrelaksowana, w żadnym razie jednak nie
zaniepokojona obrazami przewijającymi się na ekranie. Są takie
chwile, kiedy wprost łaknę horrorów, na których mogłabym
wyłączyć myślenie i po prostu odpoczywać, a „Krwawa Mary”
jest właśnie jednym z tych obrazów, które przydają się w takich
sytuacjach. Ale pozycją idealną dla takich potrzeb i tak bym go nie
nazwała. Do całkowitego odprężenia jeszcze trochę mi brakowało
(to jest teraz, bo poprzednie seanse tej pozycji wspominam lepiej),
bo efekt psuły te przeklęte efekty komputerowe. Mary Lambert
zdążyła już mi udowodnić, że wcale nie jest uzależniona od
cyfrowych dodatków, a tutaj proszę – nie mogła się powstrzymać.
Zamiast postawić na praktyczne, fizycznie obecne na planie efekty
postawiła na tak sztucznie się prezentujące CGI, że aż płakać
mi się chciało z powodu zmarnowania tak obiecującego materiału.
Zwłaszcza w moim zdaniem bardzo pomysłowej sekwencji z pająkami –
odznaczającej się taką kreatywnością, że nawet ta tandetna
realizacja nie przeszkodziła jej na lata zakotwiczyć się w mojej
pamięci. Ale jak sobie pomyślę, jak ta scenka by na mnie
oddziaływała, gdyby nie te żałosne efekty komputerowe to
natychmiast ogarnia mnie smutek zmieszany z czystą wściekłością.
Bo pikselowe pająki wychodzące z ciała dziewczyny nawet mnie,
osoby zmagającej się z arachnofobią, przerazić nie mogły, a
co dopiero ludzi, których nie ogarnia prawdziwy paraliż na ich
widok, a i rany wykwitające na ciele ofiary, z finalnym rozerwaniem
twarzy na czele, nawet delikatnych mdłości we mnie nie wywołały.
Rozpisano to wprost znakomicie, ale oparcie tego wszystkiego na
komputerze sprawiło, że o mocnym przeżyciu w ogóle nie było
mowy. W pamięci ostał się jednak sam pomysł i wizja tego jak
wspaniale by się to prezentowało, gdyby wykorzystano praktyczne
efekty specjalne i... brrr... prawdziwe pająki. Inną dosyć
pomysłową sceną śmierci jest porażenie prądem. Brzmi
nieciekawie, na wskroś standardowo, prawda? Ale myślę, że po
obejrzeniu tej sekwencji, prześledzeniu całego tego ciągu
wydarzeń, sposobu w jaki się to odbywa, niejeden widz doceni
kreatywność pomysłodawców tej scenki. Ci co mają za sobą seans
„Oszukać przeznaczenie 3” pewnie inaczej zareagują na zgon w
solarium, pomimo tego, że obraz „Ulice strachu: Krwawa Mary”
powstał wcześniej, ale nie wykluczam też, że znajdą się tacy,
którzy tak jak ja, uznają, że tutaj zostało to lepiej pokazane.
Ostatnią śmiercią, o której trzeba wspomnieć jest makabryczny
koniec zwierzęcia, widok jego rozprutego ciałka, który to nie tyle
odrzuca, ile smuci.
Krwawa
Mary jest chyba wyznawczynią tzw. teorii resortowych dzieci. To jest
wariacji na jej temat. Otóż, duch nastolatki wychodzi tutaj z
założenia, że powinno się karać także dzieci za przewinienia
ich rodziców (naturalnie jest to też sposób na zadanie bólu
winowajcom), co też czyni. Scenom śmierci jak już wspomniałam
brakuje wiarygodności, ale wygląd mściwej zjawy w większości
ujęć wypada całkiem przekonująco. Bo minimalistycznie – ot,
blada skóra, nastroszone włosy i krwawiąca rana na czole. Ten
widok nie budził we mnie niepokoju, ale byłam twórcom wdzięczna
za to, że nie przyprawiali mnie o ból głowy podkopującym realizm
kombinowaniem. To znaczy w tych momentach, w których nie szaleli, bo
i w przypadku kreacji Krwawej Mary nie potrafili, niestety, oprzeć
się pokusie „obdarowania” publiki obrazami generowanymi
komputerowo. A za takie dary to ja podziękuję – obejdę się bez
nich. Nieporównanie bardziej wolę Mary w tym oszczędnym,
minimalistycznym wydaniu, a choćby taki moment, jak ten rozgrywający
się pod koniec tego obrazu, ostatnią konfrontację wolę, czym
prędzej wyrzucić z pamięci. W sumie to dziwię się, że moje oczy
wytrzymały takie nagromadzenie niestrawnego kiczu, że nie oślepłam
na ten widok... Na pierwszym planie nie stoi tutaj jednak Krwawa Mary
tylko Samantha Owens, w którą w zadowalającym mnie stylu wcieliła
się Kate Mara. Nastolatka z pomocą swojego brata bliźniaka, Davida
(Robert Vito moim zdaniem też nie wypadł najgorzej), stara się
rozwikłać zagadkę zgonów ich rówieśników i jeśli to możliwe
zapobiec następnym mordom. Sam coraz bardziej utwierdza się w
przekonaniu, że winę za to ponosi duch tragicznie zmarłej przed
kilkudziesięcioma laty dziewczyny, który to od czasu do czasu jej
się ukazuje. Bez jump scenek się nie obyło, ale na korzyść
chyba większości scen z udziałem Krwawej Mary, również tych, w
których nawiedza przerażoną główną bohaterkę filmu, przemawia
wspomniany już minimalizm i jako taka dbałość o napięcie. Nie
duża, ale wyczuwa się to jakże uwielbiane przez fanów gatunku
nieuchronnie zbliżające się zagrożenie, tę aurę
niebezpieczeństwa (w tym przypadku natury nadprzyrodzonej), za którą
jestem Mary Lambert wdzięczna, ale niedosyt i tak pozostaje. Bo
według mnie bez większego wysiłku można było to podkręcić, tak
zagęścić, żeby widz nie tylko wyczuwał rzeczone zagrożenie, ale
miał wrażenie, że ono go oplata z siłą, która niemalże odbiera
dech. Tego pójścia trochę dalej bardzo mi w „Ulicach strachu:
Krwawej Mary” brakowało, ale nie tak aż tak, jak praktycznych
efektów specjalnych w miejscu tej komputerowej szmiry.
Taki
średniaczek dla widzów mających mniejsze wymagania. Dla
wielbicieli teen horrorów i to zarówno tych osadzonych w
konwencji filmów slash, jak i opowieści o duchach. To
niewymagający myślenia obraz zainspirowany miejską legendą o
zjawie, którą można przywołać stojąc przed lustrem (skojarzenia
z „Candymanem” jak najbardziej na miejscu, czego zresztą sami
twórcy byli świadomi, bo wspomnieli o tym horrorze wprost), przy
czym tutaj lustro nie jest potrzebne. Mimo, że to trzecia odsłona
serii, znajomość poprzednich części nie jest konieczna, bo choć
parę odniesień do tamtych się tutaj pojawia to są one praktycznie
nieistotne. Więc jak ktoś nie ma możliwości obejrzenia dwóch
pierwszych części, a akurat ma szansę zapoznać się z trójką to
może spokojnie z niej skorzystać. To znaczy pod warunkiem, że
akceptuje takie klimaty – konwencjonalne, proste, przewidywalne,
lekkie historyjki osadzone w realiach młodzieżowych. I jest gotowy
przecierpieć naprawdę mizerne efekty komputerowe.
OdpowiedzUsuńJak już żywcem nie masz co oglądać, jak widzę :D , to może coś z Gutenberga? Nowe Shirley Jackson się nie tak dawno ukazała, ,, Zawsze mieszkałyśmy w Zamku''. Przymierzam się.
Mam, ale naszło mnie na lekkie klimaty:)
UsuńZakupy książkowe teraz trochę u mnie poczekają, bo właśnie szarpnęłam się na osiem tomów "Mrocznej wieży" i... jestem spłukana:/
Wyrazy współczucia od człowieka, który nienawidzi sag, cykli, taśmociągów i fantasy :D BTW, ,,Apartament'' został zakupiony i czeka. Musiałem najpierw przerwanego w połowie jakiś czas temu Arthura Machena skończyć.
OdpowiedzUsuńOo, to trzymam kciuki za "Apartament", bo wiesz, w razie czego jest na mnie;)
UsuńJa od fantasy wolę science fiction, a do cykli ogólnie nie jestem uprzedzona, w niektóre się wciągnęłam. W każdym razie obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie powieści Kinga, dlatego trzeba się w końcu i za "Mroczną wieżę" wziąć. Zobaczymy jak to będzie...
Ano będzie na Ciebie jak nic , trochę czasu zyskałaś dzięki Machenowi ;)Ale dziś chyba zacznę.
OdpowiedzUsuńJa to nawet seriali nie oglądam ( z bardzo rzadkimi wyjątkami). A w literaturze, to gł. przełom XIX/XX w. , gotyk, okultyzm i przede wszystkim szeroko pojęty weird. I od czasu do czasu coś pokroju ,,Sukkuba'' pana Edka. No i wolę Petera Strauba od Kinga.
A Petera Strauba mam jeszcze dwie nieprzeczytane książki z poprzednich zakupów i na pewno pójdą przed "Mroczną wieżą". A seriali też nie lubię, tylko parę w życiu obejrzałam do końca, na ogół odpadam po pierwszych odcinkach.
UsuńTo jak lubisz klimaty Lee to obserwuj wydawnictwo Dom Horroru. Tam takie ekstremalne klimaty można znaleźć.
A dzięki, sprawdzę ich ofertę. A Straub , to przede wszystkim ( i ponad wszystkim) ,, Upiorna Opowieść''. Arcydzieło w skalo całego gatunku.
OdpowiedzUsuń"A Straub , to przede wszystkim ( i ponad wszystkim) ,, Upiorna Opowieść''. Arcydzieło w skalo całego gatunku."
UsuńOtóż to. Coś wspaniałego, po prostu.
Na jesień wyjdzie wznowienie "Upiornej opowieści" w wydawnictwie Vesper. Mam w tym swój malutki udział, ponieważ napisałem do tego posłowie. Nawet bez tego, bardzo się cieszę, że książka która pokochałem jeszcze jak byłem nastolatkiem, jest wznawia przez wydawców i pamiętana przez czytelników,
UsuńSłyszałam. I chyba przeczytam to nowe wydanie, bo tłumaczenie w tym, które posiadam pozostawia trochę do życzenia. No i chętnie zapoznam się z posłowiem;)
UsuńMuszę przyznać, że mam identyczne odczucia co do Bloody Mary.Lubię go sobie przypomnieć od czasu do czasu. Tak przy okazji... nie wspomniałaś o jednej z najsympatyczniejszych postaci-Grace 😊.
OdpowiedzUsuń