Stronki na blogu

sobota, 3 grudnia 2022

„Larwy” (2022)

 

Funkcjonariusz Daniel Moritz i jego wujek Bill pracują nad zabytkowym samochodem tego ostatniego w przydomowym garażu na pustyni. Danny myśli głównie o swojej ukochanej, studentce antropologii imieniem Gwen, która niedawno zakończyła ich związek z powodu jego niebezpiecznej pracy. Kobieta tego dnia zabrała do znajomej badaczki małego robala, który rankiem ugryzł Billa. Okazuje się, że mężczyźni przypadkiem odkryli nowy gatunek, możliwe że jakąś odmianę nicienia, śmiertelne niebezpieczną dla innych istot żywych nie tylko ze względu na wyjątkowo szybkie tempo wzrostu. Te rewelacje nie dotrą do prawdopodobnie najbardziej zagrożonych przed kolejnym trzęsieniem ziemi w tym rejonie Stanów Zjednoczonych. Na skutek którego funkcjonariusz Moritz utknie w niewielkim garażu z wielkimi robalami niepowstrzymanie wypełzającymi spod ziemi.

Larwy” (oryg. „They Crawl Beneath” aka „It Crawls Beneath”) to amerykański niskobudżetowy animal attack/monster movie ze stajni Suzanne DeLaurentiis Productions, w reżyserii Dale'a Fabrigara, twórcy/współtwórcy między innymi „Tape 407” (2012), „Morderstwa w Halloweenowym Ekspresie” (2018) i „Reed's Point” (2022). Scenariusz napisała Tricia Aurand, która nie po raz pierwszy współpracowała z tym reżyserem (wspomniane „Reed's Point” i komedia romantyczna z 2020 roku pt. „Middleton Christmas”). Porównywany do „Wstrząsów” Rona Underwooda, „Robali” Jamesa Gunna i innych zwariowanych horrorów klasy B, także z lat 50. XX wieku, obraz przeznaczony głównie do użytku domowego (strefa VOD), aczkolwiek na większych ekranach też zdarzało mu się pokazywać (wybrane kina i festiwale filmowe).

Atak przerośniętych robali na pustyni. Po fali krótkotrwałych trzęsień ziemi. I to nie są „Wstrząsy” Rona Underwooda. Szkaradne stworzenia, które tym razem wylezą na powierzchnię, nie osiągną takich rozmiarów jak ich starsi koledzy (nie na naszych oczach), ale i tak dalece wyprzedzą swoich ziemskich krewnych. Innymi słowy, w rzeczywistości takich bestyjek na pewno nie zobaczycie. „Larwy” Dale'a Fabrigara, wbrew pozorom (nie tylko miejsce akcji, ale i plakat z człowiekiem na piaskowym pustkowiu, mogą być nieco mylące), nie oferują klimatycznej powtórki z tamtej rozrywki. Grają na innych atmosferycznych instrumentach. Okrutnie przy tym fałszując, moim skromnym zdaniem. A tak cudnie się zapowiadało. Desperacka walka z przerośniętymi robakami – coś jak skrzyżowanie nicieni i czerwi – w zamkniętej przestrzeni. Ciasnym pudełku na odludziu. Najbliższy sąsiad wujka Billa (jedyny aktorski występ w „Larwach”, który nie przypominał mi polskich paradokumentów kręconych na potrzeby telewizji, występ Michaela Paré; choć może w przypadku jedynej żeńskiej postaci to porównanie jest trochę przesadzone) ma wrócić dopiero wieczorem, a wtedy może być już za późno dla głównego bohatera filmu. Młodego policjanta, Daniela Moritza (Joseph Almani), najwyraźniej tymczasowo mieszkającego u swojego stryja. Od rozstania z Gwen (Karlee Eldridge), studentką antropologii, którą bezskutecznie próbuje przekonać do zmiany zdania. Mężczyzna nie traci nadziei na odzyskanie swojej drugiej połówki, która pewnie bez namysłu spełniłaby jego marzenie, gdyby zmienił pracę. Zbyt wysokie prawdopodobieństwo niedożycia późnej starości. W ocenie Gwen, ale jak łatwo się tego domyślić, Danny nie podziela tych czarnych wizji. A może w głębi ducha chce pójść w ślady ojca, którego Bill uważa za prawdziwego amerykańskiego bohatera, ponieważ zginął na służbie. Czy Gwen dobrze wyczuła swojego chyba już byłego partnera? Czy Danny, choćby tylko podświadomie, pragnie śmierci? Tak czy owak, obok klasycznej opowieści o żarłocznych robalach, rozwija się tu bardziej prozaiczna, można powiedzieć życiowa, historia. Cierpienia młodego Daniela. Głębokiej analizy psychologicznej lepiej się nie spodziewać, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcy nie chcieli, by oślizgłe cielska skradły cały ten spektakl. Słusznie, zważywszy na mocno ograniczoną przestrzeń, na dodatek zajmowaną przez jednego aktora. Samiuteńki w oblężonej twierdzi, niezupełnie jak u Richarda Mathesona (minipowieść „Jestem legendą”), ale z autopsji wiem, że delikatne skojarzenie może się nasunąć. Właściwie „wrogie wojska” już wdarły się na teren Daniela Moritza. Prawie zdobyły „pierwszy bastion ludzkości”, a tak naprawdę zwykły garaż należący do cywila. Lubiącego sobie wypić i pogderać, niedobrotliwego wujaszka funkcjonariusza Moritza. Bill ma bogate doświadczenie w unikaniu odpowiedzialności. Prawdziwie wolny ptak, twardy jak skala i szorstki jak papier ścierny, który zawsze imponował Danny'emu. Największym autorytetem jednak był (w sumie nadal jest) jego nieżyjący już ojciec, całkowite przeciwieństwo Billa. Staruszek Danny'ego był tym odpowiedzialnym bratem – założył własną rodzinę, ale nigdy nie zerwał kontaktu, w domyśle, z czarną owcą imieniem Bill. Bumelantem, który w końcu osiadł w skromnym domu na pustyni. Billowi nadal w zupełności wystarczy własne towarzystwo, ale łaskie przygarnął bratanka, kiedy ten nagle stracił dach nad głową. Wykopany przez kobietę? Tak dramatycznie raczej nie było, Gwen nie wygląda na taką... Tak czy owak, Danny wylądował na kanapie w salonie Billa. W jaskini dużego dzieciaka z niewyparzonym językiem. Król imprez, dumny członek kultu nieróbstwa, który nie zdzierży lenistwa u innych. A przynajmniej wykorzysta chłopaka, skoro już „spadł mu z nieba”. Zaprzęgnie żałosnego (żałośnie zakochanego) woła do roboty przy jego ukochanym samochodzie.

Poza „Wstrząsami” Rona Underwooda, omawiane reżyserskie osiągnięcie Dale'a Fabrigara, w moim przypadku, przywoływało wspomnienia „Ślimaków” Juana Piquera Simóna, „Ciernia” Toby'ego Wilkinsa i „Kleszczy” Tony'ego Randela. Tak sobie moje myśli żeglowały podczas tej niedostatecznie napiętej katastrofy nienaturalnej. W ujęciu mikro. Zagracony garaż „pośrodku niczego”, a w nim unieruchomiony człowiek oblegany przez głodne robale, których nie można po prostu zadeptać. Nie zmieszczą się pod butem, ani nawet dwoma. Gąbczaste, organiczne bestie z bardzo rozciągliwymi, nadzwyczaj elastycznymi paszczami najeżonymi ostrymi zębiskami (jak piranie, tylko z nieporównywalnie szerszym rozstawem szczęk). Dla nich samych warto było poświęcić te niespełna półtorej godziny życia na ów „niedostatecznie dojrzały owoc” Dale'a Fabrigara i jego rozbrykanego zespołu. Po takim ustawieniu spodziewałam się większej duchoty. Klaustrofobicznego niewesołego miasteczka „milusich” stworzonek, tak na oko, wielkością dorównującym średnim psom. Robale nie zawiodły (przynajmniej mnie), ale coś za lekko się w tym pudełku oddychało. Mała, niska dobudówka bez okien, w której wujek Bill przechowuje narzędzia i swój najdroższy skarb, czyli samochód, którym jeździł w młodości i ma zamiar jeszcze trochę tym pięknie odmłodzonym staruszkiem pojeździć. Garaż z uszkodzoną bramą, która opadnie podczas kolejnego trzęsienia ziemi. I zapadną ciemności. Ale na ograniczoną widoczność, myślę, nikt narzekał nie będzie. Odrobina światła dziennego wpada przez niewielkie szpary choćby w zablokowanych szerokich wrotach, poza tym Danny podpiera się latarką w telefonie. Ze sztucznego oświetlenia na moje oko też korzystano, pamiętając jednak by nazbyt brutalnie tego mroku nie przeganiać. Wszystko więc przemawia za tym kameralnym widowiskiem, okraszonym niekameralnymi praktycznymi soczystościami specjalnymi (cyfrowy kicz uderzył mnie tylko w jednym kadrze). Powinno działać... Prawdę mówiąc, nie musiałam specjalnie rozglądać się za przyczyną mojego dziwnie spokojnego nastroju w szturmowanym garażu na odludziu. Już akcja w laboratorium prawdopodobnie pierwszej ludzkiej istoty, która zbadała interesującego nas pasożyta(?), a konkretnie wypatrywanie zbiegłego „królika doświadczalnego”, natchnęło mnie złymi przeczuciami, co do biegłości tej ekipy technicznej w trudnej sztuce żonglowania napięciem. Niby spokojnie można by wydłużyć to oczekiwanie na atak (zresztą nie tylko to) – przygotowanie odpowiedniego emocjonalnego podłoża pod planowane uderzenie tym razem niezamaskowanego zabójcy – ale nie jestem przekonana, że to byłoby panaceum na moje bolączki z „Larwami” wyreżyserowanymi przez Dale'a Fabrigara. Gdy słonie dłużej zabawią w składzie porcelany, to może i nabiorą gracji, jeśli nie baletnicy, to przynajmniej pierwszego lepszego kanapowca, ale do mnie jakoś bardziej przemawia „apokaliptyczny” finał takiego niefortunnego zdarzenia. Gdyby zatem ferajna od „Larw” zechciała dłużej podsycać ten rzekomy napięciowy ogień, to przypadkiem mogłaby pozrywać wszystkie nici, które trzymały mnie przed ekranem. Mówiąc wprost: rozciąganie w czasie tak topornej zabawy w „gdzie jest bestia?”, podejrzewam, w moich oczach uśmierciłoby tę bezpretensjonalną opowiastkę o inwazyjnym gatunku obcym spod ziemi. Wyłażą przez szczeliny powstałe po ostatnich wstrząsach przechodzących przez okolicę, w której mieszkają Danny Moritz, jego wujek Bill i wszystkie inne postacie (niedużo ich) z tego małego świata przedstawionego. Ot, panika w szeregach niezwyczajnych robali. To albo niebiański zapach (dla nich) świeżego mięska wypycha ich z bezpiecznego, znanego środowiska. Innego wyjaśnienia dla tego upartego pędu w stronę światła nie znalazłam. I nie, nie myślcie sobie, że życie im zbrzydło, że to jakiś robaczy zbiorowy akt samobójczy. Imperatyw przetrwania jest w nich równie silny, jak w biednym Dannym. Przygniecionym chłopaku, który nie dość, że musi opędzać się od krwiożerczych najeźdźców nie z kosmosu, to jeszcze ma na karku UWAGA SPOILER „żywego trupa”, urojonego upiora, KONIEC SPOILERA którego z jednej strony odbierałam jako chwytanie się wszystkiego - czy raczej pierwszego motywu, jaki w rękę wpadnie, na myśl się nasunie - byle utrzymać spragnionego piekielnych wrażeń widza przed ekranem, a z drugiej stanowiło to jakąś atrakcję, odskocznię od innych problemów młodego policjanta z powołania (po pierwsze: chronić, po drugie: służyć). Wyrównywanie rachunków z tragicznie zmarłym krewnym, przetrawianie niewygodnych, dopiero co poznanych faktów, krótko: wewnętrzne zmagania, jak dla mnie koszmarnie odegranej postaci, na której niestety w największej mierze opiera się ten w moim osobistym poczuciu, niegroźny horrorek z pięknie wykonanymi potworkami i dwukrotnym silniejszym tupnięciem nóżką gore.

Kto ma ochotę na robaki? Ale nie jakieś ułomki, tylko konkretne cielska, choć nie aż tak wyrośnięte jak we „Wstrząsach” Rona Underwooda. Tego chcecie? To bierzcie „Larwy” Dale'a Fabrigara. Tym bardziej, jeśli zdążyliście się stęsknić za starymi dobrymi, potwornymi rekwizytami. Morderczymi stworzeniami, których „nie wypluł komputer”. List miłosny do ubiegłowiecznych horrorów klasy B o różnych poważnych anomaliach w królestwie zwierząt. Według mnie taki sobie list, ale coś mi mówi, że agresorzy z tego świata przedstawionego nieprędko zatrą się w mojej pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz