niedziela, 18 marca 2018

„Ślimaki” (1988)

W małym amerykańskim miasteczku ludzie umierają w tajemniczych okolicznościach. Wygląd zwłok wskazuje na to, że padają ofiarami jakichś mięsożernych stworzeń. Lokalny inspektor sanitarny Mike Brady znajduje dowody wskazujące na ślimaki, które zmutowały przez toksyczne odpady przed laty zgromadzone na tych terenach. Mężczyzna próbuje przekonać władze miasteczka do wdrożenia działań minimalizujących zagrożenie tutejszego społeczeństwa, ale osoby zajmujący wysokie stanowiska nie wierzą w jego opowieści o mięsożernych ślimakach. Mike i jego sojusznicy muszą więc znaleźć inny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa niezdającym sobie sprawy z niebezpieczeństwa mieszkańcom miasteczka.

W 1982 roku ukazało się pierwsze wydanie powieści Shauna Hutsona zatytułowanej „Slugs” („Ślimaki”), a w 1985 roku pojawiła się jej kontynuacja pt. „Breeding Ground” pióra tego samego pisarza. Hiszpan Juan Piquer Simón (jako J.P. Simon) w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku razem z Ronem Gantmanem i Jose Antonio Escrivą napisał scenariusz w oparciu o „Ślimaki” Shauna Hutsona, po czym sam zasiadł na krześle reżyserskim. Przez jakiś czas rozważano przełożenie na ekran także drugiego tomu, ale w końcu zrezygnowano z tego pomysłu. Amerykańsko-hiszpański B-klasowy animal attack w reżyserii nieżyjącego już twórcy/współtwórcy między innymi „Szoku” (1978) i „Szczątków” (1982) oraz późniejszych „Szczeliny” (1990) i „Nawiedzonej rezydencji” (1992), otrzymał Goya Award za najlepsze efekty specjalne i zaskarbił sobie niezbyt duże (ale zawsze) grono oddanych fanów.

Rekiny, piranie, krokodyle, niedźwiedzie, pająki, węże, szczury – to przykłady stworzeń nagminnie występujących w animal attackach w rolach agresorów. Oczywistych stworzeń, takich, które nie muszą się starać, żeby przekonać widza do przewagi, jaką mają nad protagonistami, nad ludźmi, na których polują. Ale skoro nawet z królików próbowano robić krwiożercze, przerażające bestie („Noc lepusa” Williama F. Claxtona) to dlaczego nie wziąć na warsztat mięczaków, a konkretniej pomrowa czarniawego (Limax cinereoniger), czarnego ślimaka tak często spotykanego w zaroślach? Przyznaję, że nabrałam apetytu na takie eksperymenty – aktualnie mam przesyt animal attacków o stworzeniach, które wielokrotnie już przewijały się na ekranie, tym bardziej, że w porównaniu do takich królików czy właśnie ślimaków wydaje się to pójściem na łatwiznę. Teraz chętniej bym obejrzała horror o dajmy na to morderczych motylach niźli na przykład krokodylach i pewnie dlatego właśnie w tym okresie zdecydowałam się na seans „Ślimaków” J.P. Simona. Założę się, że przynajmniej część tych osób, która z tym tytułem dotychczas się nie zetknęła zadaje sobie pytanie: jak do diaska taki ślimak dogania swoją ludzką ofiarę? Czyżby miał turbodoładowanie, nitro, jak to zwą miłośnicy motoryzacji? No nie, pomrowy czarniawe występujące w omawianym filmie są zwyczajne. Może niektóre są trochę przerośnięte, ale poza jednym przypadkiem (gdzie widzimy tylko kawałek tylnej strony ciała ślimaka) nie aż tak, żeby nie mogło się uwierzyć w występowanie takich „gigantów” w przyrodzie bądź się takowych już nie widziało. Przyglądałam się bardzo uważnie i choć co do niektórych scen absolutnej pewności nie mam, w pozostałych J.P. Simon na pewno wykorzystał prawdziwe ślimaki. Jeśli zaś chodzi o te problematyczne scenki to chciałabym mieć pewność, że patrzyłam na efekty specjalne, bo nie dość, że świadczyłoby to o ogromnym talencie ich twórców (skoro udało im się oddać to tak realistycznie) to na dodatek dałoby mi przekonanie, że żadne żywe stworzenie nie ucierpiało w trakcie kręcenia tej produkcji. Bo jeśli chodzi o to ostatnie to była przynajmniej jedna scena, która jeśli istotnie zagoniono do niej prawdziwe mięczaki musiała pociągnąć za sobą wiele ofiar. A zabijanie żywych stworzeń dla rozrywki publiki to szczyt bezeceństwa. W tych momentach z ich udziałem, w których akurat nie dochodziło do konfrontacji z ludźmi bezsprzecznie oglądałam prawdziwe, żywe ślimaki – mam wątpliwości głównie co do sekwencji z parką nastolatków, która tuż przed tragicznym w skutkach spotkaniem z armią mięczaków przeżywała upojne chwile w łóżku. Moim zdaniem najlepszej sceny w „Ślimakach”, więc tym bardziej mam nadzieję, że nie wypadła tak dobrze kosztem życia tytułowych stworzeń. Bo to, co w niej najlepsze to nie realistyczny wygląd agresorów. Oni stanowią skłębioną, wijącą się czarną masę, pulsujący, rozmazany dywan spoczywający pod nagą kobietą wrzeszczącą wniebogłosy. Parę ślimaków żeruje wówczas na jej ciele, ale tak to zmontowano, że nie mam pewności czy chociaż te stworzenia przebywające w dużo bardziej dogodnym dla siebie miejscu były prawdziwe. A cóż dopiero mówić o tych miażdżonych ciałem kobiety. Wracając jednak do wcześniejszej myśli. To, co najlepsze w tej scenie to charakteryzacja ofiary, sekwencja kilku makabrycznych obrazów stanowiąca niepozostawiający miejsca dla wyobraźni skrót procesu zjadania człowieka przez ślimaki. Od zdrowej, żywotnej nastolatki po niemalże same zakrwawione kości, ze zwisającym okiem na czele pomiędzy. Bo te oko jawi się zdecydowanie najbardziej makabrycznie. Ślimak przyssany do stopy chłopaka chwilę wcześniej też jest niczego sobie, także nie pozostawia wątpliwości, że twórcom „Ślimaków” nie brakowało śmiałości podczas budowania płaszczyzny gore. Ale na tym nie koniec. W omawianym filmie przelewa się dużo więcej substancji imitującej krew, która co prawda niezbyt udolnie wywiązuje się ze swojego zadania, sama w sobie nie oszukuje wzroku w wystarczającym stopniu, ale jeśli połączyć ją z doskonałymi charakteryzacjami i rekwizytami to nieprzekonująca barwa i konsystencja a la posoki nie rzuca się zbyt mocno w oczy. I tym samym drastycznie nie osłabia poczucia realizmu. A skoro już mowa o krwawych scenach to zastanawia mnie dlaczego jedna z ofiar wolała odciąć sobie dłoń (tak, wszystko dokładnie pokazano) zamiast uderzać w siekierą w cielsko ślimaka tkwiącego pod rękawiczką. Tak samo nie mogę zrozumieć jednego z posunięć Mike i Dona w końcówce filmu. A mianowicie wciąż zadaję sobie pytanie: dlaczego od razu nie przeszli po rurze do zbawiennej drabinki? Możliwe, że nigdy nie znajdę satysfakcjonujących odpowiedzi na te pytania, bo w końcu „Ślimaki” to tego rodzaju horror klasy B, w którym coś takiego, jak logika nie jest wartością nadrzędną. J.P. Simon i jego ekipa woleli się skupiać na innych elementach.

Nie rozstrzygnęłam jeszcze jakże istotnej kwestii postawionej wyżej. Jak to się dzieje, że ludzie padają ofiarami stworzeń, które nie mają szans ich dogonić? Czyżby celowali w starsze, schorowane jednostki, w osobników z mocno ograniczoną zdolnością ruchową? No nie. Ślimaki atakują w pełni sprawnych przedstawicieli gatunku ludzkiego, nie gardząc też innymi, dużo bardziej zwinnymi zwierzętami, a pomaga im przewaga liczebna i element zaskoczenia. Siadasz sobie na tak zwanym tronie nawet nie podejrzewając, że w muszli klozetowej czyha już armia oślizgłych agresorów, która nie będzie długo zwlekać z przyssaniem się najpierw do twoich pośladków, a potem... Tej konkretnej scenki nie śledzimy w całej jej rozciągłości, pokazuje się nam jedynie finał tego spotkania bliskiego stopnia z mięsożernymi mięczakami, ale to wystarczy do wyobrażenia sobie całego jego przebiegu. Dalej: wystarczy nam wrzask mężczyzny, który właśnie spoczął na kanapie we własnym domu, żeby wiedzieć, że wpadł wprost w objęcia niezliczonych zmutowanych ślimaków, które właśnie poprzez swoją liczebność i element zaskoczenia już na starcie zyskali nad nim przewagę. Miejsca dla wyobraźni nie pozostawia wyżej już przybliżona scena z opuszczeniem łóżka przez młodą parę, bo widać wyraźnie, że cała podłoga w sypialni jest zasłana wijącymi się cielskami czarnych ślimaków, tak łaknących mięsa, że niedających ofierze nawet sekundy na odwrót. Niepozwalających wrócić na łóżko, bo do drzwi przedrzeć się przez ten pulsujący, żywy dywan bez wątpienia by się nie dało. Innymi słowy te osoby, które padły ofiarami ślimaków nie miały absolutnie żadnych albo większych (scena w szklarni – z tego moim zdaniem można było wybrnąć) szans na ucieczkę. Tym bardziej, że gros społeczeństwa małego amerykańskiego miasteczka, w którym osadzono akcję filmu nie zdaje sobie sprawy z zagrożenia. Tylko główny bohater, Mike Brady (w tej roli najbardziej przekonujący z całej obsady Michael Garfield, pozostali aktorzy natomiast wprost ranili moje oczy i uszy swoją amatorszczyzną), jego żona, nauczycielka Kim i dwóch znajomych wiedzą, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad tą niewielką społecznością. Jak to zwykle jednak bywa władze, osoby piastujące najwyższe funkcje w tego rodzaju skupiskach ludzkich, niezwykle ważne, narcystyczne i obłudne persony zwane politykami okazują się najmniej przewidujący, najgłupsi, kompletnie niezapobiegawczy i krótko mówiąc stawiający biznes ponad życiem ludzkim. Brawa dla scenarzystów bądź autora książki (jako że powieści nie czytałam nie wiem komu powinno się zawdzięczać dany wątek poboczny) za trafne podsumowanie środowiska politycznego (choć może w rzeczywistości jakieś tam wyjątki są, tego nie wiem), samorządu reprezentowanego przez chciwego, krótkowzrocznego burmistrza. Ktoś powie: a kto przy zdrowych zmysłach uwierzyłby w opowieści inspektora sanitarnego o ślimakach zjadających ludzi? Przecież postawa ludzi „zasiadających na wysokich lokalnych stołeczkach” w tym przypadku jest całkowicie zrozumiała, można ją bez trudu usprawiedliwić... Może i tak, ale gdy ma się tyle trupów należałoby zbadać wszystkie, choćby najbardziej fantastycznie brzmiące teorie i zrobić cokolwiek, żeby zabezpieczyć ostałych przy życiu obywateli. Tak na wszelki wypadek. Zamiast w tak krytycznym momencie zajmować się biznesem. Mike Brady też wychodzi z takiego założenia, ale on nie jest politykiem, a co za tym idzie nie potrafi „nadawać na tych samych falach” co ta zdemoralizowana, niezwykle pazerna grupa ludzi. Jest mężczyzną wyznającym zgoła inne wartości, człowiekiem dla którego życie ludzkie jest nieporównanie ważniejsze od pieniędzy i władzy. Dlatego nie waha się działać bez zgody możnych miasteczka i bez trudu znajduje sprzymierzeńców. Ludzi myślących tak jak on. Tak jak on w pełni świadomych zagrożenia i konsekwencji, jakie przyniesie przedłużająca się bierność. „Ślimakom” brakuje napięcia, za co winię niedopasowaną do obrazu wesołą ścieżkę dźwiękową i nieodnajdywanie równowagi w narracji tj. takie podejście do sekwencji mających zintensyfikować poczucie zagrożenia, które raz jest zbyt krótkie, żeby widz miał możliwość coś wyrazistszego odczuć, a innymi razy rzeczone scenki tak poprzeciągano, że traciłam wszelkie zainteresowanie spodziewaną kulminacją. To ostatnie szczególnie dotkliwe było w końcowej partii filmu – cała ta przeprawa Mike'a i Dona nie dostarczyła mi praktycznie żadnych emocji. Była mi kompletnie obojętna, właściwie to w czasie jej trwania marzyłam o zobaczeniu napisów końcowych. Co notabene wcześniej przy całym tym niedoborze napięcia w najmniejszym nawet stopniu mnie nie dręczyło. Bo choć „Ślimaki” w napięciu mnie nie trzymały, choć mrok mógłby być dużo bardziej zagęszczony, mógłby przytłaczać z dużo większą siłą, to warstwa gore i sama ta nieskomplikowana opowiastka podtrzymywały moje zainteresowanie. Nawet jeśli na niektórych sekwencjach mających za zadanie wywindować napięcie troszkę się nudziłam to J.P. Simon szybko wyrywał mnie z tego stanu w scenach następujących po nich. Muszę jednak zaznaczyć, że tylko osoby lubiące proste fabuły, niezłożone historie sklecone ze znanych motywów, nieskomplikowane i może ciut naiwne animal attacki mają dużą szansę wciągnąć się w ten scenariusz. Nie da się bowiem nie zauważyć, że właśnie do takiej grupy widzów skierowano ten obraz, do tych ludzi co to nie łakną oryginalnych, wielowątkowych, zaskakujących, zmuszających do myślenia historii, którzy potrafią się cieszyć, że tak to nazwę zwyklakami. Choć nie do końca, bo trzeba Shaunowi Hutsonowi, a za nim twórcom filmowej wersji jego powieści, oddać spory powiew świeżości w postaci agresorów.

W sumie to nie mam żadnych oporów przed poleceniem „Ślimaków” J.P. Simona każdemu długoletniemu wielbicielowi animal attacków i w miarę krwawych horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Tym osobom, którym sprawia przyjemność obcowanie z niewymagającymi myślenia, niskobudżetowymi filmami grozy z przedostatniej dekady poprzedniego wieku. Sympatycy hollywoodzkich superprodukcji, współczesnych horrorów wprost przeładowanych efektami komputerowymi nie mają tutaj czego szukać – to propozycja dla ludzi o zdecydowanie odmiennych preferencjach filmowych i myślę, że już sam skrótowy opis fabuły „Ślimaków” zwróci uwagę tych osób, które z racji swoich zamiłowań po prostu muszą zobaczyć ten film.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz