W
małym amerykańskim miasteczku ludzie umierają w tajemniczych
okolicznościach. Wygląd zwłok wskazuje na to, że padają ofiarami
jakichś mięsożernych stworzeń. Lokalny inspektor sanitarny Mike
Brady znajduje dowody wskazujące na ślimaki, które zmutowały
przez toksyczne odpady przed laty zgromadzone na tych terenach.
Mężczyzna próbuje przekonać władze miasteczka do wdrożenia
działań minimalizujących zagrożenie tutejszego społeczeństwa,
ale osoby zajmujący wysokie stanowiska nie wierzą w jego opowieści
o mięsożernych ślimakach. Mike i jego sojusznicy muszą więc
znaleźć inny sposób na zapewnienie bezpieczeństwa niezdającym
sobie sprawy z niebezpieczeństwa mieszkańcom miasteczka.
W
1982 roku ukazało się pierwsze wydanie powieści Shauna Hutsona
zatytułowanej „Slugs” („Ślimaki”), a w 1985 roku pojawiła
się jej kontynuacja pt. „Breeding Ground” pióra tego samego
pisarza. Hiszpan Juan Piquer Simón (jako J.P. Simon) w drugiej
połowie lat 80-tych XX wieku razem z Ronem Gantmanem i Jose Antonio
Escrivą napisał scenariusz w oparciu o „Ślimaki” Shauna
Hutsona, po czym sam zasiadł na krześle reżyserskim. Przez jakiś
czas rozważano przełożenie na ekran także drugiego tomu, ale w
końcu zrezygnowano z tego pomysłu. Amerykańsko-hiszpański
B-klasowy animal attack w reżyserii nieżyjącego już
twórcy/współtwórcy między innymi „Szoku” (1978) i
„Szczątków” (1982) oraz późniejszych „Szczeliny” (1990) i
„Nawiedzonej rezydencji” (1992), otrzymał Goya Award za
najlepsze efekty specjalne i zaskarbił sobie niezbyt duże (ale
zawsze) grono oddanych fanów.
Rekiny,
piranie, krokodyle, niedźwiedzie, pająki, węże, szczury – to
przykłady stworzeń nagminnie występujących w animal attackach
w rolach agresorów. Oczywistych stworzeń, takich, które nie muszą
się starać, żeby przekonać widza do przewagi, jaką mają nad
protagonistami, nad ludźmi, na których polują. Ale skoro nawet z
królików próbowano robić krwiożercze, przerażające bestie
(„Noc lepusa” Williama F. Claxtona) to dlaczego nie wziąć na
warsztat mięczaków, a konkretniej pomrowa czarniawego (Limax
cinereoniger), czarnego ślimaka tak często spotykanego w zaroślach? Przyznaję, że nabrałam apetytu na takie eksperymenty –
aktualnie mam przesyt animal attacków o stworzeniach, które
wielokrotnie już przewijały się na ekranie, tym bardziej, że w
porównaniu do takich królików czy właśnie ślimaków wydaje się
to pójściem na łatwiznę. Teraz chętniej bym obejrzała horror o
dajmy na to morderczych motylach niźli na przykład krokodylach i
pewnie dlatego właśnie w tym okresie zdecydowałam się na seans
„Ślimaków” J.P. Simona. Założę się, że przynajmniej część
tych osób, która z tym tytułem dotychczas się nie zetknęła
zadaje sobie pytanie: jak do diaska taki ślimak dogania swoją
ludzką ofiarę? Czyżby miał turbodoładowanie, nitro, jak to zwą
miłośnicy motoryzacji? No nie, pomrowy czarniawe występujące w
omawianym filmie są zwyczajne. Może niektóre są trochę
przerośnięte, ale poza jednym przypadkiem (gdzie widzimy tylko
kawałek tylnej strony ciała ślimaka) nie aż tak, żeby nie mogło
się uwierzyć w występowanie takich „gigantów” w przyrodzie bądź się takowych już nie widziało.
Przyglądałam się bardzo uważnie i choć co do niektórych scen
absolutnej pewności nie mam, w pozostałych J.P. Simon na pewno
wykorzystał prawdziwe ślimaki. Jeśli zaś chodzi o te
problematyczne scenki to chciałabym mieć pewność, że patrzyłam
na efekty specjalne, bo nie dość, że świadczyłoby to o ogromnym
talencie ich twórców (skoro udało im się oddać to tak
realistycznie) to na dodatek dałoby mi przekonanie, że żadne żywe
stworzenie nie ucierpiało w trakcie kręcenia tej produkcji. Bo
jeśli chodzi o to ostatnie to była przynajmniej jedna scena, która
jeśli istotnie zagoniono do niej prawdziwe mięczaki musiała
pociągnąć za sobą wiele ofiar. A zabijanie żywych stworzeń dla
rozrywki publiki to szczyt bezeceństwa. W tych momentach z ich
udziałem, w których akurat nie dochodziło do konfrontacji z ludźmi
bezsprzecznie oglądałam prawdziwe, żywe ślimaki – mam
wątpliwości głównie co do sekwencji z parką nastolatków, która
tuż przed tragicznym w skutkach spotkaniem z armią mięczaków
przeżywała upojne chwile w łóżku. Moim zdaniem najlepszej sceny
w „Ślimakach”, więc tym bardziej mam nadzieję, że nie wypadła
tak dobrze kosztem życia tytułowych stworzeń. Bo to, co w niej
najlepsze to nie realistyczny wygląd agresorów. Oni stanowią
skłębioną, wijącą się czarną masę, pulsujący, rozmazany
dywan spoczywający pod nagą kobietą wrzeszczącą wniebogłosy.
Parę ślimaków żeruje wówczas na jej ciele, ale tak to
zmontowano, że nie mam pewności czy chociaż te stworzenia
przebywające w dużo bardziej dogodnym dla siebie miejscu były
prawdziwe. A cóż dopiero mówić o tych miażdżonych ciałem
kobiety. Wracając jednak do wcześniejszej myśli. To, co najlepsze
w tej scenie to charakteryzacja ofiary, sekwencja kilku makabrycznych
obrazów stanowiąca niepozostawiający miejsca dla wyobraźni skrót
procesu zjadania człowieka przez ślimaki. Od zdrowej, żywotnej
nastolatki po niemalże same zakrwawione kości, ze zwisającym okiem
na czele pomiędzy. Bo te oko jawi się zdecydowanie najbardziej
makabrycznie. Ślimak przyssany do stopy chłopaka chwilę wcześniej
też jest niczego sobie, także nie pozostawia wątpliwości, że
twórcom „Ślimaków” nie brakowało śmiałości podczas
budowania płaszczyzny gore. Ale na tym nie koniec. W
omawianym filmie przelewa się dużo więcej substancji imitującej
krew, która co prawda niezbyt udolnie wywiązuje się ze swojego
zadania, sama w sobie nie oszukuje wzroku w wystarczającym stopniu,
ale jeśli połączyć ją z doskonałymi charakteryzacjami i
rekwizytami to nieprzekonująca barwa i konsystencja a la posoki nie
rzuca się zbyt mocno w oczy. I tym samym drastycznie nie osłabia
poczucia realizmu. A skoro już mowa o krwawych scenach to zastanawia
mnie dlaczego jedna z ofiar wolała odciąć sobie dłoń (tak,
wszystko dokładnie pokazano) zamiast uderzać w siekierą w cielsko
ślimaka tkwiącego pod rękawiczką. Tak samo nie mogę zrozumieć
jednego z posunięć Mike i Dona w końcówce filmu. A mianowicie
wciąż zadaję sobie pytanie: dlaczego od razu nie przeszli po rurze
do zbawiennej drabinki? Możliwe, że nigdy nie znajdę
satysfakcjonujących odpowiedzi na te pytania, bo w końcu „Ślimaki”
to tego rodzaju horror klasy B, w którym coś takiego, jak logika
nie jest wartością nadrzędną. J.P. Simon i jego ekipa woleli się
skupiać na innych elementach.
Nie
rozstrzygnęłam jeszcze jakże istotnej kwestii postawionej wyżej.
Jak to się dzieje, że ludzie padają ofiarami stworzeń, które nie
mają szans ich dogonić? Czyżby celowali w starsze, schorowane
jednostki, w osobników z mocno ograniczoną zdolnością ruchową?
No nie. Ślimaki atakują w pełni sprawnych przedstawicieli gatunku
ludzkiego, nie gardząc też innymi, dużo bardziej zwinnymi
zwierzętami, a pomaga im przewaga liczebna i element zaskoczenia.
Siadasz sobie na tak zwanym tronie nawet nie podejrzewając, że w
muszli klozetowej czyha już armia oślizgłych agresorów, która
nie będzie długo zwlekać z przyssaniem się najpierw do twoich
pośladków, a potem... Tej konkretnej scenki nie śledzimy w całej
jej rozciągłości, pokazuje się nam jedynie finał tego spotkania
bliskiego stopnia z mięsożernymi mięczakami, ale to wystarczy do
wyobrażenia sobie całego jego przebiegu. Dalej: wystarczy nam
wrzask mężczyzny, który właśnie spoczął na kanapie we własnym
domu, żeby wiedzieć, że wpadł wprost w objęcia niezliczonych
zmutowanych ślimaków, które właśnie poprzez swoją liczebność
i element zaskoczenia już na starcie zyskali nad nim przewagę.
Miejsca dla wyobraźni nie pozostawia wyżej już przybliżona scena
z opuszczeniem łóżka przez młodą parę, bo widać wyraźnie, że
cała podłoga w sypialni jest zasłana wijącymi się cielskami
czarnych ślimaków, tak łaknących mięsa, że niedających ofierze
nawet sekundy na odwrót. Niepozwalających wrócić na łóżko, bo
do drzwi przedrzeć się przez ten pulsujący, żywy dywan bez
wątpienia by się nie dało. Innymi słowy te osoby, które padły
ofiarami ślimaków nie miały absolutnie żadnych albo większych
(scena w szklarni – z tego moim zdaniem można było wybrnąć)
szans na ucieczkę. Tym bardziej, że gros społeczeństwa małego
amerykańskiego miasteczka, w którym osadzono akcję filmu nie zdaje
sobie sprawy z zagrożenia. Tylko główny bohater, Mike Brady (w tej
roli najbardziej przekonujący z całej obsady Michael Garfield,
pozostali aktorzy natomiast wprost ranili moje oczy i uszy swoją
amatorszczyzną), jego żona, nauczycielka Kim i dwóch znajomych
wiedzą, jakie niebezpieczeństwo zawisło nad tą niewielką
społecznością. Jak to zwykle jednak bywa władze, osoby piastujące
najwyższe funkcje w tego rodzaju skupiskach ludzkich, niezwykle
ważne, narcystyczne i obłudne persony zwane politykami okazują się
najmniej przewidujący, najgłupsi, kompletnie niezapobiegawczy i
krótko mówiąc stawiający biznes ponad życiem ludzkim. Brawa dla
scenarzystów bądź autora książki (jako że powieści nie
czytałam nie wiem komu powinno się zawdzięczać dany wątek
poboczny) za trafne podsumowanie środowiska politycznego (choć może
w rzeczywistości jakieś tam wyjątki są, tego nie wiem), samorządu
reprezentowanego przez chciwego, krótkowzrocznego burmistrza. Ktoś
powie: a kto przy zdrowych zmysłach uwierzyłby w opowieści
inspektora sanitarnego o ślimakach zjadających ludzi? Przecież
postawa ludzi „zasiadających na wysokich lokalnych stołeczkach”
w tym przypadku jest całkowicie zrozumiała, można ją bez trudu
usprawiedliwić... Może i tak, ale gdy ma się tyle trupów
należałoby zbadać wszystkie, choćby najbardziej fantastycznie
brzmiące teorie i zrobić cokolwiek, żeby zabezpieczyć ostałych
przy życiu obywateli. Tak na wszelki wypadek. Zamiast w tak
krytycznym momencie zajmować się biznesem. Mike Brady też wychodzi
z takiego założenia, ale on nie jest politykiem, a co za tym idzie
nie potrafi „nadawać na tych samych falach” co ta
zdemoralizowana, niezwykle pazerna grupa ludzi. Jest mężczyzną
wyznającym zgoła inne wartości, człowiekiem dla którego życie
ludzkie jest nieporównanie ważniejsze od pieniędzy i władzy.
Dlatego nie waha się działać bez zgody możnych miasteczka i bez
trudu znajduje sprzymierzeńców. Ludzi myślących tak jak on. Tak
jak on w pełni świadomych zagrożenia i konsekwencji, jakie
przyniesie przedłużająca się bierność. „Ślimakom” brakuje
napięcia, za co winię niedopasowaną do obrazu wesołą ścieżkę
dźwiękową i nieodnajdywanie równowagi w narracji tj. takie
podejście do sekwencji mających zintensyfikować poczucie
zagrożenia, które raz jest zbyt krótkie, żeby widz miał
możliwość coś wyrazistszego odczuć, a innymi razy rzeczone
scenki tak poprzeciągano, że traciłam wszelkie zainteresowanie
spodziewaną kulminacją. To ostatnie szczególnie dotkliwe było w
końcowej partii filmu – cała ta przeprawa Mike'a i Dona nie
dostarczyła mi praktycznie żadnych emocji. Była mi kompletnie
obojętna, właściwie to w czasie jej trwania marzyłam o zobaczeniu
napisów końcowych. Co notabene wcześniej przy całym tym
niedoborze napięcia w najmniejszym nawet stopniu mnie nie dręczyło.
Bo choć „Ślimaki” w napięciu mnie nie trzymały, choć mrok
mógłby być dużo bardziej zagęszczony, mógłby przytłaczać z
dużo większą siłą, to warstwa gore i sama ta
nieskomplikowana opowiastka podtrzymywały moje zainteresowanie.
Nawet jeśli na niektórych sekwencjach mających za zadanie
wywindować napięcie troszkę się nudziłam to J.P. Simon szybko
wyrywał mnie z tego stanu w scenach następujących po nich. Muszę
jednak zaznaczyć, że tylko osoby lubiące proste fabuły,
niezłożone historie sklecone ze znanych motywów, nieskomplikowane
i może ciut naiwne animal attacki mają dużą szansę
wciągnąć się w ten scenariusz. Nie da się bowiem nie zauważyć,
że właśnie do takiej grupy widzów skierowano ten obraz, do tych
ludzi co to nie łakną oryginalnych, wielowątkowych, zaskakujących,
zmuszających do myślenia historii, którzy potrafią się cieszyć,
że tak to nazwę zwyklakami. Choć nie do końca, bo trzeba Shaunowi
Hutsonowi, a za nim twórcom filmowej wersji jego powieści, oddać spory powiew świeżości w postaci agresorów.
W
sumie to nie mam żadnych oporów przed poleceniem „Ślimaków”
J.P. Simona każdemu długoletniemu wielbicielowi animal attacków
i w miarę krwawych horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Tym
osobom, którym sprawia przyjemność obcowanie z niewymagającymi
myślenia, niskobudżetowymi filmami grozy z przedostatniej dekady
poprzedniego wieku. Sympatycy hollywoodzkich superprodukcji,
współczesnych horrorów wprost przeładowanych efektami
komputerowymi nie mają tutaj czego szukać – to propozycja dla
ludzi o zdecydowanie odmiennych preferencjach filmowych i myślę, że
już sam skrótowy opis fabuły „Ślimaków” zwróci uwagę tych
osób, które z racji swoich zamiłowań po prostu muszą zobaczyć
ten film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz