"Żaden żyjący organizm nie może istnieć zbyt długo w warunkach absolutnej rzeczywistości, nie popadając w szaleństwo [...] Gruby płaszcz ciszy pokrywał drewno i kamień Domu na Wzgórzu, a cokolwiek wędrowało w tych murach, wędrowało samotnie."
Shirley Jackson
Richard Matheson „Jestem legendą. Piekielny dom. Człowiek, który nieprawdopodobnie się zmniejszał”
Człowiek
legenda. Nieżyjący już amerykański pisarz i scenarzysta
specjalizujący się w gatunkach horroru, science fiction i fantasy.
Zdobywca między innymi World Fantasy Award i Bram Stoker Award za
całokształt twórczości, artysta, który miał ogromny, bezcenny
wkład tak w literaturę, jak kino grozy i science fiction oraz wpływ
na innych twórców: dość wymienić Stephena Kinga, Anne Rice i
George'a A. Romero. Wiele jego epickich utworów doczekało się
swoich filmowych wersji (niektóre z nich ekranizowano/adaptowano
więcej niż raz), których scenariusze nierzadko sam konstruował.
Pierwsza minipowieść Richarda Mathesona, „Someone is Bleeding”
ukazała się w 1953 roku (jego opowiadania publikowano od roku
1950), a ostatnia, „Generations” w roku 2012, niecały rok przed
jego śmiercią. Na polskim rynku wydawniczym ten Wielki Człowiek
dotychczas był stanowczo zaniedbywany – z obszernej bibliografii
Mathesona nie wydano nic ponad jego najsłynniejszą powieść pt.
„Jestem legendą” i garści opowiadań (warto tutaj też
wspomnieć o antologii„Jest legendą”stworzonej w hołdzie dla
Richarda Mathesona i zawierającej opowiadania innych autorów
nawiązujące do twórczości tego niezwykle zasłużonego dla
literatury i filmu człowieka). Do roku 2019, na który to
wydawnictwo Mag przygotowało długo wyczekiwane przez fanów
literatury grozy i science fiction wydanie zbiorcze malutkiej
częściej jego bezcennego dorobku pisarskiego. Wchodzące w skład
serii Artefakty wydanie w twardej oprawie z wpadającą w oko grafiką
Dark Crayon zdobiącą front książki, zawiera aż trzy
reprezentatywne minipowieści i dziewięć wybranych opowiadań
Richarda Mathesona w tłumaczeniu genialnej Pauliny Braiter i Roberta
Walisia. Czego chcieć więcej? No cóż, może całej reszty
bibliografii tego wirtuoza słowa pisanego?
Minipowieść
„Jestem legendą” (oryg. „I Am Legend”) swoją
światową premierę miała w 1954 roku, a na ekran dotychczas była
przenoszona trzykrotnie: „The Last Man on Earth” (1964), „The
Omega Man” (1971), „I Am Legend” (2007). Poza tym w 2007 roku
ukazała się nieoficjalna adaptacja tego utworu, „I Am Omega”
(2007) w reżyserii Griffa Fursta, a sam George Romero przyznał, że
inspirował się tą historią podczas tworzenia swojego
najsłynniejszego filmu, kultowej„Nocy żywych trupów”z 1968
roku. Może dlatego „Jestem legendą” Mathesona uznaje się za
opowieść o zombie-wampirach, choć próżno szukać tutaj wyraźnych
wskazań w kierunku zombie. Chyba, że za takowe uznać to, że część
kreatur występujących w tym apokaliptycznym i postapokaliptycznym
świecie przedstawionym to żywe trupy, ale czy klasycznych wampirów
też nie można tak nazwać? Tak, tym co odróżnia krwiopijców
zmieniających porządek świata na kartach „Jestem legendą” od
ich protoplastów absolutnie nie jest to, że (część z nich) to
tak naprawdę chodzące i polujące trupy, tylko geneza owych
nadzwyczajnych przypadków chorobowych. Matheson wzbogacił mit
wampira o własne podstawy, nazwijmy je medyczne. „Jestem legendą”
to nie tylko opowieść o wampirach (będę się upierać, że nie są
to zombie), ale także zarazie, która nadzwyczaj szybko
rozprzestrzeniła się po świecie, być może oszczędzając tylko
jednego człowieka: stojącego w centralnym punkcie tej ponadczasowej
opowieści Roberta Neville'a. Poznajemy go już w
postapokaliptycznych realiach, w których przyszło mu żyć przez
zmasowany atak żywiących się krwią bestii, które jeszcze
niedawno były ludźmi. Jego aktualne dzieje autor nierównomiernie
przeplata z retrospekcjami, dzięki którym poznajmy początki
wampirzej zarazy i oczywiście poprzedni żywot Roberta, męża i
ojca, który nieoczekiwanie stracił wszystko, na czym mu zależało.
Wszystko oprócz życia, ale wziąwszy pod uwagę to, co już przeżył
i to, co teraz go spotyka, można uwierzyć, że śmierć byłaby dla
niego wybawieniem. Choć w „Jestem legendą” nie brakuje
mrocznych fragmentów z udziałem krwiożerczych bestii między
innymi wytrwale szturmujących dom naszego protagonisty, to moim
zdaniem (i nie tylko moim) minipowieść ta traktuje przede wszystkim
o dojmującej samotności. Robert Neville jest coraz bardziej
przekonany, że jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, a wraz z tym
przypuszczeniem naturalnie wzrasta w nim poczucie beznadziei. Z
biegiem trwania lat w tym odartym z wszelkich perspektyw, nadzwyczaj
niebezpiecznym postapokaliptycznym świecie, w Neville'u zachodzi w
pełni uzasadniona wewnętrzna przemiana. Z człowieka śmiało
stawiającego czoło wszelkim przeciwnościom i zdeterminowanego
badacza zjawiska, z którym on i reszta świata, na swoje
nieszczęście, się zetknęli, powoli przemienia się w
zgorzkniałego, nieprzystępnego pustelnika, który tak naprawdę sam
nie wie, dlaczego uparcie trzyma się swojego beznadziejnego żywota
i nie zależy mu już zbytnio na eliminowaniu wrogów wychodzących
po zapadnięciu zmroku, a o świecie zapadających w doprawdy twardy
sen (coś w rodzaju śpiączki). Konstrukcja dynamicznej postaci,
niebywale ponury, nielicho przygnębiający klimat oraz oryginalne
podeście do mitu wampira moim zdaniem stanowią największą siłę
„Jestem legendą”. To w połączeniu z obrazowym warsztatem
autora, który notabene absolutnie myszką nie trąci, sprawia, że
czyta się to z prawdziwymi wypiekami na twarzy, nawet wówczas gdy
przynajmniej samozwańczy ostatni człowiek na Ziemi oddaje się bądź
co bądź zwyczajnym zajęciom w tym niezwyczajnym świecie. Albo po
prostu siedzi i duma nad sobą i nad rzeczywistością, w której
przyszło mu żyć i cierpieć. Mój
zwycięzca omawianego wiekopomnego zbioru to... „Piekielny
dom” (oryg. „Hell House”), minipowieść po raz
pierwszy opublikowana w 1971 roku. Przełożona na ekran w 1973 roku
– brytyjski pełnometrażowy horror „The Legend of Hell House”
w reżyserii Johna Hougha – i zaadaptowana na komiksowy miniserial,
który swoją światową premierę miał w 2004 roku. Klasyczna
opowieść o nawiedzonym domostwie, do którego w grudniu 1970 roku
przybywają cztery osoby z zamiarem odkrycia tajemnicy tego
śmiercionośnego obiektu. Ich zleceniodawca dał im tydzień na
rozpracowanie (i pozyskanie dowodów) paranormalnych właściwości
tego miejsca. Przewodniczy zasłużony badacz takich zjawisk, doktor
fizyki Lionel Barrett, któremu jak zwykle asystuje jego małżonka,
Edith. Wraz z nimi do Piekielnego Domu wchodzą Florence Tanner i
Benjamin Franklin Fischer. Ta pierwsza jest medium psychicznym
ochoczo korzystającym ze swego talentu, a Ben to medium fizyczne,
które od swojego poprzedniego pobytu w Piekielnym Domu (w 1940 roku,
gdy jeszcze był nastolatkiem) uparcie blokuje swoje niezwykłe
zdolności. Doktor Barrett nie wierzy w duchy sensu stricto, tylko w
moce podświadomości, coś w rodzaju energii pochodzącej od ludzi,
która może przetrwać śmierć swojego ludzkiego źródła.
Florence Tanner wyraźnie stoi w opozycji do niego, choć jej
klasyczny pogląd na nadprzyrodzone (wiara w duchy) wcale nie musi
tak zupełnie kolidować z przekonaniami nazbyt pewnego siebie
fizyka. „Piekielny dom” to przede wszystkim klasyczna ghost
story, kolejna opowieść o przynajmniej pozornie nawiedzonym
przez istoty z zaświatów domostwie, doprawiona dosyć śmiałą
(acz nieprzesadnie akcentowaną) erotyką. Ale też opowieść
podpinająca się pod motyw kojarzony głównie z scence fiction.
Maszyna skonstruowana przez doktora Barretta to jedno, ale z
fantastyką naukową kojarzy się głównie konstrukcja tej postaci.
Richard Matheson daje nam rozliczne dowody na to, że kierujący tym
odważnym projektem zbadania prawdopodobnie najgroźniejszego
domostwa na świecie, naukowiec, jest klasycznym burzycielem.
Człowiekiem tak opętanym swoimi nowatorskimi badaniami zjawisk
nazywanych nadprzyrodzonymi, że niedopuszczającym już do siebie
innych możliwości. A stąd blisko już do bagatelizowania
zagrożenia czyhającego na niego i jego towarzyszy w Piekielnym
Domu. Owszem, Barrett zachowuje pewną ostrożność, ale i tak nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie docenia swojego wroga bądź
wrogów. Bo w Piekielnym Domu niewątpliwie coś do szczętu
zepsutego tkwi – czy to destrukcyjna energia, jak chce tego
Barrett, czy agresywne dusze nieżyjących już, zdemoralizowanych
osób, z diabolicznym właścicielem tej ogromnej posiadłości na
czele. To ma drugorzędne znaczenie. Jedno jest pewne: koordynator
tego wielce ryzykownego projektu ma zbyt swobodny stosunek do
wszystkiego, co dzieje się w tym domostwie, z tego prostego powodu,
że pokłada nazbyt wielką wiarę w swoje możliwości. I być może
zbyt małą w jedną z jego towarzyszek. Być może, bo Matheson
przebiegle żongluje nastawieniem czytelnika do właściwie
wszystkich śmiertelników tkwiących w tytułowym obiekcie. A
klimat, dawkowanie napięcia – to jest po prostu mistrzostwo!
Krótko: jedna z najlepszych historii o nawiedzonym domostwie wśród
tych, które dotychczas dane mi było przeczytać. Może nie na równi
z„Nawiedzonym”Shirley Jackson i„Lśnieniem”Stephena
Kinga, ale blisko. Bardzo blisko. Wychwalany
przez Stephena Kinga w jego „Danse Macabre” „Człowiek,
który nieprawdopodobnie się zmniejszał” (oryg. „The
Shrinking Man”), minipowieść pierwotnie opublikowana w 1956 roku,
był już dwukrotnie przenoszony na ekran: „The Incredible
Shrinking Man” (1957) i „Incredible Shrinking Woman” (1981),
chociaż tę drugą komediową pozycję bardziej zasadne byłoby
chyba nazywanie wariacją na temat rzeczonej historii amerykańskiego
geniusza słowa pisanego, jakim niewątpliwie był Richard Matheson.
Autor pisał tę historię klasyfikowaną jako science fiction... w
piwnicy. W ten sposób chciał się naturalnie wczuć w nieciekawą
sytuację swojego maciupeńkiego bohatera. Powiedzieć, że Scott
Carey miał pecha to mało. W wyniku fatalnego zbiegu okoliczności
(Matheson z czasem przyznał, że z naukowego punktu widzenia trochę
go tutaj poniosło, ale „ostatecznie jaka to różnica”? -
napisał do Stephena Kinga. No właśnie, jakie to ma znaczenie w
przypadku tak niesamowicie emocjonującej opowieści?) główny
bohater omawianego utworu zaczął się kurczyć. Codziennie o
dokładnie jedną siódmą cala. Autor w pierwszej wersji trzymał
się chronologii zdarzeń, ale po jakimś czasie uznał, że lepiej
będzie podejść do tego od innej strony, ponieważ według niego w
takim wypadku czytelnik musiałby nazbyt długo czekać na najlepsze
kawałki. Aktualne dzieje lilipuciego już Scotta Careya (pojedynki z
wielkim z jego punku widzenia, a więc i naszego, takiej
arachnofobiczce jak ja musiały mrozić krew w żyłach) przeplata z
retrospektywnymi fragmentami rozpoczynającymi się już wówczas,
gdy Carey był świadom swojej niezwykłej przypadłości, ale jego
postura jeszcze zbytnio nie ucierpiała. Narracja jest wprawdzie
trzecioosobowa, ale Matheson bez widocznego trudu narzuca
czytelnikowi punkt widzenia coraz to mniejszego i mniejszego
protagonisty. Człowieka coraz bardziej obrażonego na świat.
Przepełnionego bezsilną wściekłością na niesprawiedliwość
losu względem niego, ale złość wylewa na swoją małżonkę.
Mężczyzna po jakimś czasie jest też zmuszony unikać nawet swojej
pięcioletniej córki – nawet tak mała istota staje się dla niego
zagrożeniem, nie wspominając już o obcych ludziach. Carey staje
się więc kimś w rodzaju więźnia we własnym domu. Alienuje się
nie tylko od reszty świata, ale także od pozostałych domowników,
do niedawna najbliższych mu osób. Podczas gdy córka fizycznie mu
zagraża, żona, przynajmniej według niego, przestaje go rozumieć.
Wręcz bagatelizuje jego bądź co bądź poważną chorobę. Teraz
Carey jest zamknięty w piwnicy, w której mieszka czarna wdowa,
która jeszcze co prawda go nie przerosła, ale to tylko kwestia dni.
Niemniej już ta wielkość włochatego stworzenia przedstawia dla
lilipuciego Careya niemałe zagrożenie. Pająk pająkiem, ale
szczerze mówiąc silniej angażowały mnie retrospekcje z
niezwyczajnego życia zwyczajnego mężczyzny (Matheson specjalizował
się w mieszaniu zwyczajności z niezwykłością), z tego prostego
powodu, że cechowały się one większą różnorodnością zdarzeń.
W mrocznej, zawilgoconej piwnicy przynajmniej tymczasowo będącej
całym światem Scotta Careya właściwie w kółko działo się to
samo. Walki z pająkiem, zdobywanie jedzenia i wody, spanie,
nieskuteczne próby wydostania się z tej podziemnej pułapki... I
tak aż do niespodziewanego finału. Abstrahując oczywiście od
arcyciekawej niedalekiej przeszłości tego godnego współczucia
męża i ojca, który z czasem zostaje zupełnie sam... No nie, bo
jest jeszcze bestia, z którą dzieli piwnicę swojego domu. Opowiadania.
„Koszmar na wysokości dwudziestu tysięcy stóp”
miałam już okazję przeczytać w zbiorze„17 podniebnych koszmarów”skompilowanym przez Stephena Kinga i Beva Vincenta. „Test”,
nazwałabym kreatywnym sposobem na zwrócenie uwagi czytelników na
wciąż aktualny problem ludzi w podeszłym wieku, którzy przez
swoich bliskich są odbierani w kategorii ciężaru. Czy
chcielibyście takiego rozwiązania problemu, jakie ku przestrodze,
kreśli w tym opowiadaniu Richard Matheson? „Człowiek, który
nie lubił świąt” to krótka opowieść, która zasadza
się tak naprawdę na przewrotnym finale. Wszystko co jest
powiedziane wcześniej praktycznie nie ma większego znaczenia – to
li tylko prosta droga prowadząca do końcowego zwrotu akcji.
„Montaż” wyróżnia się konstrukcją. Matheson
podaje tę opowieść w swego rodzaju formie filmowej – jak
wskazuje już sam tytuł spotkamy się tutaj ze zmontowanym życiem
pewnego pisarza, który najwyraźniej nie wziął sobie do serca
znanej przestrogi mówiącej, żeby uważać na swoje życzenia, bo
mogą się spełnić... „Dystrybutor” to
dynamicznie i zarazem bardzo tajemniczo rozwijający się utwór o
pewnym człowieku, który nie wiedzieć czemu coraz bardziej
uprzykrza życie swoim nowym sąsiadom. Robi im różne przykrości,
nastawia jednego na drugiego, a przy tym bardzo uważa, by nikt nie
dowiedział się, że to on jest mącicielem. „Tylko umówione
wizyty” to niespełna trzystronicowa opowieść o
schorowanych ludziach, którym chwilową ulgę daje tylko jeden
lekarz. Przewrotna opowieść, która podpina się pod pewien znany
między innymi miłośnikom horroru motyw, zapożyczony z pewnych
wierzeń. „Mucha” to dosyć zabawna, ale i
niepozbawiona napięcia historia o rozpaczliwej walce pewnego
poważnego dyrektora dużej formy z tytułową muchą. Celowo na
koniec zostawiłam sobie „Guzik, guzik” i
„Pojedynek”. Dwa utwory, które doczekały się
swoich filmowych wersji (ten pierwszy miał i swoją serialową
odsłonę, tj. jeden odcinek w „Strefie mroku”): „The Box.
Pułapka” w reżyserii Richarda Kelly'ego to raczej luźna, mocno
rozrośnięta o inne wątki adaptacja „Guzik, guzik”, a kultowy„Pojedynek na szosie”Stevena Spielberga to aż zaskakująco
wierne przeniesienie na ekran opowiadania „Pojedynek”. Co nieco
oczywiście dodano, ale praktycznie wszystko, co znalazło się w
opowiadaniu ma też swoje miejsce w filmie Spielberga. Ze wszystkich
krótszych utworów zamieszczonych w tym wspaniałym zbiorze
przygotowanym przez wydawnictwo Mag, te dwa dostarczyły mi
najsilniejszych emocji. I bynajmniej nie dlatego, że filmy...
Fani
literatury grozy i science fiction wreszcie doczekali się
polskojęzycznego wydania wielu reprezentatywnym utworów mistrza
Richarda Mathesona w jednym starannym, godnym jego pióra tomie.
Wydawnictwo Mag niejednokrotnie już mnie mile zaskakiwało, ale tą
publikacją przeszli samych siebie. Trzy ponadczasowe minipowieści i
dziewięć opowiadań wirtuoza słowa pisanego, którego epickich
utworów na polskim rynku był bolesny niedostatek. Czy można to
przebić? Wątpię. Ale próbujcie, proszę, polscy wydawcy: może
jeszcze więcej literackich dzieł Richarda Mathesona w jednym
tomiszczu? A do tego czasu... Ta oto zbiorcza publikacja kilkunastu
utworów Richarda Mathesona to według mnie największe polskie
wydarzenie literackie na przestrzeni kilku lat. Na poletku horroru i
science fiction oczywiście. Coś za co winniśmy być niezmiernie
wdzięczni wydawnictwu Mag (nie wspominając już o samym autorze
tychże: oczywista oczywistość), my fani literatury grozy i
fantastyki naukowej. Nareszcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz