Andrew, Eric i ich ośmioletnia adoptowana córka Wen spędzają wakacje w leśnej chacie nieopodal jeziora. Pewnego dnia do bawiącej się przed domem dziewczynki dołącza rosły mężczyzna, który przedstawia się jako Leonard. Wen przyjemnie się z nim rozmawia, ale nabiera czujności, kiedy zauważa trzy kolejne osoby zmierzające w ich stronę, uzbrojonych znajomych Leonarda: Sabrinę, Adriane i Redmonda. Przerażona dziewczynka wbiega do domu i alarmuje swoich ojców, a zaraz potem Leonard puka do drzwi i grzecznie prosi o wpuszczenie do środka jego i jego nieprzyjaźnie wyglądających kompanów. A gdy intruzi nabierają pewności, że gospodarze nie ulegną, bezpardonowo wdzierają się do chaty. Po krótkiej szamotaninie unieruchamiają Andrew i Erica, streszczają im swój życiorys, po czym informują ich, że tylko oni mogą zatrzymać apokalipsę.
W 2017 roku, jeszcze przed publikacją swojej „Chaty na krańcu świata” (oryg. „The Cabin at the End of the World”) Paul Tremblay, autor między innymi „Głowy pełnej duchów”, podpisał umowę z FilmNation Entertainment dotyczącą przeniesienia tej historii na ekran, co przez jakiś czas musiał utrzymywać w tajemnicy. Scenariusz autorstwa Steve'a Desmonda i Michaela Shermana w 2019 roku trafił na listę najpopularniejszych niezrealizowanych scenariuszy (tzw. „The Black List”) i zwrócił uwagę M. Nighta Shyamalana, twórcy między innymi „Szóstego zmysłu” (1999), „Znaków” (2002), „Osady” (2004), „Zdarzenia” (2008), „Wizyty” (2015) i „Split” (2016), który ostatecznie poddał rzeczony materiał pewnej obróbce. W lipcu 2021 roku ogłoszono, że ostateczna wersja scenariusza jest już prawie gotowa, a główne zdjęcia ruszyły w kwietniu 2022 w hrabstwie Burlington w stanie New Jersey - ostatni klaps padł w czerwcu tego samego roku. Budżet pierwszej adaptacji/ekranizacji utworu Paula Tremblaya zatytułowanej „Knock at the Cabin” (pol. „Pukając do drzwi”) oszacowano na dwadzieścia milionów dolarów, a Motion Picture Association przyznało jej kategorię R za przemoc i wulgarny język. W Stanach Zjednoczonych obraz zadebiutował 30 stycznia 2023 roku w nowojorskim Rose Hall, a szeroka dystrybucja kinowa ruszyła na początku lutego tego samego roku.
Nakręcony z użyciem obiektywów z lat 90. XX wieku, na taśmie 35 mm, amerykańsko-chiński psychologiczny thriller potencjalnie apokaliptyczny w przeważającej części rozgrywający się w zamkniętej, jak dla mnie niedostatecznie klaustrofobicznej przestrzeni. W pewnej chacie „na krańcu świata”, gdzie podobno ważą się losy prawie całej ludzkości. Intrygującą koncepcję oczywiście zawdzięczamy Paulowi Tremblayowi, autorowi literackiego pierwowzoru, od którego filmowcy poczynili przynajmniej jedno poważne odstępstwo. Możliwe, że dyktowane chęcią zrobienia niespodzianki także osobom znającym powieść, ale w takim układzie zdecydowanie wolałabym wybór przeciwnej bramki. Tego drugiego z dostępnym wariantów. Czyżby robił się z tego jakiś trend? Moda na psucie oryginalnych zakończeń? W końcu wciąż mam świeżo w pamięci „Bielmo” Scotta Coopera, nie tyle rozczarowującą, ile autentycznie bolesną adaptację powieści Louisa Bayarda – uczta wizualna, ale jeśli o mnie chodzi bynajmniej fabularna, w przeciwieństwie do „nieocenzurowanego” pierwowzoru. Z „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana w mojej ocenie sytuacja przedstawia się o niebo lepiej, a właściwie w takim przekonaniu trwałam aż do ostatniej partii tej psychologicznej rozgrywki. Niepospolitego podejście do nurtu home invasion, wpuszczenia świeżego powietrza do tej podgatunkowej budowli. Metoda opracowana przez Paula Tremblaya, czołowego architekta tej przypowieści hipotetycznie apokaliptycznej. Słonecznego dnia do rustykalnej chatki w głębi lasu gdzieś w Pensylwanii, przybywa nader osobliwa grupka złożona z kobiet i mężczyzn. UWAGA SPOILER Czterej Jeźdźcy Apokalipsy w symbolicznych ubraniach – cztery kolory, które pewnie nieprzypadkowo „gromadzą się” na t-shircie jednego ze sterroryzowanych wczasowiczów KONIEC SPOILERA. Pierwszy zjawia się „olbrzym” z sympatycznym obliczem, zachowanie którego niewątpliwie zaniepokoiłoby niejednego rodzica. Nieznajomy wdający się w pogawędkę z dzieckiem; zaledwie ośmioletnią dziewczynką, której mężczyzna imponuje umiejętnością łapania pasikoników. Tak mała Wen (cudowna kreacja Kristen Cui) zyskuje „nowego przyjaciela”, który twierdzi, że ma na imię Leonard. W tej roli Dave Bautista, wrestler i zawodnik MMA, którego Shyamalan wypatrzył w „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve'a – prawdopodobnie przesądziła jego potężna sylwetka, słuszne gabaryty, które doświadczony reżyser zamierzał wykorzystać w charakterze wzmacniacza klaustrofobii i zaszczucia. „Góra” wciśnięta do nie tak znowu ciasnej chatynki, napakowany intruz górujący nad unieruchomionymi biedakami, jakby wypełniający całą niezagospodarowaną, wolną przestrzeń w tej nieszczęsnej wakacyjnej przystani. Leonard szybko traci zaufanie nowo poznanej dziewczynki – wątpliwości budzą już jego słowa, ale prawdziwe imadło strachu zaciska się na tym młodym serduszku, gdy na horyzoncie pojawia się uzbrojona trójca, znajomi Leonarda, którzy już niebawem zorganizują coś w rodzaju jednostronnego wieczorka zapoznawczego. Wen oraz jej skrępowani ojcowie, Andrew i Eric (widowiskowa kreacja Bena Aldridge'a i już mniej angażujący występ Jonathana Groffa), chcąc nie chcąc dowiedzą się co nieco o swoich oprawcach (zakładając, że ci ostatni trzymają się faktów). O porywczym Redmondzie (prawdziwy aktorski popis Ruperta Grinta - och, jak szkoda, że tak krótki - kojarzonego głównie z rolą Ronalda Weasleya, najlepszego kumpla najsłynniejsze czarodzieja historii najnowszej), o roztrzęsionej, jakby na skraju czystej paniki Sabrinie (niezgorszy występ Nikki Amuki-Bird) i o serdecznej, najbardziej pogodnej, acz też niebędącej istną oazą spokoju, też niewolnej od strachu Adriane (przyzwoita kreacja Abby Quinn). Jak się okaże wszyscy niechciani goście trzyosobowej rodziny, włącznie z typem spod najciemniejszej gwiazdy, w każdym razie przybierającym najbardziej agresywną postawę Redmondem, boją się nie mniej od swoich ofiar. Może nawet bardziej, bo wszystko wskazuje na to, że naprawdę wierzą, iż nadciąga koniec świata. A na pewno prawie całej ludzkości.
„Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana opiera się na dylemacie moralnym wymyślonym przez Paula Tremblaya. Coś jak wybór między dżumą a cholerą. Poświecenie ukochanej jednostki dla teoretycznego dobra ogółu. Katastrofa rodzinna jedynym sposobem na zapobieżenie ewentualnej katastrofie globalnej. Apokalipsa w skali mikro mająca zażegnać apokalipsę w skali makro. Załóżmy, że Andrew i Eric ulegną usilnym namowom egzotycznych napastników i napastniczek – czy w ten sposób faktycznie uratują miliardy ludzkich istnień, nie wspominając już o pozostałych stworzeniach zaludniających Ziemię? Czy porzucenie zupełnie naturalnego w tej sytuacji sceptycyzmu, uwierzenie w złowieszcze przepowiednie Leonarda i „jego skromnej świty” i w konsekwencji złożenie ofiary, nie jest aby najgorszą z możliwych dróg? Kara za poświęcenie. Szykuje się sytuacja trochę (niezupełnie) jak w jednym z filmów Franka Darabonta, opartym na utworze pewnego poczytnego pisarza? Tak czy owak, twórcy „Pukając do drzwi” nie pozostawiają nam wątpliwości, że intruzom najtrudniej będzie przekonać Andrew. Niewierny Tomasz, wychodzący z założenia, że to zaplanowana akcja opętanych żądzą mordu homofobów albo rojenia mocno zaburzonych jednostek. Teoria spiskowa ludzi rozpaczliwie wymagających leczenia psychiatrycznego, nieświęta misja religijnych fanatyków, jak widać, stanowiących zagrożenie dla siebie i innych lub potworna manipulacja, przemyślana okrutna zabawa zimnokrwistych zbrodniarzy i zbrodniarek. Wyjaśnienia tej nieprzejednanej postawy Andrew należy szukać na płaszczyźnie retrospektywnej – szybki przegląd wcześniejszego żywota tych potencjalnych wybrańców biblijnego Boga czy jakiegoś innego Wielkiego Architekta, którego niepodobna wypatrzyć gołym okiem; niedługie wglądy w przeszłość zwykle raptownie wcinające się w umowną teraźniejszość. Zahartowany przez lata przykrych doświadczeń, zrozumiała nieufność w stosunku do bliźnich, charakter wykuty przez nieprzychylnych mu, żeby nie powiedzieć nienawistnych kowali. Eric też nie miał lekko, ale jemu udało się pozostać bardziej otwartym na ludzi. Nasza trójka przeciwko całemu światu – Andrew jest zdeklarowanym wyznawcą tej zasady, ale Erica chyba niespecjalnie pociąga zamykanie się w ich przytulnej niszy. W przeciwieństwie do Andrew (wyłączając ich małą rodzinę) nie stracił całej wiary w ludzi ... bo potrafi „trzymać język za zębami”, nie odpowiadać na zaczepki tak zwanych obrońców moralności? Nawet jeśli najgrubszy mur sceptycyzmu w tej odludnej chacie zostanie skruszony, to na przeszkodzie może stanąć wspomniana żelazna zasada Andrew. Ktoś taki może zwyczajnie nie być zdolny do poświęceń dla ogółu. Komuś takiemu bardziej może się uśmiechać dożycie swoich dni na tej nieszczęsnej planecie u boku jedynych drogich mu osób. M. Night Shyamalan w „Pukając do drzwi” starał się zadowolić zarówno zwolenników, jak i przeciwników drastycznych obrazów. Z drugiej strony przyznał, że trochę oszukał entuzjastów krwawych produkcji, ponieważ w większości wypadków bardziej karmił wyobraźnię oglądającego, niż szafował makabrycznymi efektami specjalnymi. Jedyne odstępstwo od tego zwyczaju wychwyciłam w dalszej partii seansu, tuż przed niemal od początku zapowiadanym punktem kulminacyjnym, decydującym posunięciem protagonistów. Ale w pamięć najprędzej zapadnie mi pierwszy okropny „spektakl” w odizolowanej chacie. Ściślej: ostatni cios sfilmowany w iście fantazyjnym stylu. Miała być „stara szkoła”, czemu zresztą, uważam, mocno sprzyja ta „teatralna opowieść” Paula Tremblaya, ale mnie najmniejszego, znikomego, przelotnego posmaczku retro to, bądź co bądź, całkiem intensywne przedstawienie nie przyniosło. Kameralny, skoncentrowany na fabule, na angażującym, pasjonującym, trzymającym w napięciu starciu niekoniecznie genialnych umysłów. Stawką w tych nietradycyjnych, może nawet unikalnych szachach jest życie przynajmniej niektórych z osób niechętnie zebranych w tej drewnianej. Niestety nie tak dusznej, jak bym chciała. Z naciskiem na „przynajmniej”, bo nie sądzę, żeby wielu widzom udzieliła się kategoryczna postawa Andrew, nie sądzę, by po drugiej stronie ekranu argumenty między innymi Leonarda (postaci, która u mnie odgrzebała wspomnienia Johna Coffeya - w wykonaniu nieodżałowanego Michaela Clarke'a Duncana - z „Zielonej mili” Franka Darabonta, ekranizacji powieści Stephena Kinga pod tym samym tytułem) bez przerwy odbijały się od tak solidnej ściany. Apokaliptyczne proroctwo zwykłych szarych obywateli, którym równie dobrze mogło (nie)zdrowo poprzestawiać się w biednych łepetynach. Ciekawostka: w filmie wykorzystano autentyczny materiał, archiwalne nagranie z dość świeżej katastrofy naturalnej, erupcji wulkanu Hunga Tonga.
Pierwszy przekład - z języka powieściowego na filmowy - utworu Paula Tremblaya uznaję za udany, ale nie do końca. „Pukając do drzwi” M. Nighta Shyamalana to zdecydowanie mniej agresywna, bardziej ugodowa bestyjka. Łagodniejsza, ale już na tle współczesnych filmowych dreszczowców moim zdaniem wypada całkiem nieźle. Myślę, że spokojnie wybroni się w oczach niejednego amatora mocniejszy (ale bez przesady) wrażeń. Skromniejsze oblicze Hollywoodu, niespecjalnie rozpędzony, zadaszony wagonik na dość mocno rozchwianych, stosownie rozchwierutanych torach. Solidny suspens, który jednak zdałoby się obficiej podlać „substancją klaustrofobiczną”. A zatem...? Polecam, ale nie tak gorąco jak „Chatę na krańcu świata”.
Bardzo mi się ten film podobał. Fajnie się ogląda, dobre aktorstwo (szczególnie Batista, który ze średniego wrestlera wyrósł na o dziwo świetnego aktora). Dostarczył rozrywki - seans minąl bardzo szybko. Trochę mógłby być głębszy, ale i tak jest ok - dla mnie 7/10.
OdpowiedzUsuń