wtorek, 21 kwietnia 2020

Paul Tremblay „Chata na krańcu świata”


Andrew i Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka Wen spędzają wakacje w samotnie stojącej chacie nad jeziorem w stanie New Hampshire. Pewnego dnia do bawiącej się przed domem dziewczynki dołącza nieznajomy mężczyzna, który przedstawia się imieniem Leonard. Wen jest nastawiona do niego nieufnie, ale wspólna zabawa nieco zbliża ich do siebie. Wtem na horyzoncie pojawia się czworo nieznanych Wen, uzbrojonych ludzi: dwie kobiety i jeden mężczyzna. Okazuje się, że Leonard nie tylko ich zna, ale przybył wraz z nimi do tej odizolowanej chatki, w celu wypełniania bardzo ważnej misji. Spanikowana Wen ucieka do chaty i informuje swoich tatusiów o obecności intruzów. Andrew i Eric w miarę możliwości naprędce zabezpieczają dom i starają się przekonać stojących na zewnątrz ludzi do zostawienia ich w spokoju. Ale oni nie zamierzają odejść. Tylko kwestią czasu jest aż wtargną do chaty i, jak myślą, rozpoczną zapowiadaną misję ratowania świata.

Amerykański pisarz, Paul Tremblay, w światku horroru zasłynął wydaną w 2015 roku i uhonorowaną Bram Stoker Award powieścią „A Head Full of Ghost” (pol. „Głowa pełna duchów”), a wypuszczona rok później powieść pod tytułem „Disappearance at Devil's Rock” ten sukces przypieczętowała (zdobywczyni British Fantasy Award, nominowana do Bram Stoker Award). W 2018 roku swoją światową premierę miała natomiast „The Cabin at the End of the World” (pol. „Chata na krańcu świata”), kolejna laureatka Bram Stoker Award, prawa do sfilmowania której zostały już sprzedane. Podobnie, jak w przypadku „Głowy pełnej duchów” - w roli reżysera pod uwagę brany jest Oz Perkins, twórca między innymi „Zło we mnie” oraz „Małgosi i Jasia”. Paul Tremblay ma magisterium z matematyki (mój szacunek) i zasiada w jury Shirley Jackson Awards. I napisał już kolejny horror, który ukazał się w 2020 roku pod tytułem „Survivor Song”.

Przed „Chatą na krańcu świata” na polskim rynku ukazał się tylko jeden utwór Paula Tremblaya, głośna powieść grozy „Głowa pełna duchów”, której, aż wstyd się przyznać, nie czytałam. Ale to zostanie naprawione. Innego wyjścia, po lekturze „Chaty na krańcu świata”, po prostu nie widzę. Wydanie Vesper (z 2020 roku). I wszystko jasne. Wydawnictwo to słynie bowiem z przepięknych publikacji. Twarda oprawa, staranne tłumaczenie Pawła Lipszyca, czarno-białe grafiki w środku, autorstwa Macieja Kamudy (i to jest, Proszę Państwa, prawdziwa sztuka!) i jego nie mniej klimatyczny obraz w kolorze na zewnątrz, a jako bonus standardowo zakładka do książki. A treść... Aż dziw, że tak popularny nurt kina grozy, jak home invasion nie rozprzestrzenił się jeszcze z porównywalnym impetem w beletrystyce. Może „Chata na krańcu świata” zachęci innych powieściopisarzy specjalizujących się w horrorze i/lub thrillerze do spróbowania swoich sił w tym prądzie. Bo jak się okazuje w literaturze też się sprawdza. A przynajmniej sprawdza się w interpretacji Tremblaya. Pierwszy klucz do serc miłośników horroru: odizolowana, ekstremalnie zaciszna sceneria. Rustykalna chata nad malowniczym jeziorem, najbliższe sąsiedztwo mająca trzy kilometry dalej. Telefony komórkowe są tutaj bezużyteczne, bo oczywiście nie ma zasięgu. Nie ma też Internetu, ale za to jest sprawny odbiornik telewizyjny. Amerykanie Andrew i Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka chińskiego pochodzenia imieniem Wen, nie przyjechali tu jednak po to, by oglądać telewizję, tylko aby odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i nacieszyć się Naturą. Każdy z rozdziałów jest opatrzony imieniem (bądź dwoma) postaci stojącej w jego centralnym punkcie. Najpierw poznamy małą Wen, dziewczynkę, która samotnie bawi się przed tymczasowo zajmowaną chatą w New Hampshire, nieopodal granicy amerykańsko-kanadyjskiej, tego, jak szybko się okaże, potwornego dnia. Zapowiedź katastrofy przynosi nieznajomy młody człowiek słusznej postury, który przedstawia się Wen jako Leonard. Z ich nieprzypadkowego spotkaniem dla czytelnika powinien wyniknąć tylko jeden wniosek. A mianowicie taki, że Leonardowi nie wolno ufać, że jego zamiary względem Wen i jej tatusiów są z gruntu złe. Tylko że... Podczas tego pierwszego kontaktu z owym intruzem starły się we mnie dwa przeciwstawne bieguny. Z jednej strony miałam przed oczami ewidentnie fałszywe maski nieszkodliwości przywdziane przez Paula i Petera z remake'u „Funny Games” Michaela Haneke (z oryginału nie, bo jakoś bardziej zapadły mi w pamięć kreacje Michaela Pitta i Brady'ego Corbeta), ale z drugiej docierały do mnie sygnały wskazujące na, powiedzmy, czystość zamiarów Leonarda. W wielkim uproszczeniu, bo nie podlega dyskusji, że zarówno on, jak i ludzie, którzy już wkrótce pojawią się w polu widzenia Wen – Redmond, Sabrina i Adriane – stanowią fundamentalne zagrożenie dla tymczasowych mieszkańców tytułowej chatki. Paul Tremblay nie tylko zasiał we mnie poważne wątpliwości względem intruzów, ale i w dalszej części książki z powodzeniem oddawał się tej uprawie. Nie spotkałam się jeszcze z takim podejściem do home invasion. Z tak dwuznacznym reprezentantem tego prądu częściej thrillera, rzadziej horroru. Tremblay nie ukrywa, że dwuznaczność zawsze go pociągała, bo jak twierdzi takie jest całe nasze istnienie, a jeśli się nad tym zastanowić, to można poczuć się bardzo niekomfortowo. „Chata na krańcu świata” to horror, ale i thriller psychologiczny, który można odczytywać na dwa sposoby. A przynajmniej przed nastaniem końca tej trzymającej w nieznośnym napięciu historii, która, poza wszystkim innym, pozwala nam spojrzeć świeżym okiem na sprawdzone motywy. Home invasion spotyka się tutaj z powieścią apokaliptyczną lub utworem o fanatyzmie prowadzącym do bezrozumnej przemocy. Makabra czai się tuż za progiem. Za progiem chaty „na krańcu świata”, która miała być azylem dla pewnej trzyosobowej rodziny, a stała się śmiertelnie groźną pułapką, z której najwyraźniej nie można się wydostać nie przelewając krwi. Psychoza narasta, a wraz z nią przeczucie końca wszystkiego. Apokalipsa zbliża się wielkimi krokami... Albo nie.

Okrucieństwo, ignorancja i niesprawiedliwość są filarami porządku społecznego równie nieuniknionymi jak pogoda.”

Łatwo ulec sile perswazji Leonarda. Dać się zwieść cierpiętniczej postawie tego „łagodnego olbrzyma”. Uwierzyć, że działa dla dobra ogółu, że straszne czyny, których dopuszcza się w tytułowej chacie nie przychodzą mu łatwo, że nie czerpie z nich przyjemności, że tak naprawdę nie chce, ale musi. Równie łatwo przyjąć, że Leonard i jego towarzysze ulegli zbiorowej halucynacji, że zafiksowali się na punkcie wyimaginowanej misji powstrzymania apokalipsy. Fanatycy religijni. Osoby chore psychicznie, które karmią się nawzajem paranoicznymi wizjami końca wszystkiego. Fałszywymi przekonaniami, których ofiarami, oprócz nich samych, padają tymczasowi lokatorzy skromnej chatki usytuowanej w zacisznym zakątku świata. Najprawdopodobniej nikt nie przybędzie im z pomocą. Andrew, Eric i mała Wen są zdani tylko na siebie w tym niepospolitym starciu z uzbrojonymi intruzami. Z ludźmi, którzy nie zachowują się jak typowi antybohaterowie home invasion. Bynajmniej. Leonard, Redmond, Sabrina i Adriane w swoim mniemaniu nie przysparzają Andrew, Ericowi i Wen niepotrzebnego cierpienia. Starają się robić tylko to, co absolutnie konieczne. To, czego się od nich wymaga. To, do czego zmusza ich jakaś zagadkowa siła w imię ratowania całego świata. W oczach osób, które bądź co bądź, terroryzują, ta czwórka to niebezpieczni szaleńcy bestialsko mordujący... Każdego, kogo w swoim mniemaniu muszą poświęcić chcąc ratować świat. „Chata na krańcu świata” to prosta opowieść podana w nieoczywisty sposób. Zdecydowana większość akcji zamyka się w czterech ścianach odizolowanej chaty, w której być może ważą się losy całego świata. W tej mocno ograniczonej, wprawiającej w iście klaustrofobiczny nastrój przestrzeni, Paul Tremblay roztacza jednowątkową historię (chyba że retrospektywne wstawki potraktujemy jako wątki dodatkowe, ale według mnie to bardziej odgałęzienia rozbudowujące właściwą akcję książki), która swoim zasięgiem może objąć cały glob. Skala mikro ostatecznie może przerodzić się w skalę makro. Wszystko zależy od tego, czy Leonard i jego towarzysze mają rację. Czy faktycznie dokonują, wydaje się, beznadziejnej próby ratowania nas wszystkich? Najwyraźniej z góry skazanej na niepowiedzenie, bo to, czego oczekuje się od Andrew i Erica... Cóż, trudno byłoby znaleźć zdrowych na umyśle ludzi, którzy uznaliby za zasadne spełnić to jedno, jedyne żądanie swoich oprawców. Z czasem może i zaczną zapatrywać się na to inaczej (albo nie), ale, co zupełnie zrozumiałe, opierają się racjom Leonarda i jego pomocników dzierżących w dłoniach śmiercionośne narzędzia własnej roboty. Geniusz „Chaty na krańcu świata” moim zdaniem zasadza się na nierozwiązywalnym konflikcie interpretacyjnym. Nie miałam twardych, niezachwianych zapatrywań na tę piekielną sytuację, w jakiej znaleźli się bardzo sympatyczni, godni najwyższego współczucia i gorącego dopingu, dość szczegółowo wykreśleni członkowie rodziny, której beztroskie wakacje na odludziu zostały tak brutalnie przerwane przez obcych ludzi z misją. Właściwie to byłam jak ta chorągiew na wietrze – raz skłaniałam się ku wizji końca świata, a innymi razy ogarniało mnie przekonanie, że dałam się zmanipulować Leonardowi, to jest Tremblayowi. A potem naturalnie wracałam do początku tego cyklu. I tak w kółko. Bo „Chata na krańcu świata” to interpretacyjny ping-pong. Psychologiczna rozgrywka roztoczona przez człowieka, któremu chyba prawdziwą radość sprawia pogrywanie z czytelnikiem. Paul Tremblay z matematyczną wręcz precyzją (przypominam: magisterium z matmy) rozgrywa tak tę przecież prostą opowieść, jak jej odbiorców. W każdym razie ja tańczyłam, jak mi zagrał. W tym danse macabre. Autor prowadził, a ja bezskutecznie starałam się nie deptać mu po piętach. Bo z taką choreografią jeszcze się nie spotkałam. Schemat dyktuje jedno, a ta zdolna bestia robi co innego. Chociaż już po wszystkim stało się dla mnie jasne, że to tylko kolejna ułuda, że w tej partii też dałam się Tremblayowi ograć. Bo powinnam wiedzieć, że zrobi to, co zrobił. Powinnam spodziewać tych wszystkich uderzeń, sprytnych, genialnych w swojej prostocie skrętów, tej bezpardonowości, tej spirali okrucieństwa, niewyobrażalnego fizycznego i jeszcze bardziej dotkliwego psychicznego cierpienia właściwie wszystkich uczestników tej przebiegłej powieści. Przemoc dla samej przemocy? Zapomnijcie! „Chata na krańcu świata” przemierza dużo głębsze wody. Macki Tremblaya sięgają cięższych do zdobycia zakątków sfery emocjonalnych człowieka od szybko przemijającego wstrętu. Szok przeżyłam, ale choć od makabry Tremblay tak całkowicie nie stroni (warstwa gore nie jest zbyt obszerna), to jego sprawcą absolutnie nie był jakiś odrażający widok. Nie sam w sobie. Chodziło o sam fakt, a nie odpychającą, nader śmiałą, szczególnie dosadną ekspozycję. Jednakże, przy całym moim szacunku do tej publikacji, moim zdaniem autor niepotrzebnie wciąż wracał do omówionych już zagadnień. Krążył chyba tylko po to, by książka mogła zyskać pożądaną przez niego (i być może wydawców) objętość. Lepszy efekt osiągnąłby poprzez dodanie jakiegoś wątku. Wkomponowując coś w umowną teraźniejszość albo płaszczyznę retrospektywną. A jeszcze lepiej rozbudowując i to, i to. Ale z drugiej strony to mogłoby odebrać owej pozycji tę zachwycającą, jakże skuteczną prostotę. Obawiałam się tylko o finał – taką koncepcję bardzo łatwo zepsuć. Wystarczy zaledwie jeden ruch, żeby domek z kart runął. Żeby ta misternie spleciona fabuła zepsuła się na samej mecie. Ale nie. Paul Tremblay do tego nie dopuścił. Zapobiegł czemuś, na co moim zdaniem niejeden pisarz by się skusił. Ażeby zminimalizować ryzyko minięcia się z oczekiwaniami... większości? Tego nie jestem w stanie ocenić, ale mam pewność, że nie wszystkich zamknięcie „Chaty na krańcu świata” usatysfakcjonuje.

„Prowokująca do myślenia i przerażająca”: tak „Chatę na krańcu świata” Paula Tremblaya podsumował niekoronowany król współczesnego horroru literackiego, Stephen King. Bezwarunkowo zgadzam się co do pierwszego, jeśli zaś chodzi o to drugie... Myślę, że na swój sposób utwór ten faktycznie jest przerażający. Nie należy jednak przez to rozumieć, że książka ta oferuje nam czy to klasyczne, czy bardziej wyszukane strachy nierzadko dające raczej krótkotrwały efekt. Upiorność tkwi tutaj w tym co może dopiero nadejść, ale wcale nie musi. I w ludziach. Bo to człowiek jest tutaj największym potworem i największą ofiarą. Tak cały gatunek, jak pojedyncze osoby. W „Chacie na krańcu świata” granica pomiędzy oprawcą i ofiarą jakby się zacierała... Tak czy inaczej Paul Tremblay wprowadza nas na inny poziom nurtu home invasion. Tworzy coś nowego w czymś sprawdzonym. To samo zresztą można powiedzieć o apokalipsie: bez względu na to, jaka jest odpowiedź na owo szaleństwo roztoczone w tytułowej chacie, autor czerpie i z tradycji opowieści o końcu świata. A jakby komuś było mało to Paul Tremblay, ta szczwana bestia, dolewa thriller psychologiczny. Po zmieszaniu powstaje pyszna mikstura, którą wprawdzie można było trochę szczodrzej doprawić i co nieco odjąć, ale... Ale i tak chce się to duszkiem pochłonąć. Do samego dna!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz