Andrew
i Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka Wen
spędzają wakacje w samotnie stojącej chacie nad jeziorem w stanie
New Hampshire. Pewnego dnia do bawiącej się przed domem dziewczynki
dołącza nieznajomy mężczyzna, który przedstawia się imieniem
Leonard. Wen jest nastawiona do niego nieufnie, ale wspólna zabawa
nieco zbliża ich do siebie. Wtem na horyzoncie pojawia się czworo
nieznanych Wen, uzbrojonych ludzi: dwie kobiety i jeden mężczyzna.
Okazuje się, że Leonard nie tylko ich zna, ale przybył wraz z nimi
do tej odizolowanej chatki, w celu wypełniania bardzo ważnej misji.
Spanikowana Wen ucieka do chaty i informuje swoich tatusiów o
obecności intruzów. Andrew i Eric w miarę możliwości naprędce
zabezpieczają dom i starają się przekonać stojących na zewnątrz
ludzi do zostawienia ich w spokoju. Ale oni nie zamierzają odejść.
Tylko kwestią czasu jest aż wtargną do chaty i, jak myślą,
rozpoczną zapowiadaną misję ratowania świata.
Amerykański
pisarz, Paul Tremblay, w światku horroru zasłynął wydaną w 2015
roku i uhonorowaną Bram Stoker Award powieścią „A Head Full of
Ghost” (pol. „Głowa pełna duchów”), a wypuszczona rok
później powieść pod tytułem „Disappearance at Devil's Rock”
ten sukces przypieczętowała (zdobywczyni British Fantasy Award,
nominowana do Bram Stoker Award). W 2018 roku swoją światową
premierę miała natomiast „The Cabin at the End of the World”
(pol. „Chata na krańcu świata”), kolejna laureatka Bram Stoker
Award, prawa do sfilmowania której zostały już sprzedane.
Podobnie, jak w przypadku „Głowy pełnej duchów” - w roli
reżysera pod uwagę brany jest Oz Perkins, twórca między innymi
„Zło we mnie” oraz „Małgosi i Jasia”. Paul Tremblay ma
magisterium z matematyki (mój szacunek) i zasiada w jury Shirley
Jackson Awards. I napisał już kolejny horror, który ukazał się w
2020 roku pod tytułem „Survivor Song”.
Przed
„Chatą na krańcu świata” na polskim rynku ukazał się tylko
jeden utwór Paula Tremblaya, głośna powieść grozy „Głowa
pełna duchów”, której, aż wstyd się przyznać, nie czytałam.
Ale to zostanie naprawione. Innego wyjścia, po lekturze „Chaty na
krańcu świata”, po prostu nie widzę. Wydanie Vesper (z 2020
roku). I wszystko jasne. Wydawnictwo to słynie bowiem z przepięknych
publikacji. Twarda oprawa, staranne tłumaczenie Pawła Lipszyca,
czarno-białe grafiki w środku, autorstwa Macieja Kamudy (i to jest,
Proszę Państwa, prawdziwa sztuka!) i jego nie mniej klimatyczny
obraz w kolorze na zewnątrz, a jako bonus standardowo zakładka do
książki. A treść... Aż dziw, że tak popularny nurt kina grozy,
jak home invasion nie rozprzestrzenił się jeszcze z
porównywalnym impetem w beletrystyce. Może „Chata na krańcu
świata” zachęci innych powieściopisarzy specjalizujących się w
horrorze i/lub thrillerze do spróbowania swoich sił w tym prądzie.
Bo jak się okazuje w literaturze też się sprawdza. A przynajmniej
sprawdza się w interpretacji Tremblaya. Pierwszy klucz do serc
miłośników horroru: odizolowana, ekstremalnie zaciszna sceneria.
Rustykalna chata nad malowniczym jeziorem, najbliższe sąsiedztwo
mająca trzy kilometry dalej. Telefony komórkowe są tutaj
bezużyteczne, bo oczywiście nie ma zasięgu. Nie ma też Internetu,
ale za to jest sprawny odbiornik telewizyjny. Amerykanie Andrew i
Eric oraz ich adoptowana, niespełna ośmioletnia córka chińskiego
pochodzenia imieniem Wen, nie przyjechali tu jednak po to, by oglądać
telewizję, tylko aby odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i
nacieszyć się Naturą. Każdy z rozdziałów jest opatrzony
imieniem (bądź dwoma) postaci stojącej w jego centralnym punkcie.
Najpierw poznamy małą Wen, dziewczynkę, która samotnie bawi się
przed tymczasowo zajmowaną chatą w New Hampshire, nieopodal granicy
amerykańsko-kanadyjskiej, tego, jak szybko się okaże, potwornego
dnia. Zapowiedź katastrofy przynosi nieznajomy młody człowiek
słusznej postury, który przedstawia się Wen jako Leonard. Z ich
nieprzypadkowego spotkaniem dla czytelnika powinien wyniknąć tylko
jeden wniosek. A mianowicie taki, że Leonardowi nie wolno ufać, że
jego zamiary względem Wen i jej tatusiów są z gruntu złe. Tylko
że... Podczas tego pierwszego kontaktu z owym intruzem starły się
we mnie dwa przeciwstawne bieguny. Z jednej strony miałam przed
oczami ewidentnie fałszywe maski nieszkodliwości przywdziane przez
Paula i Petera z remake'u „Funny Games” Michaela Haneke (z
oryginału nie, bo jakoś bardziej zapadły mi w pamięć kreacje
Michaela Pitta i Brady'ego Corbeta), ale z drugiej docierały do mnie
sygnały wskazujące na, powiedzmy, czystość zamiarów Leonarda. W
wielkim uproszczeniu, bo nie podlega dyskusji, że zarówno on, jak i
ludzie, którzy już wkrótce pojawią się w polu widzenia Wen –
Redmond, Sabrina i Adriane – stanowią fundamentalne zagrożenie
dla tymczasowych mieszkańców tytułowej chatki. Paul Tremblay nie
tylko zasiał we mnie poważne wątpliwości względem intruzów, ale
i w dalszej części książki z powodzeniem oddawał się tej
uprawie. Nie spotkałam się jeszcze z takim podejściem do home
invasion. Z tak dwuznacznym reprezentantem tego prądu częściej
thrillera, rzadziej horroru. Tremblay nie ukrywa, że dwuznaczność
zawsze go pociągała, bo jak twierdzi takie jest całe nasze
istnienie, a jeśli się nad tym zastanowić, to można poczuć się
bardzo niekomfortowo. „Chata na krańcu świata” to horror, ale i
thriller psychologiczny, który można odczytywać na dwa sposoby. A
przynajmniej przed nastaniem końca tej trzymającej w nieznośnym
napięciu historii, która, poza wszystkim innym, pozwala nam
spojrzeć świeżym okiem na sprawdzone motywy. Home invasion
spotyka się tutaj z powieścią apokaliptyczną lub utworem o
fanatyzmie prowadzącym do bezrozumnej przemocy. Makabra czai się
tuż za progiem. Za progiem chaty „na krańcu świata”, która
miała być azylem dla pewnej trzyosobowej rodziny, a stała się
śmiertelnie groźną pułapką, z której najwyraźniej nie można
się wydostać nie przelewając krwi. Psychoza narasta, a wraz z nią
przeczucie końca wszystkiego. Apokalipsa zbliża się wielkimi
krokami... Albo nie.
„Okrucieństwo,
ignorancja i niesprawiedliwość są filarami porządku społecznego
równie nieuniknionymi jak pogoda.”
Łatwo
ulec sile perswazji Leonarda. Dać się zwieść cierpiętniczej
postawie tego „łagodnego olbrzyma”. Uwierzyć, że działa dla
dobra ogółu, że straszne czyny, których dopuszcza się w
tytułowej chacie nie przychodzą mu łatwo, że nie czerpie z nich
przyjemności, że tak naprawdę nie chce, ale musi. Równie łatwo
przyjąć, że Leonard i jego towarzysze ulegli zbiorowej
halucynacji, że zafiksowali się na punkcie wyimaginowanej misji
powstrzymania apokalipsy. Fanatycy religijni. Osoby chore
psychicznie, które karmią się nawzajem paranoicznymi wizjami końca
wszystkiego. Fałszywymi przekonaniami, których ofiarami, oprócz
nich samych, padają tymczasowi lokatorzy skromnej chatki usytuowanej
w zacisznym zakątku świata. Najprawdopodobniej nikt nie przybędzie
im z pomocą. Andrew, Eric i mała Wen są zdani tylko na siebie w
tym niepospolitym starciu z uzbrojonymi intruzami. Z ludźmi, którzy
nie zachowują się jak typowi antybohaterowie home invasion.
Bynajmniej. Leonard, Redmond, Sabrina i Adriane w swoim mniemaniu nie
przysparzają Andrew, Ericowi i Wen niepotrzebnego cierpienia.
Starają się robić tylko to, co absolutnie konieczne. To, czego się
od nich wymaga. To, do czego zmusza ich jakaś zagadkowa siła w imię
ratowania całego świata. W oczach osób, które bądź co bądź,
terroryzują, ta czwórka to niebezpieczni szaleńcy bestialsko
mordujący... Każdego, kogo w swoim mniemaniu muszą poświęcić
chcąc ratować świat. „Chata na krańcu świata” to prosta
opowieść podana w nieoczywisty sposób. Zdecydowana większość
akcji zamyka się w czterech ścianach odizolowanej chaty, w której
być może ważą się losy całego świata. W tej mocno
ograniczonej, wprawiającej w iście klaustrofobiczny nastrój
przestrzeni, Paul Tremblay roztacza jednowątkową historię (chyba
że retrospektywne wstawki potraktujemy jako wątki dodatkowe, ale
według mnie to bardziej odgałęzienia rozbudowujące właściwą
akcję książki), która swoim zasięgiem może objąć cały glob.
Skala mikro ostatecznie może przerodzić się w skalę makro.
Wszystko zależy od tego, czy Leonard i jego towarzysze mają rację.
Czy faktycznie dokonują, wydaje się, beznadziejnej próby ratowania
nas wszystkich? Najwyraźniej z góry skazanej na niepowiedzenie, bo
to, czego oczekuje się od Andrew i Erica... Cóż, trudno byłoby
znaleźć zdrowych na umyśle ludzi, którzy uznaliby za zasadne
spełnić to jedno, jedyne żądanie swoich oprawców. Z czasem może
i zaczną zapatrywać się na to inaczej (albo nie), ale, co zupełnie
zrozumiałe, opierają się racjom Leonarda i jego pomocników
dzierżących w dłoniach śmiercionośne narzędzia własnej roboty.
Geniusz „Chaty na krańcu świata” moim zdaniem zasadza się na
nierozwiązywalnym konflikcie interpretacyjnym. Nie miałam twardych,
niezachwianych zapatrywań na tę piekielną sytuację, w jakiej
znaleźli się bardzo sympatyczni, godni najwyższego współczucia i
gorącego dopingu, dość szczegółowo wykreśleni członkowie
rodziny, której beztroskie wakacje na odludziu zostały tak
brutalnie przerwane przez obcych ludzi z misją. Właściwie to byłam
jak ta chorągiew na wietrze – raz skłaniałam się ku wizji końca
świata, a innymi razy ogarniało mnie przekonanie, że dałam się
zmanipulować Leonardowi, to jest Tremblayowi. A potem naturalnie
wracałam do początku tego cyklu. I tak w kółko. Bo „Chata na
krańcu świata” to interpretacyjny ping-pong. Psychologiczna
rozgrywka roztoczona przez człowieka, któremu chyba prawdziwą
radość sprawia pogrywanie z czytelnikiem. Paul Tremblay z
matematyczną wręcz precyzją (przypominam: magisterium z matmy)
rozgrywa tak tę przecież prostą opowieść, jak jej odbiorców. W
każdym razie ja tańczyłam, jak mi zagrał. W tym danse macabre.
Autor prowadził, a ja bezskutecznie starałam się nie deptać mu po
piętach. Bo z taką choreografią jeszcze się nie spotkałam.
Schemat dyktuje jedno, a ta zdolna bestia robi co innego. Chociaż
już po wszystkim stało się dla mnie jasne, że to tylko kolejna
ułuda, że w tej partii też dałam się Tremblayowi ograć. Bo
powinnam wiedzieć, że zrobi to, co zrobił. Powinnam spodziewać
tych wszystkich uderzeń, sprytnych, genialnych w swojej prostocie
skrętów, tej bezpardonowości, tej spirali okrucieństwa,
niewyobrażalnego fizycznego i jeszcze bardziej dotkliwego
psychicznego cierpienia właściwie wszystkich uczestników tej
przebiegłej powieści. Przemoc dla samej przemocy? Zapomnijcie!
„Chata na krańcu świata” przemierza dużo głębsze wody. Macki
Tremblaya sięgają cięższych do zdobycia zakątków sfery
emocjonalnych człowieka od szybko przemijającego wstrętu. Szok
przeżyłam, ale choć od makabry Tremblay tak całkowicie nie stroni
(warstwa gore nie jest zbyt obszerna), to jego sprawcą
absolutnie nie był jakiś odrażający widok. Nie sam w sobie.
Chodziło o sam fakt, a nie odpychającą, nader śmiałą,
szczególnie dosadną ekspozycję. Jednakże, przy całym moim
szacunku do tej publikacji, moim zdaniem autor niepotrzebnie wciąż
wracał do omówionych już zagadnień. Krążył chyba tylko po to,
by książka mogła zyskać pożądaną przez niego (i być może
wydawców) objętość. Lepszy efekt osiągnąłby poprzez dodanie
jakiegoś wątku. Wkomponowując coś w umowną teraźniejszość
albo płaszczyznę retrospektywną. A jeszcze lepiej rozbudowując i
to, i to. Ale z drugiej strony to mogłoby odebrać owej pozycji tę
zachwycającą, jakże skuteczną prostotę. Obawiałam się tylko o
finał – taką koncepcję bardzo łatwo zepsuć. Wystarczy zaledwie
jeden ruch, żeby domek z kart runął. Żeby ta misternie spleciona
fabuła zepsuła się na samej mecie. Ale nie. Paul Tremblay do tego
nie dopuścił. Zapobiegł czemuś, na co moim zdaniem niejeden
pisarz by się skusił. Ażeby zminimalizować ryzyko minięcia się
z oczekiwaniami... większości? Tego nie jestem w stanie ocenić,
ale mam pewność, że nie wszystkich zamknięcie „Chaty na krańcu
świata” usatysfakcjonuje.
„Prowokująca
do myślenia i przerażająca”: tak „Chatę na krańcu świata”
Paula Tremblaya podsumował niekoronowany król współczesnego
horroru literackiego, Stephen King. Bezwarunkowo zgadzam się co do
pierwszego, jeśli zaś chodzi o to drugie... Myślę, że na swój
sposób utwór ten faktycznie jest przerażający. Nie należy jednak
przez to rozumieć, że książka ta oferuje nam czy to klasyczne,
czy bardziej wyszukane strachy nierzadko dające raczej krótkotrwały
efekt. Upiorność tkwi tutaj w tym co może dopiero nadejść, ale
wcale nie musi. I w ludziach. Bo to człowiek jest tutaj największym
potworem i największą ofiarą. Tak cały gatunek, jak pojedyncze
osoby. W „Chacie na krańcu świata” granica pomiędzy oprawcą i
ofiarą jakby się zacierała... Tak czy inaczej Paul Tremblay
wprowadza nas na inny poziom nurtu home invasion. Tworzy coś
nowego w czymś sprawdzonym. To samo zresztą można powiedzieć o
apokalipsie: bez względu na to, jaka jest odpowiedź na owo
szaleństwo roztoczone w tytułowej chacie, autor czerpie i z
tradycji opowieści o końcu świata. A jakby komuś było mało to
Paul Tremblay, ta szczwana bestia, dolewa thriller psychologiczny. Po
zmieszaniu powstaje pyszna mikstura, którą wprawdzie można było
trochę szczodrzej doprawić i co nieco odjąć, ale... Ale i tak
chce się to duszkiem pochłonąć. Do samego dna!
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz