Z
okazji ukończenia studiów rodzice Audry Bucklebee kupują jej
wymarzony domek na półwyspie Cape Cod, niesławny The Tupp House.
Pierwsze dni w swoim wakacyjnym lokum kobieta planuje spędzić z
długoletnimi przyjaciółkami, Reese Knox i Missy Becks, które w
przeciwieństwie do niej uważają, że dom jest nawiedzony, ale to
za mało, żeby je powstrzymać przed przyjęciem zaproszenia od
dawno niewidzianej bliskiej osoby. Na pierwszy wieczór Audra
zaplanowała domowy maraton filmów grozy, na jej posesji przyczaił
się jednak co najmniej jeden żywy lub martwy osobnik przewidujący
nieporównywalnie bardziej hardcorowe atrakcje dla młodych kobiet,
które odważyły się przekroczyć przeklęty próg domu Tuppów.
|
Plakat filmu. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions |
Niskobudżetowy
amerykański slasher rozpisany wyreżyserowany i wyprodukowany
(główny producent) przez Steve'a Wolsha, twórcę „Muck” z 2015
roku. „Krwawy koszmar” (oryg. „Kill Her Goats”) zrodził się
z przemożnego pragnienia wypuszczenia w świat obrazu niepodobnego
do innych, ze sporym potencjałem na zyskanie statusu horroru
kultowego. A nieśmiertelność tej pozycji miały zapewnić
praktyczne efekty specjalne stworzone pod kierownictwem Bena
Bornsteina, z którym Wolsh współpracował już przy swojej
debiutanckiej produkcji. Makabryczna uczta zorganizowana bez pomocy
komputera. Egzotycznie zatytułowaną (w oryginale) drugą filmową
opowieść Steve'a Wolsha z pierwszą łączy miejsce akcji: fikcyjne
miasteczko West Craven, którym w rzeczywistości jest jednostka
osadnicza West Dennis znajdująca się na półwyspie Cape Cod w
stanie Massachusetts, gdzie Wolsh ma dom. Jego następny horror,
który prawdopodobnie będzie funkcjonał pod nazwą „Fog City”
będzie osadzony w tym samym uniwersum – trudno powiedzieć, czy na
tym się zakończy, ale tę trójcę na pewno można traktować jako
coś zbliżonego do filmowego tryptyku; krwawe koszmary Wolsha w
gruncie rzeczy niepowiązane fabularnie. Dystrybucję „Kill Her
Goats” otwarto - w Stanach Zjednoczonych - w marcu 2023 roku w
strefie VOD, a w maju tego samego roku kozi horror Wolsha objawił
się na polskiej platformie CDA Premium.
Ambitne
przedsięwzięcie Steve'a Wolsha. Horror, któremu pisany jest
sukces, wszystko wskazuje jednak na to, że jak na razie komuś/czemuś
udaje się oszukiwać przeznaczenie. Ale spokojnie, publiczność
musi dorosnąć do „Krwawego koszmaru” (dlaczego, ach dlaczego
nie postawiono na dosłowne tłumaczenie „Kill Her Goats”?),
publiczność potrzebuje czasu na dojrzenie ewidentnego kunsztu w
udawanej amatorszczyźnie. W najgorszym wypadku poczeka się na
następne pokolenia wielkich miłośników gatunku - kopytny slasher
cierpliwy jest i wytrzymały jest. Zniesie wszelkie niedogodności,
bo wie, że zła passa prędzej czy później się odwróci. Będzie
legendą, będą stawiać go w jednym rzędzie z „Teksańską
masakrą piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, „Halloween”
Johna Carpentera, „Piątkiem trzynastego” Seana S. Cunninghama,
„Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Krzykiem” Wesa Cravena. Będą
pisać o nim pieśni, stawiać mu ołtarzyki i pomniki, bić pokłony.
Tak będzie, a tymczasem... Kane Hodder, bodaj najbardziej kojarzony
z oryginalną serią „Piątek trzynastego”, z postacią Jasona
Voorheesa, niewątpliwie jednym z najbardziej rozpoznawalnych
slasherowych morderców, jako Goatface z bardziej fantazyjną
maczetą od „zabaweczki” maniaka znad Crystal Lake. Nie pogardzi
też sprzętem bardziej w stylu Leatherface'a, ważnego -
najważniejszego, do diaska! - członka rodziny kanibali z Teksasu.
Prolog „Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha odebrałam jako
swoiste, szalenie niezgrabne, połączenie tych dwóch popularnych
franczyz. Biwakowanie w lesie, jeden niewielki namiot, w którym
toczy się ciekawa rozmowa między panią i panem. Naprawdę zabawna.
Zakochanej parze nie dane będzie żyć długo i szczęśliwie
(nieszczęśliwie też nie), bo w naturalne środowisko Jasona
Voorheesa wedrze się Leatherface w nietypowej dla siebie masce. Nie,
to nie tak, że jeden z najbardziej znanych kanibali w historii kina,
zdecydował się bardziej urozmaicić swoją makabryczną kolekcję
przykryć twarzy, tylko najzwyczajniej ktoś mu podkradł pomysł na
uzbrojenie. Nowoangielska masakra piłą mechaniczną urządzona
przez... kozła? Nielicha masakra, w moim poczuciu mocno odstająca
od całej reszty. Niepasująca nie tylko do tej wstępnej, ale w
ogóle całej płaszczyzny technicznej „Krwawego koszmaru”. W
zasadzie ścieżka dźwiękowa też daję radę, ale operatorzy,
oświetleniowcy i montażyści w moich oczach zdecydowanie się nie
popisali. Tuż przed napisami końcowymi „Krwawego koszmaru”
znajdziemy trochę niewykorzystanego materiału z planu. Wpadki,
wygłupy i wreszcie wybrane instrukcje reżysera. Jedna z tych
ostatnich utwierdziła mnie w przekonaniu, że na bylejakości
opierała się wizja reżysera. Nie tyle niedostateczne umiejętności
większości załogi, ile sumienne spełnianie życzeń kapitana.
Myślę, że Wolshowi zamarzyło się coś w stylu tanich horrorowych
rąbanek z lat 80. XX wieku, przejażdżka stylistyczną autostradą,
która przecież niejednemu współczesnemu twórcy się opłaciła.
Skoro oni mogli... Kiczowata estetyka windą do nieba. Magiczny duch
starych dobrych slasherów, specyficzna natura, którą
poniekąd wyczułam w „Krwawym koszmarze” Steve'a Wolsha. W
pewnym sensie, bo w tym świecie przedstawionym wszystko było tak
toporne (poza mięsnymi dodatkami), że powinnam chyba użyć słowa
poza, a nie natura.
|
Materiał promocyjny. „Kill Her Goats” 2023, WithAnO Productions |
Moja
wiara w umiejętności ekipy technicznej skompletowanej na potrzeby
„Krwawego koszmaru” Steve'a Wolsha niestety nie sięga obsady.
Oczywiście pomijam Kane'a Hoddera, choćby dlatego że miałam już
okazję widzieć go w innych produkcjach, więc trudno tutaj mówić
o braniu czegoś na wiarę. Zresztą jego rola w „Krwawym
koszmarze” większe pole do popisu, zdaje się, dawała Hodderowi
kaskaderowi niż Hodderowi aktorowi. Nawet w zderzeniu z jego
najsłynniejszą rolą – w końcu jako Jason ani twarzą, ani
głosem sobie nie pograł – w konkurencji na ekspresyjność
Goatface, na moje laickie oko, przegrywa z kretesem. Dla odmiany jego
potencjalne ofiary, dumna właścicielka strasznego domku nad
malowniczym jeziorem, Audra Bucklebee (Arielle Raycene) oraz jej
najlepsze przyjaciółki, Reese Knox i Missy Becks (Monica Sims i
Ellie Gonsalves), optują za przesadą. Domyślam się, że reżyser
oczekiwał takiej egzaltacji, jakiej ze świecą raczej nie trzeba
szukać w XX-wiecznym kinie slash, wypracowania podobnych
zachowań, uzyskania zbliżonej tonacji i takiego strojenia min.
Innymi słowy, aktorki miały być tak nienaturalne, jak tyko
potrafią. Albo inaczej nie potrafią, nie jestem pewna. Tak czy
inaczej przeszarżowały. A znalazła się i taka, która
„niedoszarżowała” – pierwsza reakcja na widok potwornie
okaleczonej kobiety jest absolutnie zrozumiała, ale gdy już się
wykrzyczy, co zresztą nie potrwa długo, jak gdyby nigdy nic, choć
może już nieco ostrożniejszym krokiem, z większą rozwagą,
czujnością, pójdzie dalej (że powinna wrócić do samochodu?
Powinna, ale w slasherach z reguły nie robi się tego, co
powinno). Drewniany dom z sąsiadującym „domkiem dla lalek” i
większą szopą w malowniczym zakątku Stanów Zjednoczonych.
Intymna posesja na półwyspie Cape Cod, nad pocztówkowym jeziorem,
prywatna działka, do której należy też pomost – taki prezent
rodzice wręczyli Audrze, podobno z okazji ukończenia studiów, ale
sama obdarowana podejrzewa, że tym sposobem chcieli ją ściągnąć
do domu. Tu się wychowała i tu, ich zdaniem, powinna założyć
własną rodziną. No, niedokładnie tutaj dorastała - tak zwany The
Tupp House, antybohater lokalnych strasznych historii, urban
legends, których Reese i Missy bynajmniej nie traktują tak
lekko jak Audra, odkąd dziewczyny sięgają pamięcią był
niezamieszkany. Aktualną właścicielkę tej podobno obłożonej
klątwą posesji poznajemy po drugim cofnięciu akcji, na samym końcu
niepospolitego wieczorka zapoznawczego – dosłowne przedstawianie
postaci. Imiona na ekranie może i nie są takie nietypowe, ale
jednozdaniowe opisy można uznać za całkiem kreatywne. Często
niegrzeczne, żeby nie powiedzieć okrutne, ale od kiedy kreatywność
musi być poprawna politycznie?:) Audra na naszych oczach
przeprowadza pierwszy obchód swoich wymarzonych włości, a
przynajmniej pierwszy już jako niepodzielna właścicielka tego
urokliwego zakątka, w którym, podobnie jak Reese i Missy, od razu
dostrzegłam coś... Powiedzmy, że w przeciwieństwie do Audry nie
czułam się w pełni komfortowo w tym wystroju – nieruchomość
wystawiona na sprzedaż z pełnym umeblowaniem, nie wyłączając
wiszących na ścianach obrazów w domyśle przedstawiających
poprzednich mieszkańców tego przybytku. Zupełnie jakby czas
zatrzymał się w The Tupp House, jakby komuś albo czemuś bardzo
zależało na tym, by na wieki wieków zachować oryginalny wygląd
tego rustykalnego domku z rozdwojeniem jaźni – z zewnątrz jak w
bajce, wewnątrz jak w opowieści z dreszczykiem. Nie wiem dlaczego,
ale moje myśli chwilę pokrążyły wokół Mary Celeste i
zaginionej kolonii na wyspie Roanoke w Karolinie Północnej. Audra
jest na tyle uprzejma, by zapowiadać swoje ruchy, ażeby
przypadkiem nikt nie łamał sobie głowy nad tym, co w danej chwili
robi. Przykład: „zadzwonię do taty” - gdyby tego nie
powiedziała, to moglibyśmy zastanawiać się, po co przykłada to
małe coś do ucha, a nawet gdyby jakimś cudem udało się nam
rozwiązać tę zagadkę, to jak inaczej poinformować widzów, do
kogo dzwoni Audra? Faktycznie, twardy orzech do zgryzienia. Dobrze,
trochę powagi. „Krwawy koszmar” Steve'a Wolsha jest niepoważny
(zamierzenie i jak dla mnie też niezamierzenie zabawny), ale
spróbuję uderzyć w inną tonację. Kpiny na bok, z szacunkiem dla
pracy innych. Dla twórców efektów specjalnych – tu się schował
uroczo paskudny duch lat 80. XX wieku, ta substancja niezbyt udanie
imitująca krew, to bezlitośnie poszarpane mięsko, ta momentami
przesadna makabra, przegięta, przypuszczam celowo przedobrzona.
Powiedziałabym, że jakość w tej materii stoi przed ilością. W
każdym razie naprawdę doceniam wykonanie, choć pewnie w pamięci
utkwi mi tylko szyja jednej z ofiar ni to człowieka (ludzi?), ni
kozła albo, co szczerze mówiąc wydawało mi się bardziej
prawdopodobne, co najmniej jednego przebierańca, zamaskowanego
intruza z żądzą mordu w oczach. Oniryczne scenki w gęstej mgle,
chropawy, przybrudzony klimacik, i to chyba byłoby na tyle jeśli
chodzi o plusy. No dobrze, przyznam się, że czułam jakieś dziwne
(bez zdrożnych myśli, proszę) do Reese, do sposobu bycia tej
dziewczyny, bo na pewno nie kreacji „aktorskiej”. Za to
kompletnie nie wiem, jak odnieść się do wątku prawdziwych kóz. W
oparach absurdu, co samo w sobie absolutnie mi nie przeszkadzało,
wolałabym jednak nie dotrwać do ostatniego „aktu”. Ciekawostka:
w telewizorni znowu „Noc żywych trupów” George'a Romero (a
wcześniej oczywiście „Muck” Steve'a Wolsha), częsty bywalec
innych filmowych opowieści grozy, bo nie trzeba starać się o
pozwolenia na skorzystanie z tego materiału - jest w tak zwanej
domenie publicznej. Ciekawostka 2: sporo golizny, ale czy powyżej
slasherowej średniej? Wątpię.
Fatalnie
wykadrowany (na przykład nadprogramowe „ścięte głowy”),
chaotycznie posklejany, niekiedy szaleńczo roztrzęsiony,
bezsensownie wirujący, raz stanowczo niedoświetlony, innymi razy
niemal prześwietlony albo list miłosny Steve'a Wolsha do
niskobudżetowych slasherów z XX wieku, albo nie wiem co.
Wiem tylko, że jego „kozie masełko” moich kubków smakowych nie
rozpieściło. Wcale się nie zdziwię, jak zobaczę „Krwawy
koszmar” na jakichś listach najgorszych horrorów 2023 roku.
Pewnie sama bym go na takowej umieściła, gdyby zachciało mi się
takową ułożyć, ale nie na czele stawki. Może gdzieś w połowie?
Bo mimo wszystko jakieś pozytywy w tym tandetnym świecie
przedstawionym znalazłam. A wcale nie szukałam;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz