W latach 50-tych XX wieku na Camp Crystal Lake doszło do serii brutalnych
mordów. Sprawcy nie złapano, a obóz zamknięto. Po latach ten owiany złą sławą
teren, ku przerażeniu miejscowych, kupuje Steve Christy. Mężczyzna pragnie na
nowo otworzyć to popularne niegdyś obozowisko. Do tego celu zatrudnia grupę
młodych ludzi, którzy mają pełnić rolę opiekunów dzieci, przedtem przygotowując
to miejsce do ich przyjęcia. Prace rozpoczynają się w piątek trzynastego i już chwilę
po ich rozpoczęciu zaczynają znikać ludzie. Ale niczego nieświadomi opiekunowie
dopiero w nocy uświadomią sobie, że złe przeczucia tutejszych mieszkańców się
ziściły, że morderca znad Crystal Lake nadal żyje i nie spocznie, dopóki nie
wyeliminuje wszystkich obozowiczów.
Po współpracy z Wesem Cravenem nad „Ostatnim domem po lewej”, Sean S.
Cunningham postanowił spróbować swoich sił w roli reżysera horroru. Mając
nadzieję na powtórzenie sukcesu głośnego slashera
Johna Carpentera pt. „Halloween” uznał, że warto uciec się do tego nurtu. Efekt
pewnie przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Choć po premierze „Piątku
trzynastego” krytycy nie szczędzili często dosadnych obelg to kasowy sukces
produkcji Cunninghama z czasem zmusił ich do zmiany zdania (jak to zwykle z
krytykami bywa). Dzisiaj ten tytuł to już swego rodzaju marka – chyba nie ma
fana kina grozy, który „Piątku trzynastego” by nie widział. To samo zresztą
dotyczy jego późniejszych części, bowiem na fali popularności pierwowzoru
nakręcono kolejne dziewięć odsłon serii, crossovera, reboota i parę krótkometrażówek.
W ten sposób powstała jedna z najbardziej znanych ikon horroru – Jason Voorhees,
rosły, nieśmiertelny morderca w hokejowej masce, dzierżący w ręku maczetę. W
pierwowzorze owa popkulturowa już postać pojawia się jedynie we wzmiankach, a
rolę zabójcy pełni ktoś inny.
Choć „Piątek trzynastego” rozsławił tak zwany nurt camp slasherów to nie był pierwszą rąbanką osadzoną w realiach
obozowych. Cunningham inspirował się włoskim „Krwawym obozem” Mario Bavy, który
uważany jest za pierwszy slasher w
historii kina. Ale swojego sukcesu ta produkcja nie zawdzięcza scenerii tylko
współpracy Cunninghama z dwoma genialnymi twórcami, Tomem Savinim, który odpowiadał
za efekty specjalne i Harrym Manfredinim, który skomponował niezapomnianą ścieżkę
dźwiękową. To właśnie muzyka jest najsilniejszym elementem tego filmu. Choć
kolorystykę obrazu cały czas utrzymywano w duszących odcieniach tak naprawdę
całą dramaturgię buduje ścieżka dźwiękowa – kultowy już szeptany motyw tej
serii, ale też sielankowe tony dopasowane do początkowej beztroski bohaterów
oraz drażniące nuty w momentach mordów, łudząco przypominające muzykę z „Psychozy”
Alfreda Hitchcocka.
Fabuła, jak na slasher powstało
jest bardzo prosta. Ot, mamy grupę młodych ludzi, która przybywa do nowo otwartego,
owianego złą sławą obozu nad Crystal Lake, aby doprowadzić go do stanu używalności
przed przyjazdem dzieci, którymi będą się opiekować. Cunningham nawet nie
próbuje wychylić się poza konwencję tego nurtu i chwała mu za to, bo nic tak
mnie nie cieszy, jak schematyczny, acz sprawnie zrealizowany slasher. Tak, więc znalazło się miejsce
dla obowiązkowego wieszcza, tutejszego dziwaka, który przestrzega naszych
bohaterów przed klątwą ciężącą nad tym miejscem. Jest też potencjalna final girl, Alice Hardy (w tej roli
Adrienne King) – zrównoważona, utalentowana artystycznie dziewczyna, która ma
wątpliwości, czy sprosta niełatwemu zadaniu opieki nad gromadką dzieci. I
wreszcie obowiązkowy sceptyk, nowy właściciel obozu, Steve Christy, który
pragnie udowodnić przesądnym tubylcom, że tak zwany „krwawy obóz” nie musi już
martwić się o nieschwytanego do dziś mordercy z lat 50-tych, szlachtującego
ówczesnych obozowiczów. Co ciekawe sceny wprowadzające nas w temat i zapoznające
z głównymi bohaterami tego obrazu już od początku urozmaicano rozlewem krwi,
bez przydługich wstępów. Na początku widzimy młodą dziewczynę zmierzającą
autostopem do obozu i łapiącą feralną okazję. Kierowcy samochodu nie widzimy (to
ma być finalna niespodzianka), ale efektom jego działań już możemy dokładnie
się przyjrzeć. Podcięcie gardła spanikowanej kobiecie przez tajemniczego
sprawcę wprowadza nas w klimat wszechobecnego, nieznanego zagrożenia (który po
mistrzowsku będzie budowany przez cały seans). Ale również jest pierwszym
sygnałem, że oto za efekty specjalne odpowiadał prawdziwy geniusz, legenda kina
grozy, Tom Savini, który nigdy nie potrzebował dużego budżetu, aby stworzyć prawdziwie
przekonujące krwawe ujęcia. Gdy zapadnie noc poziom brutalności oczywiście
wzrośnie, ale nie na tyle, żeby popaść w groteskę. Savini, Cunningham i mocno
wspierający ich muzycznie Manfredini sporo zostawiali naszej wyobraźni, nie pokazując
wszystkich momentów krwawych mordów, ale też tyle, żeby nikogo nie znużyć. Ta
równowaga pomiędzy klimatem i rąbanką jest dowodem na to, że „Piątek
trzynastego” tworzyli artyści doskonale znający ten gatunek.
W kilku momentach twórcy uciekli się do daleko idącej dosłowności w
epatowaniu makabrą. Mordy nie tylko są dowodem kunsztu Toma Saviniego, ale również
pomysłowości scenarzystów, Rona Kurza i Victora Millera. Najbardziej zapada w
pamięć podwójne morderstwo zakochanych młodych ludzi, którzy po obowiązkowym w slasherach stosunku seksualnym na chwilę
się rozdzielają i… wpadają w ręce mordercy. Najpierw ginie młodziutki wówczas
Kevin Bacon (zapewne, gdyby Cunningham wiedział, jak potoczy się kariera tego
aktora dałby mu pożyć troszkę dłużej…). Kiedy leży w łóżku ktoś ukrywający się
pod nim przebija mu szyję ostrym narzędziem. Ostrze przechodzi przez mebel i
ciało na wylot w otoczeniu lejącej się, krwistoczerwonej krwi. Zaraz potem
zabójca kieruje swoje kroki w stronę przebywającej w toalecie dziewczyny Bacona,
której z ogromną siłą wbija siekierę w twarz. Jak na lata 80-te i tak niski
budżet Savini przeszedł tutaj sam siebie. Chociaż w moim mniemaniu scenarzyści
powinni zostawić to na koniec, bo późniejsze mordy (przybicie chłopaka do drzwi
strzałami do łuku i dekapitacja) nie robią już tak mocnego wrażenia. A przecież
poziom brutalności powinien wzrastać, nie spadać.
Wiele osób zachwala finalną, wówczas pewnie mocno zaskakującą scenę, pojedynku
final girl z mordercą, którą
rozciągnięto do granic możliwości. To ma swoje plusy, ponieważ Cunningham jest
na tyle wprawnym twórcą, a Manfredini utalentowanym kompozytorem, że właściwie bez
większych kłopotów udało im się wspólnie stworzyć nieznośne wręcz napięcie
emocjonalne. Kiedy zabójca (nie zdradzę personaliów, bo być może jakimś cudem,
ktoś jeszcze ich nie zna) i Alice biegają po wymarłym obozowisku, od jednego
budynku do drugiego w każdym zadając sobie, sztuczne z dzisiejszej perspektywy,
ciosy (z obowiązkowym pozostawianiem nieprzytomnego mordercy bez dobicia)
wydaje się, że ta scena nie będzie miała końca. Przy całym szacunku dla klimatu
obecnego w finale i daleko idącej dramaturgii uważam, że o wiele lepiej by ten pojedynek
wypadł gdyby go odrobinę skrócić, bo istnieje niebezpieczeństwo, że przy którymś
tam kolejnym ciosie widz zacznie tracić cierpliwość. No, ale przynajmniej
epilog ma już taką długość, jaką mieć powinien, przy okazji mocnym uderzeniem pozostawiając
furtkę do kolejnych części.
„Piątek trzynastego” jest bezapelacyjną legendą filmów slash, pozycją obowiązkową dla każdego fana tego nurtu. Ale
chociaż, oprócz za bardzo rozciągniętego finału, nic mu nie mogę zarzucić
osobiście uważam, że niektóre camp
slashery powstałe na fali jego popularności fabularnie go przebiły (np. „Uśpiony obóz”, czy „Madman”). Abstrahując jednak od tego choćby za klimat pochwała Cunninghamowi jak
najbardziej się należy.
Uwierzysz, że ja nie oglądałam? Ale bardzo przyjemnie się czytało Twoje rozważania. :)
OdpowiedzUsuńA to dobrze, że mnie tknęło, aby nie wyjawiać kto zabijał. Może kiedyś się przełamiesz i zaryzykujesz seans, do czego gorąco zachęcam;)
UsuńNie mówię "nie". :)
UsuńPamiętam jak pierwszy raz go oglądałem. Niezapomniane wrażenia dla dzieciaka w moim wieku. Teraz oglądając po latach widzi się pewne mankamenty, ale sentyment zostaje. Poza tym te drobne mankamenty nie przykrywają wartości filmu jako całości. Zdecydowanie film to już klasyk i powinien go zobaczyć każdy fan zarówno slasherów, giallo, jak i szeroko pojętych horrorów i thrillerów.
OdpowiedzUsuńNie odmawiam "Piątkowi 13-go" jego niewątpliwej chwały, ale w porównaniu z innymi slasher'owymi franchise'ami tamtych lat trafia do mnie najmniej... Może właśnie przez zachwycające sceny morderstw czuję, że cała reszta jest jakby mało intensywna. Dla mnie "Piątek 13-go" to typowy "popcorn movie" do obejrzenia w gronie przyjaciół, ale bez jęków zachwytu. ;)
OdpowiedzUsuńWychowałem się na tych filmach. Jak zwykle, super recenzja Buffy.
OdpowiedzUsuńMam nawet 18-sto centymetrową figurkę Jason-a w domu na półce. Aż strach pomyśleć co by było jakby ożyła.
Pozdrawiam.
Ja też bardzo miło wspominam "Piątki" oglądane w dzieciństwie. Właściwie to po latach nie powinno się wracać do tego typu filmów, ponieważ z reguły zderzenie naszych wyobrażeń i tego jak dziś prezentuje się dzieło z lat 80-tych nie działa na korzyść produkcji. No ale jak tu się powstrzymać? ;)
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że nie ogarniam zachwytów nad tym filmem. Tak, wiem, że to klasyk i.t.d., ale dla mnie to nie do końca to coś. Uwielbiam camp-slashery, ale dla mnie Piątek 13-go zaczyna się na 3 części, kiedy mordy są pokazywane w trakcie, a nie jedynie efekty morderstw Jasona. Jedynka i dwójka klimat miały - nie powiem, ale brakowało im tego czegoś, czego oczekuję, choć, gdy byłem znacznie młodszy to zakończenie jedynki mną wstrząsnęło, ale oprócz klimatu o którym wspomniałem to jednak jak na moje wymagania zbyt mało się tam dzieje.
OdpowiedzUsuń