Noc Świętego Patryka. Pięcioro zaprzyjaźnionych młodych ludzi po ucieczce
ze starożytnego cmentarzyska znajduje schronienie w domu na moczarach. Na
bagnach stracili dwójkę znajomych, a jeden z ocalałych jest ranny. Noah wyrusza
na poszukiwanie pomocy, jego dziewczyna, Kylie sprawdza dom, a pozostali
starają się nie wpadać w panikę. Kiedy Noah dociera do tutejszego baru i
kontaktuje się telefonicznie ze swoim kuzynem, Troitem, jego przyjaciół atakuje
osobliwe plemię.
Debiutancki film Steve’a Wolsha na podstawie jego własnego scenariusza.
Pomimo miażdżących opinii zarówno krytyków, jak i masowych widzów reżyser
wymarzył sobie trylogię, której „Muck” miałby być środkową częścią – najprawdopodobniej
już w 2016 roku ukaże się jego prequel. Pomimo niewielkiego budżetu (zaledwie
250 000 dolarów) projekt Wolsha bez większych problemów pozyskał
dystrybutora, którego zapewne zaintrygowała realizacja w tzw. 4K Ultra HD,
posiadająca czterokrotnie więcej pikseli niż standardowa rozdzielczość filmów. Ale
Wolsh nie tylko ukłonił się nowemu pokoleniu widzów - pamiętał również o
preferencjach długoletnich wielbicieli horrorów, antypatycznie nastawionych do
CGI. W jego filmie nie zobaczymy efektów komputerowych, za to multum rekwizytów
oraz wyczynów kaskaderskich, które jak utrzymuje ekipa kręcąca „Muck” były niezwykle
ryzykowne.
Przyznaję, że pierwszymi minutami technologia 4K Ultra HD mnie urzekła. W
połączeniu z brudną scenerią moczarów i widoku posępnego domostwa w oddali
silne kontrasty tworzyły naprawdę złowieszczy klimat. I gdyby Wolsh poprzestał
na owych nastrojowych widoczkach początek filmu zapewne zdeklasowałby większość
współczesnych straszaków. Ale niestety na pierwszy plan wysunął sztucznie
wrzeszczącą młodą kobietę w bieliźnie, do której chwilę później dołącza reszta
celowo przerysowanej ferajny. Widzowie zostają wrzuceni w sam środek akcji.
Dowiadują się, że przyjaciele uciekają przed jakimiś tajemniczymi oprawcami,
którzy zabili dwójkę ich znajomych, a trzeciego ranili. Chłopak, pomimo bólu
nie traci dobrego humoru – po dotarciu do opuszczonego domostwa dopatruje się
analogii pomiędzy ich sytuacją a pierwszym lepszym slasherem. Jego w zamyśle dowcipne, czy też planowo wnikliwe
obserwacje świata przedstawionego tego nurtu horroru mają głównie zasugerować
widzom, że mają do czynienia z pastiszem, czymś na wzór „Krzyku”, czy „Domu w głębi lasu”. Problem tylko w tym, że w słowach chłopaka nie ma ani grama przenikliwości,
mówi rzeczy oczywiste, a przy tym mało zabawne (może poza uwagą, że
powściągliwie odziana Kylie symbolizuje final
girl, której nagości zapewne nie ujrzymy, bo ma to zapisane w kontrakcie),
unikając delikatnych niuansów i intertekstualności, tak znakomicie wyważonych w
dwóch wyżej wyszczególnionych pastiszach. Żeby dodatkowo umocnić w widzach
przekonanie, że mają do czynienia z chwalebno-prześmiewczą stylistyką miejscu,
w którym aktualnie przebywają nasi protagoniści scenarzysta nadaje miano „West
Craven”, co biorąc pod uwagę późniejszy rozwój fabuły, podobnie jak
jednoznaczne słowne nawiązania do slasherów,
również jest mocno niezrozumiałe. W końcu wszystko, co widzimy w następnych
scenach nie ma nic wspólnego z pastiszem – „Muck” próbuje reprezentować horror
komediowy klasy B, ale najbliżej mu do teledysku.
Na siłę poupychane kilkuminutowe, dynamicznie zmontowane wstawki z
chwytliwymi kawałkami rockowymi w tle nie tylko śmiertelnie mnie wynudziły, ale
dodatkowo sprawiały nieprzyjemne w kontekście horroru wrażenie, jakby Wolsh
urodził się po to, aby kręcić teledyski. Na domiar złego większość z nich miała
za zadanie tylko i wyłącznie podkreślić wdzięki damskiej części obsady, którą
zdegradowano do ról chodzącej golizny – bez cienia osobowości i intelektu.
Powolne najazdy kamery na roznegliżowane ciała kobiet, ich manieryczne
wdzięczenie się do luster i paradowanie w samej bieliźnie po bagnach to ukłon w
stronę męskiej części widowni, ale tak oderwany od reszty, że zapewne nawet
mężczyźni będą zażenowani. A żeby tego było mało niemalże wszystkie dialogi
koncentrują się na seksie – jak w „American Pie” miało to śmieszyć, ale z
miernym skutkiem. Znalazło się również kilka politycznie niepoprawnych
komentarzy, odnośnie homoseksualistów oraz terrorystów i być może zaszokuje to
Amerykanów, ale Polacy mocniejsze teksty słyszą w sejmie… W towarzystwie tych
infantylnych dialogów rozgrywa się maksymalnie zdynamizowana fabuła, pełna
niekończących się pościgów i licznych scen mordów z wykorzystaniem
najróżniejszych narzędzi, spośród których najlepsze zdecydowanie były widły.
Konwencję horroru reprezentuje dziwaczne, bezwłose plemię, polujące na naszych
protagonistów. Jak już kogoś złapią szybko pozbawiają go życia (z uprzednim
rozebraniem kobiet, aby widzowie mieli „niepowtarzalną” okazję popatrzenia
sobie na ich nagie piersi), czego dowodem jest bryzgająca zewsząd posoka o
zaskakująco przekonującej barwie i konsystencji. Dokładnych zbliżeń na
odniesione rany nie ma, bo i Wolshowi szkoda było na to czasu – w końcu musiał
zdążyć ze wszystkimi celowymi nielogicznościami (jak na przykład wypadniecie z
wysoka i nieodniesienie żadnych ran, czy swobodne konwersacje bohaterów filmu w
momentach największego zagrożenia), żałosnymi dialogami i wreszcie rozbieranymi
scenami, będącymi wizytówką tego tworu.
Mogłabym jeszcze długo wymieniać mankamenty tego obrazu, ale nie chce mi
się męczyć na to coś palców. Nie wykluczam oczywiście, że „Muck”
znajdzie swoich fanów - jeśli podejść do tej produkcji z dystansem podczas
popijawy w gronie znajomych może odnieść zamierzony, prześmiewczy skutek. Mnie
niestety ani taki humor, ani taka konwencja nie przekonują, chociaż widziałam
gorsze horrory.