Po
uzyskaniu pozytywnego wyniku testu ciążowego, zaniepokojona wizją
rychłego macierzyństwa Bath, postanawia odwiedzić swoją siostrę
Ellie, z którą od dłuższego czasu się nie kontaktowała. Kiedy
przybywa do jej mieszkania w starej kamienicy w Los Angeles,
zaskakuje ją więc informacja o odejściu męża Ellie, od tego
momentu właściwie w pojedynkę wychowującej trójkę ich dzieci:
nastolatków Bridget i Danny'ego oraz młodszą Kassie. Poważną
rozmowę sióstr zakłóca trzęsienie ziemi. W tym czasie dzieci
Ellie przebywają poza domem, na przydomowym parkingu, gdzie po
zdarzeniu uwagę Danny'ego przyciąga świeżo powstała szczelina w
podłożu. Nie zważając na protesty Bridget, chłopak postanawia
niezwłocznie zbadać podziemne pomieszczenie, wyglądające na
zapomniane archiwum. W ten sposób Danny znajduje osobliwą księgę
i trzy płyty winylowe, którym zamierza bliżej przyjrzeć się w
swoim pokoju. Obejrzeć i wysłuchać... między innymi inkantacji
przywołującej Martwe Zło.
|
Plakat filmu. „Evil Dead Rise” 2023, New Line Cinema, Ghost House Pictures |
„Martwe
zło: Przebudzenie” (oryg. „Evil Dead Rise”) to owoc
determinacji Sama Raimiego i Bruce'a Campbella, by utrzymać jedną z
najbardziej rozpoznawalnych marek w świecie horroru. Twórca
oryginalnej trylogii (po raz pierwszy Martwe Zło Raimi przywołał w
roku 1981) i odtwórca głównej roli w tejże, po dobrze przyjętej
„reinkarnacji” franczyzy z 2013 roku, „Martwego zła” Fede
Alvareza, której byli głównymi producentami, zaangażowali się w
serialowe przygody Asha Williamsa, a po odwołaniu (może tylko
odłożeniu w czasie?) sezonu czwartego „Ash kontra martwe zło”
wrócili do rozmów o nowej filmowej gałęzi tego demonicznego
drzewa, drzewa-gwałciciela;) Fede Alvarez tym razem nie mógł
wskoczyć na pokład, więc Sam Raimi zaangażował Irlandczyka Lee
Cronina - twórcę między innymi klimatycznego horroru pt. „The Hole in the Ground” (pol. „Impostor”) z 2019 roku - z którym
doskonale mu się współpracowało przy serialu „50 States of
Fright” (2020). I tak Lee Cronina spotkał niewątpliwy zaszczyt
dopisania własnego rozdziału do „legendarnej księgi”, co na
dodatek potraktował jako kolejną okazję do podzielania się z
publiką swoją niesłabnącą miłością do irlandzkiego folkloru.
W swoim pierwszym scenariuszu „Martwego zła” (pod roboczym
tytułem „Evil Dead Now” - nazwę zmieniono wraz z zasadniczą
modyfikacją planu dystrybucyjnego - pierwszy etap na wielkich
ekranach, a nie jak wstępnie przyjęto w usłudze HBO Max -
wprowadzoną przez głównego producenckiego opiekuna niniejszego
przedsięwzięcia, firmę New Line Cinema, gwoli przypomnienia
czołowej dystrybutorki „Martwego zła” z 1981 roku) Lee Cronin
uwzględnił głosowe cameo dla Bruce'a Campbella, kiedy aktor
wycofał się z pierwotnego planu powrotu na czoło obsady. Główne
zdjęcia do „Martwego zła: Przebudzenia” ruszyły w czerwcu 2021
roku w Nowej Zelandii, a zakończyły się w lipcu tego samego roku.
Obraz oficjalnie zadebiutował na South by Southwest Film Festival w
marcu 2023 roku, a już w następnym miesiącu otwarto regularną,
szeroko zakrojoną dystrybucję kinową – dzieło Warner Bros.
Pictures.
Wjeżdżamy
klasycznie, ale na mecie robimy fikołka. Przeszłość
(charakterystyczny bieg z przeszkodami kamery) serdecznie wita się z
teraźniejszością (sprzęt). Zatrzymujemy się na pomoście w
scenerii bynajmniej nie na stałe wpisanej w Evil Dead Mythos, ale za
to pogrubionymi i złotymi literami. Drewniany domek w leśnej
głuszy, w którym rozegra się dosyć upiorna środkowa partia
prologu. Natomiast lekki rzekomy początek i makabryczny finał
odbędą się nad malowniczym jeziorem. Fantazyjna plansza tytułowa
i od razu wskakujemy w dzień poprzedni. Najpierw obskurna, ciasna
toaleta w jakimś podrzędnym klubie, w której zatrzęsie się
ziemia Beth (przyzwoita kreacja Lily Sullivan), działającej w
branży muzycznej niezamężnej kobiety, stającej oko w oko z
pozytywnym wynikiem testu ciążowego. Jak trwoga to do siostry. Ich
kontakt już jakiś czas temu się urwał, ale Beth nie ma
wątpliwości – i słusznie – że Ellie (widowiskowy występ
Alyssy Sutherland, dla której bodaj największą „pomocą naukową”
w tym przypadku były popisy Jima Carreya w „Masce” z 1994 roku)
ugości ją w swoich skromnych progach. W sumie w dość przestronnym
mieszkaniu w starej kamienicy w Los Angeles. Mrocznym budynku,
któremu filmowcy nadali nazwę „Monde”: anagram słowa „Demon”.
Liczyła na wsparcie w tych dla niej przerażających chwilach,
podniesienie na duchu przez tę odpowiedzialniejszą siostrę. Tak
sama Beth najwyraźniej zawsze postrzegała Ellie, która to w
przeciwieństwie do niej wybrała bardziej ustabilizowany żywot.
Podczas gdy Beth rzucało to tu, to tam, jej siostra pieczołowicie
wiła przytulne rodzinne gniazdko. Kochający mąż i urocze
dzieciaki. Podczas tej nadspodziewanie intensywnej wizyty Beth
wreszcie dowie się, jak bardzo zmieniło się życie Ellie. Role się
odwracają i teraz to Beth pociesza siostrę, oferuje jej („nieco”
spóźnioną, ale lepiej późno niż wcale, prawda?) może
niezupełnie taką pomoc, jaką dotychczas w razie potrzeby,
niezmiennie otrzymywała od Ellie, swojej niezastąpionej
siostrzyczki, którą teraz zamierza wesprzeć w opiece nad dziećmi.
A przynajmniej Kassie (wielki talent w małym ciele, czyli cudna Nell
Fisher), bo Danny (niezgorszy Morgan Davies) i Bridget (bezbłędna
Gabrielle Echols) teoretycznie nie wymagają tożsamej uwagi
dorosłych. Na przykład Bridget mogłaby sama zrobić pranie,
zamiast wytykać szaleńczo zabieganej rodzicielce niedopełnienie
„tego obowiązku”. Albo robić zakupy z rodzeństwem. To ostatnie
to w sumie bardzo chętnie – samochodowe wypady z Dannym za
kierownicą nie są złe. Chyba że akurat zatrzęsie się ziemia.
Chyba że uparty braciszek wlezie w jakąś „króliczą norę”.
Dziura w ziemi, Lee Cronin – jakieś skojarzenia? To pytanie
retoryczne, wiem, że dobrze wiecie, w którym kościele dzwoni. Dla
odmiany ciekawość tutejszego młodzika najbardziej zemści się na
jego matce... Tak by było w pierwszym lepszym popcornowym
straszydle, ale kiedy dokłada się kolejną cegiełkę do takiej
budowli jak „Evil Dead” nie można sobie ot tak, podtrzymywać
nadziei w potencjalnych odbiorcach. W tym uniwersum nie wypada
zostawiać miejsca na happy end. Bezpieczniej postawić na całkowity
rozpad, rozkład, rozczłonkowanie... oraz sześć i pół tysiąca
litrów sztucznej krwi. Aż łezka się w oku zakręciła na widok od
stóp do głów upaćkanych członków obsady – kiedyś norma, ale
jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu że coraz rzadziej wymaga się
takich poświęceń od kreatorów horrorowych postaci. Wygoda
ważniejsza od jakości? Nie dla załogi „Martwego zła:
Przebudzenia”, okrętu ze sporym ładunkiem praktycznym i maleńkim
cyfrowym. Innymi słowy, drastyczna przewaga fizycznie obecnych na
planie rekwizytów nad obrazami wygenerowanymi komputerowo. Bosko.
|
Plakat filmu. „Evil Dead Rise” 2023, New Line Cinema, Ghost House Pictures |
A
gdyby tak wysmażyć horror macierzyński na patelni „Evil Dead”?
Saga rodzinna w kultowej okładce. Naturom Demonto wcześniej
zwany Necronomiconem Ex-Mortis (Howard Phillips Lovecraft się
kłania), Księga Umarłych, ludzką skórą starannie oprawiona.
Uwaga: może ugryźć. Nie dziwujcie się Danny'emu, że raczył
przygarnąć taki egzotyczny okaz. Sama pewnie bym się skusiła,
gdybym wcześniej nie liznęła tej alternatywnej demonologii. Danny
nie miał nawet szczątkowej wiedzy ani o tej przeklętej książce,
ani o płytach winylowych Anno Domini 1923. Oho, to coś nowego -
kronika bezimiennego kaznodziei sprzed stu lat. Księga z „Martwego
zła” 2013 i coś bardziej w stylu pierwotnego zapisu między
innymi bełkotu przywołującego demony. Ano tak, idiotka ze mnie:
oczywiście miałam na myśli zaklęcie, a nie bełkot. Biję się w
piersi i żeby już rozwiać ewentualne wątpliwości, uzupełniam
poprzednią wypowiedź stwierdzeniem, że zapis przebrzydłej
inkantacji w „Martwym złu: Przebudzeniu” w moim odbiorze
ślicznie zazębił się z „Martwym złem” 1981, moją ulubioną
odsłoną tej franczyzy, ale osoby, które bardziej ukochały sobie
„Martwe zło 2” (1987) najpewniej w pierwszym odruchu przeniosą
się myślą właśnie do tej droższej leśnej przeprawy nie tylko,
ale przede wszystkim nieśmiertelnego Asha Williamsa. Nie ukrywam, że
najmniej entuzjastycznie, żeby nie powiedzieć z czystym
przerażeniem, przyjęłam informację o przeniesieniu akcji z głuszy
do miasta. Trochę jak z „Krzykiem VI” Matta Bettinelliego-Olpina
i Tylera Gilleta; z tą różnicą, że tam metropolia zastąpiła
małe miasteczko, a nie gęsty, mroczny las, ale zasada podobna. Co
prawda moje obawy w stosunku do „Krzyku VI” się nie ziściły
(tak, wolę Woodsboro, ale Nowy Jork mimo wszystko pozytywnie mnie
zaskoczył), rozsądek jednak podpowiadał, by założyć najgorszy z
możliwych scenariuszy. No może nie rozsądek, tylko pesymistyczna
natura. Grunt, że „moje proroctwa” ponownie się nie spełniły.
Myliłam się i bardzo dobrze, bo ja wprost kocham się mylić
(czarnowidze chyba tak mają?). Przygotowałam się na zdjęcia
nielitościwie zalatujące plastikiem, na przesyt żywych,
przyjaznych kolorów i niedosyt preferowanych przeze mnie czerni,
szarości... i innych niewesołych barw. A tymczasem Lee Cronin i
jego „niegrzeczny” zespół przygotowali, jak na dzisiejsze
standardy, prawdziwie obskurne i smakowicie mroczne gniazdo. Jakby
tego było mało w prosty sposób wyalienowali pierwszy bastion
ludzkości w kolejnej bitwie z martwymi kreaturami. Bo czymże się
różni miejska dżungla od dżungli zielonej? Pewnie znalazłoby się
parę rzeczy, ale wszczęcie jakże stosownego w takiej sytuacji
alarmu zdecydowanie nie jest jedną z nich. Nie w świecie
przedstawionym w piątej filmowej gwiazdce na piekielnym firmamencie
dawno, dawno temu wymyślonym (twarda podstawa) przez młodego Sama
Raimiego i jego przyjaciela Bruce'a Campbella. Kiedy do głosu
dochodzą demony... pozostaje tylko siąść i płakać. I czekać na
śmierć? Dusza może i uleci, ale skorupa jeszcze sobie pohasa.
Zwolenników minimalizmu tradycyjny wygląd (nie mówię o tym
znakomitym czymś z ostatniej prostej, co swoją drogą przywiodło
mi na myśl „Towarzystwo” Briana Yuzny, i to w żadnych razie nie
jest ani skarga, ani wyrzut, ani nic w tej deseń) bezczelnych
złodziei ciał powinien zadowolić, ale tacy jak ja entuzjaści
„martwych białych oczu”, jednej z mniejszych wizytówek tej
franczyzy, mogą trochę ponarzekać na dominację patrzałek kotów
z piekła rodem. Takie dziwne myśli mnie nawiedzały, ilekroć
„krzyżowałam spojrzenia” choćby z obdarzoną iście wisielczym
poczuciem humoru (to chyba największe ustępstwo dla groteskowej
płaszczyzny Wiecznie (Nie)żywego Zła Sama Raimiego, ale akcja z
oczkiem podpatrzona w „Martwym złu 2” może rozbawić bardziej
od najsoczystszych, najpikantniejszych, najwstrętniejszych żarcików
bestii z czeluści piekielnych), opętańczo pokraczną (pomyślałam:
skrzyżowanie Emily Rose z Samarą Morgan) fałszywą mamuśką.
Fanów szalonych przygód Asha Williamsa zapewne uraduje jedno bardzo
szczególne, może nie najsolidniejsze, ale dość konkretne
narzędzie podręczne w niezwykle ciężkiej walce – bo to
cholerstwo nie chce zdechnąć! Hmm, może dlatego że już jest
martwe? Ano tak – z kolei sercom mocniej bijącym dla „Lśnienia”
Stanleya Kubricka w oko bardziej mogą wpaść pewne drzwi. A jeśli
nie, to zawsze zostaje największy, nie do przegapienia, pomnik dla
tego kultowego dzieła. Dzieje się, jest krwiście i mięsiście.
Walają się kończyny, walają się parujące wnętrzności, ale
prawdę mówiąc dla mnie jedynym przyjemnie bolesnym incydentem była
„zabawa z tarką do warzyw”. Obierzmy łydkę jakby to była
marchewka. Gore na wesoło? Niezupełnie, ale lekkie
przegięcie jest. Tak bywa pod tą demoniczną banderą. Niefajnie?
Fajnie, fajnie.
W
moim rankingu filmów spod znaku „Martwego zła”, debiutancki
popis reżyserski Lee Cronina - też autora scenariusza – pod tym
milusio zgniłym, markowym szyldem i jego drugi pełnometrażowy
obraz w ogóle, zbytnio nie namieszał. Zresztą zgodnie z
przewidywaniami. Mojego bossa tego porąbanego półświatka („Martwe
zło” 1981) nie tylko nie zdetronizował, ale chyba nawet w głowie
mu taka myśl nie postała. Szacunek przede wszystkim. Właściwie
gdybym musiała wybierać między najmłodszymi filmowymi składnikami
tej szatańsko dobrej franczyzy, między „Martwym złem” Fede
Alvareza a „Martwym złem: Przebudzeniem” Lee Cronina, to
zostałabym przy tym pierwszym. Ale na szczęście nigdzie zostawać
nie muszę. Mogę skakać z „martwego kwiatka na martwy kwiatek”
i zachęcać innych do robienia tego samego. Przyłączenia się do
tej ordynarnej zabawy. Totalnie w złym guście;)
I tu pojawiają się moje obawy - każdy kto oglądał Rise mówi, że film z 2013 roku był lepszy... a ja nienawidzę dziełka Alvareza i uważam je za "świętokradztwo".
OdpowiedzUsuńI jak tu być fanem Evil Deada?