Biznesmen
David Mann jedzie samochodem na spotkanie służbowe. Na autostradzie
rozciągającej się przez pustynię wymija ciężarówkę, a chwilę
potem jej kierowca wyprzedza Manna. Zaskoczony biznesmen ponownie
omija nieśpiesznie poruszający się samochód i niedługo potem
zatrzymuje się na stacji benzynowej. Kierowca ciężarówki również,
ale Mann nie ma okazji mu się przyjrzeć. Podczas gdy pracownik
stacji tankuje jego wóz David przeprowadza krótką rozmowę
telefoniczną ze swoją żoną, po czym wyrusza w dalszą drogę.
Okazuje się jednak, że kierowca znanej mu już ciężarówki uwziął
się na niego. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu postanowił
zamienić podróż Manna w prawdziwe piekło.
22
listopada 1963 roku, w dniu zamachu na prezydenta Stanów
Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, pisarz i scenarzysta
Richard Matheson wracał do domu z meczu golfowego ze swoim
przyjacielem, też pisarzem i scenarzystą Jerrym Sohlem, gdy
ciężarówka prowadzona przez nieznaną im osobę zaczęła ich
ścigać. To wydarzenie zainspirowało Mathesona do stworzenia
historii o człowieku dręczonym przez kierowcę ciężarówki, z
której to najpierw chciał zrobić odcinek któregoś ze znanych mu
seriali. Nie udało mu się jednak przeforsować tego pomysłu, więc
ostatecznie napisał opowiadanie w oparciu o incydent, jaki
przydarzył mu się w listopadzie 1963 roku. Tekst ten po raz
pierwszy ukazał się w magazynie Playboy. Opowiadanie trafiło do
rąk Stevena Spielberga wraz z sugestią, by ubiegał się o
stanowisko reżysera filmu telewizyjnego, który ma powstać na
kanwie tego utworu Mathesona. Spielberg tak zrobił i już wkrótce
zasiadł na krześle reżyserskim na planie thrillera, który miał
dołączyć do grona filmów kultowych. Z czego oczywiście wtedy
nikt nie zdawał sobie sprawy. „Pojedynek na szosie” nakręcono
dla kanału ABC za (szacunkowo) czterysta pięćdziesiąt tysięcy
dolarów. Wersja ta trwała 74 minuty, ale po sukcesie jaki ta
pozycja odniosła na małym ekranie w 1971 roku zdecydowano się
wpuścić ją także do kin. Zadanie to wzięła na siebie wytwórnia
Universal. Ale aby ten plan mógł się ziścić musiano dokręcić
kilka scen. Dwa dni trwało wydłużanie „Pojedynku na szosie” do
około półtorej godziny, a pierwszy pokaz tego obrazu na wielkim
ekranie odbył się w 1972 roku w Wielkiej Brytanii.
„Pojedynek
na szosie” uważa się za pierwszy pełnometrażowy film Stevena
Spielberga, bo chociaż wcześniej nakręcił tego rodzaju obraz, pt.
„Firelight”, to część materiału została bezpowrotnie
utracona – w 1964 roku ukazało się coś w formie zlepka jego
fragmentów. Scenariusz omawianej produkcji został napisany przez
autora literackiego pierwowzoru, nieżyjącego już Richarda
Mathesona, autora między innymi powieści „Jestem legendą” i
„The Shrinking Man”. Film był nominowany do Złotego Globu,
otrzymał nagrodę Emmy za montaż dźwięku (do Emmy był nominowany
jeszcze za zdjęcia, ale za nie statuetki nie dostał) i inspirował
wielu artystów działających w różnych dziedzinach sztuki
(właściwie to ten fenomen chyba jeszcze nie dobiegł końca).
„Pojedynek na szosie” jest żywym dowodem na to, że wcale nie
potrzeba wyszukanych, skomplikowanych fabuł aby na trwałe zapisać
się w historii światowej kinematografii. Bo pomimo upływu lat,
mimo niemałych przecież zmian zachodzących w preferencjach widzów,
„Pojedynek na szosie” nie osunął się w otchłań zapomnienia.
Nadal jest chętnie oglądany, grono jego wielbicieli ciągle rośnie
i nic nie wskazuje na to, żeby jego gwiazda mogła kiedykolwiek
zgasnąć. Słowem: Steven Spielberg stworzył thriller ponadczasowy,
przy wykorzystaniu doprawdy minimalnych środków. Fabułę
skonstruowaną przez Richarda Mathesona można opisać jednym
zdaniem: opowieść o zwyczajnym mężczyźnie dręczonym przez
kierowcę ciężarówki na pustynnym odcinku autostrady w Stanach
Zjednoczonych. Można tak zrobić, ale myślę, że płaszczyzna
psychologiczna nie powinna być pomijana. Oczywiście, nie pokuszono
się tutaj o dogłębną analizę osobowości głównego bohatera i
zmian zachodzących w nim pod wpływem działania nieznanego mu
mężczyzny prowadzącego brudną, niemiłosiernie zanieczyszczającą
powietrze ciężarówkę. Nie, twórcy „Pojedynku na szosie” nie
zagłębiali się w szczegóły, nie omawiali w sposób drobiazgowy
tego przypadku, bo i wcale nie musieli. Ha, ha niespodzianka – po
co wylewać tysiące słów na opisanie czołowej postaci jak można
przekazać dokładnie to samo w sposób zwięzły i przejrzysty? Tak,
tylko że nie każdy artysta to potrafi. Bywa i to wcale nie rzadko,
że takie podejście do pierwszoplanowej postaci wcale nie owocuje
mnogością treści tylko denerwującą powierzchownością,
praktycznie uniemożliwiającą utożsamienie się z bohaterem filmu.
Ale „Pojedynek na szosie” w mojej ocenie nie jest jednym z takich
przypadków. Postać Davida Manna, przekonująco wykreowanego przez
Dennisa Weavera, jest postacią kompletną, niewymagającą
absolutnie żadnych poprawek, co zresztą można powiedzieć również
o jego prześladowcy, którego to przecież w ogóle nie znamy. W
jednej ze swoich wypowiedzi na temat „Pojedynku na szosie” Steven
Spielberg stwierdził, że najsilniejszy jest lęk przed nieznanym i
właśnie na takim strachu starał się grać w swoim telewizyjnym
filmie. Idąc za wytycznymi Richarda Mathesona zawartymi w
scenariuszu, żeby być ścisłym. Czarny charakter jest człowiekiem
kompletnie obcym nie tylko dla głównego bohatera filmu, ale także
dla widza – zobaczymy jego rękę i stopy w skórzanych butach... i
nic ponadto. Ważna jest jednak też jego ciężarówka. Spielberg
zauważył, że tak dalece posunięte ukrywanie przed widzami jej
kierowcy sprawia, że to na samochód patrzy się jak na czarny
charakter, że widz ma wrażenie, że to ciężarówka, a nie osoba,
która ją prowadzi jest prawdziwym negatywnym bohaterem filmu. I ma
rację – rzeczywiście, łapałam się na tym, że z najczystszą
niechęcią, odrazą wręcz patrzę na ten brudny wóz, całkowicie
zapominając o tym, że ktoś siedzi za jego kierownicą. Osnucie
osobnika prowadzącego ciężarówkę, której to już sam widok z
czasem zdejmuje Davida Manna najczystszym przerażeniem, tak gęstą
tajemnicą, według mnie było prawdziwym strzałem w dziesiątkę.
Pomysłem genialnym w swojej prostocie. I skuteczności, jeśli
chodzi o emocje, jakie koncepcja ta budziła we mnie i innych
niezliczonych odbiorcach tego kultowego dreszczowca.
Nie
znam ani jednego XXI-wiecznego ani thrillera, ani nawet horroru utrzymanego w
tak dusznym pustynnym klimacie. „Pojedynek na szosie” jest
filmem drogi – główny bohater i jego prześladowca ciągle są w
drodze, tj. przerywanej paroma krótkimi przystankami, ale nawet
wtedy twórcy nie dają publiczności czasu na wytchnienie. Akcja
nabiera szybkości już we wstępnych scenach filmu i od tego momentu
filmowcy tylko zwiększają obroty, nie ograniczając się do
zawrotnych pościgów. Tempo równie mocno podkręcają sekwencje, w
których David Mann, znajduje się poza swoim samochodem. Poczucie
osamotnienia towarzyszy mu nie tylko wówczas gdy przemierza pustynne
tereny Stanów Zjednoczonych, gdy pokonuje autostradę po bokach
której rozciąga się spalony słońcem, jałowy rejon, pokazany w
stosownie przybrudzony i przyblakły sposób przez operatorów i
oświetleniowców. To wyobcowanie głównego bohatera udziela nam się
także wtedy, gdy akurat przebywa on wśród nienastawionych do niego
wrogo ludzi. Nawet wówczas jest sam przeciwko niebezpiecznej
jednostce, która z jakiegoś sobie tylko znanego powodu obrała
sobie za cel tego niepozornego biznesmena. Człowieka
niewyróżniającego się z tłumu, nieszukającego kłopotów,
zwykle unikającego konfrontacji, uległego wręcz, który zwraca na
siebie uwagę maniaka tylko tym, że ośmiela się dwa razy
wyprzedzić go na autostradzie. Taki oto grzech popełnia i już samo
to budzi niemały dyskomfort. Bo daje nam jasno do zrozumienia, jak
niewiele potrzeba by nasze życie nagle, bez żadnego ostrzeżenia
zamieniło się w istny koszmar. A ten koszmar to tak naprawdę
chora zabawa kierowcy ciężarówki z mężczyzną jakich wiele, jak
to się mówi przeciętnym człowiekiem, który w domyśle nigdy
dotąd nie musiał z nikim walczyć. A już na pewno nie chciał.
Teraz też wcale nie marzy o konfrontacji, jak zwykle robi wszystko
by jej uniknąć, ale jego starania nie mogą przynieść rezultatu
skoro druga strona nie chce zostawić go w spokoju. Patrząc na
wyczyny kierowcy ciężarówki nie miałam żadnych wątpliwości, że
wyśmienicie bawi się kosztem nieszczęsnego Davida Manna, że
terror, jaki sieje na tej rzadko uczęszczanej autostradzie daje mu
mnóstwo frajdy i choć takie stwierdzenie w scenariuszu nie padło
byłam pewna, że główny bohater „Pojedynku na szosie” nie był
pierwszą osobą, której ta tajemnicza jednostka postanowiła
zgotować prawdziwe piekło. Ale David, czyli ta postać, z którą
się identyfikowałam bynajmniej dobrze się nie bawiła. Dla tego
mężczyzny to była istna gehenna, koszmar na jawie, z którego
zdawało się, że nie sposób się wyrwać. Chyba że poprzez
śmierć, bo wszystko wskazywało na to, że enigmatyczny kierowca
ciężarówki kiedy już nacieszy się swoją chorą grą, zdecyduje
się pozbawić Manna życia. „Pojedynek na szosie” nie jest
thrillerem, w którym trup ściele się gęsto, w którym pełno
różnego rodzaju efektów specjalnych, czy choćby tylko
zaskakujących zwrotów akcji. Nie, to dosyć kameralny obraz
ukierunkowany na wywoływanie silnych emocji w widzach za pomocą
oszczędnych środków. Mistrzowski montaż, nastrojowa ścieżka
dźwiękowa i sceneria budują napięcie, które dla wielu (tak jak
dla mnie) może być o niebo silniejsze od tego, jakie są nam w
stanie dostarczyć najbardziej wymyślne efekty specjalne pokazywane
w najdroższych współczesnych filmach. Oprawca, którego nie
widzimy może niepokoić dużo mocniej od wygenerowanych komputerowo
maszkar przewijających się w horrorach. A ten nieporadny David Mann
wzbudzać sympatię nieporównanie silniejszą od tej zwykle żywionej
do wyróżniających się, posiadających ogromne pokłady odwagi, z
różnych powodów imponujących nam bohaterów.
„Pojedynek
na szosie” w mojej ocenie w zupełności zasłużył sobie na
sukces jaki odniósł. Steven Spielberg już tutaj unaocznił światu
swój talent, nie dziwi więc, że w kolejnych latach tak dobrze mu
się wiodło, że nie mógł narzekać na brak zajęć w branży
filmowej. Po takim debiucie (tak, tak nie do końca) obiecujące
propozycje powinny wręcz spływać na niego lawinowo, bo stworzył
coś wspaniałego mając do dyspozycji doprawdy niewielki budżet. A
według mnie prawdziwie utalentowanego reżysera najłatwiej poznać
przede wszystkim po tym, co jest w stanie nakręcić niskim kosztem,
nie zaś przy wykorzystaniu zawrotnych kwot. A Steven Spielberg już
wtedy, w 1971 roku, dał światu dzieło, które pokazało, że
potrafi tworzyć coś wspaniałego z prawie niczego. Choć oczywiście
ta wspaniałość „Pojedynku na szosie” przez co poniektórych
jest kwestionowana, bo i nie ma filmu niemającego swoich
przeciwników. Ale nawet oni muszą przyznać, że produkcja ta
zajmuje dosyć ważne miejsce w historii światowej kinematografii.
Dennis Weaver zagrał mistrzowsko w tym filmie. Poza tym (nie)muzyka Goldenberga jest bardzo nowatorska. Jedno z arcydzieł kina.
OdpowiedzUsuń