Stronki na blogu

środa, 21 kwietnia 2021

S.K. Barnett „Blef”

 

Amerykańskie przedmieście. Sześcioletnia Jennifer Kristal wychodzi do koleżanki mieszkającej w sąsiedztwie. Ale nigdy do niej nie dociera. Wytężone poszukiwania prowadzone w kolejnych tygodniach i miesiącach nie przynoszą żadnych rezultatów. Nikt nie wie, co stało się z Jenny. Po dwunastu latach najmłodsza członkini rodziny Kristalów nieoczekiwanie wraca do domu. Jej rodzice, Laurie i Jake, nie posiadają się z radości, ale dwudziestoletni brat Ben, podchodzi do niej z dużą rezerwą. Bo ma wątpliwości. Poważne wątpliwości, czy osiemnastolatka, która właśnie zamieszkała w ich domu jest osobą, za którą się podaje.

Pierwotnie wydany w 2020 roku powieściowy thriller psychologiczny pod tytułem „Safe” (pol. „Blef”) to pierwszy utwór amerykańskiego pisarza Jamesa Siegela opublikowany pod pseudonimem S.K. Barnett. Siegel przez wiele lat pracował w branży reklamowej – tworzył między innymi spoty wyborcze (kampania gubernatorska Eliota Spitzera w Nowym Jorku w 2006 roku, kampania prezydencka Hillary Clinton w roku 2008) – a na rynku literackim zadebiutował w 2001 roku, powieścią „Epitaph”. Jego najbardziej znanym dziełem jest jednak wydana dwa lata później książka „Derailed”, która została przeniesiona na ekran w 2005 roku przez Mikaela Håfströma pod tym samym tytułem (pol. „Wykolejony”). Możliwe, że „Blef” też wkrótce zagości na ekranach, prawa do sfilmowania powieści zostały już bowiem sprzedane firmie DreamWorks.

Ile jest książek opartych na motywie zaginięcia dziecka? Mnóstwo. A ile jest powieści podobnych do „Blefu” S.K. Barnetta? Nie znam ani jednej. Znając całość, mogę to stwierdzić z całą pewnością, ale na wczesnym etapie lektury nie było to takie oczywiste. Bo miałam już okazję przeczytać „Obce dziecko” Rachel Abbott... W prologu Barnett przybliża nam sprawę zaginięcia sześcioletniej Jennifer Kristal – podaje najważniejsze fakty, naświetla okoliczności zaginięcia dziewczynki i mówi, jakie kroki poczyniono w celu jej odnalezienia. Do tragedii doszło w biały dzień na amerykańskim przedmieściu zamieszkiwanym przez klasę średnią. Niektórych może dziwić, że matka sześcioletniej Jenny, Laurie Kristal, puściła ją samą, ale trzeba wziąć pod uwagę, że do zdarzenia doszło w zazwyczaj bezpiecznej okolicy. Poza tym Jennifer szła do koleżanki mieszkającej zaledwie dwa domy dalej. Co więc mogło się stać na tak krótkim odcinku drogi, za dnia i w tak spokojnej dzielnicy? Barnett pokazuje, że czujność należy zachowywać zawsze i wszędzie. Bo zło nigdy nie śpi. A okazja czyni porywacza. Po zbadaniu sprawy taką bowiem wersję przyjęto – uznano, że Jennifer Kristal została porwana. Czas mijał, a pamięć o Jenny się zacierała. Ludzie zapomnieli o tej małej dziewczynce, bo jak przytomnie zauważa autor „Blefu” w dzisiejszych czasach, w dobie internetu i telewizji, praktycznie codziennie jesteśmy bombardowani strasznymi informacjami z kraju i ze świata. Poza tym, bez względu na to, jak egoistycznie to brzmi, mamy swoje problemy, zmartwienia, drobne radości i wielką monotonię. Życie toczy się dalej. Okrucieństwo, groza siłą rzeczy więc powszednieją. Mamy w tak zwanych wysoko rozwiniętych i rozwijających się społeczeństwach ogromny i ciągle pogłębiający się deficyt empatii. Szerzy się znieczulica, a nawet jeśli szczerze współczujemy ludziom, którzy na przykład stracili dziecko, nawet jeśli płaczemy wraz z nimi, to... Potem płaczą już tylko oni. A potem nie płacze już nikt. Tak przynajmniej może się wydawać. Laurie i Jake Kristalowie wciąż są razem i wciąż w domu, z którego przed dwunastoma laty wyszła ich sześcioletnia córeczka, by już nigdy nie wrócić. To znaczy, aż do teraz. S.K. Barnett nie zwleka z wielkim powrotem Jennifer na łono rodziny. Błyskawicznie przechodzimy do tego, nie tak znowu świeżego, motywu, który jednak najczęściej w tego typu historiach jest przewidziany na koniec. Zwykle - nie zawsze - dreszczowce budujące się na temacie zaginionego dziecka, bazują głównie na jego poszukiwaniach. W „Blefie” spotykamy się z odwróceniem tej konwencji. Z odwrotnym schematem. Nie musimy szukać zaginionej osoby. To ona przychodzi do nas prawie na samym początku książki. Trudno jednak zakładać, że sprawa jest już rozwiązana. Tak naprawdę jeszcze nawet się porządnie nie zawiązała. Zacznie się dopiero wtedy, gdy zaczniemy nabierać przekonania, że nasza osiemnastoletnia narratorka, Jennifer Kristal (mamy też rzadsze rozdziały spisane w trzeciej osobie i skoncentrowane na innych postaciach) nie jest Jennifer Kristal. Brzmi jak „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya? Jeśli tak, to śpieszę z wyjaśnieniem: sytuacja w „Blefie” zdaje się być bardziej prozaiczna. Ot, zwyczajna oszustka. Młoda kobieta udająca kogoś innego. Podszywająca się pod osobę, o której wszelki słuch zaginął przed kilkunastoma laty. Ale czy możemy mieć pewność, że Kristalowie nieświadomie przyjęli pod swój dach zupełnie obcą osiemnastolatkę? Czy ich dwudziestoletni syn Ben ma rację dopatrując się w tym przekrętu? Czy to ten tytułowy blef? Owszem, chłopak łapie naszą narratorkę na kłamstwie (dziewczyna wpada w zastawioną przez niego pułapkę), owszem, zdarza się jej „poplątać w zeznaniach” - coś tam poprzekręcać, czegoś czy kogoś tam w ogóle nie pamiętać – ale powiedzcie szczerze, ile zachowaliście wspomnień z pierwszych sześciu lat swojego życia? Ile twardych faktów potraficie odtworzyć? Ponadto wydaje się, że autor „Blefu” nie bez powodu przytacza słowa „percepcja to nie rzeczywistość”. To ulubione powiedzenie Bena może być tu jakąś wskazówką. Może po prostu Ben i Jenny inaczej niektóre wydarzenia ze swojego wspólnego dzieciństwa zapamiętali? Już abstrahując od tego, co Jenny przeżyła potem. Od niewyobrażalnej traumy, która też przecież mogła mieć wpływ – może nawet decydujący – na jej wspomnienia z rodzinnego domu.

Zagadka już wyrosła. Intryga porządnie się już zawiązała. Mamy już nad czym się zastanawiać. Znamy już pytanie, a więc można już przystąpić do poszukiwania odpowiedzi. Gonienia za prawdą. O, już się wyjaśniło! Nie doszliśmy nawet do połowy powieści, a już wiadomo czy Jenny to Jenny. To nie jest normalne. To stoi w jawnej, bezczelnej wręcz sprzeczności z podstawowymi regułami dramaturgii. S.K. Barnett nie trzyma się zasad. Właściwie to ma je za nic, a to bardzo (nie)ładnie. Tak się (nie) godzi! No bo, o czym będziesz teraz pisał? Co tu jeszcze można dodać? Można jeszcze trochę przekrzywić czytelnikowi świat. Jeszcze bardziej zdestabilizować grunt, po którym odbiorca odważnie stąpa. Odważnie, bo „Blef” S.K. Barnetta to nie jest rzecz ani łatwa, ani tym bardziej przyjemna. Problematyka, jaką podejmuje ten nowojorski pisarz w swojej pierwszej książce podpisanej pseudonimem S.K. Barnett, dużo cięższa już chyba być nie mogła. Na szczęście autor nie wdawał się w najdrobniejsze szczegóły, ale tyle w zupełności wystarczyło, żeby... obudzić we mnie żądzę mordu. Łzy płynęły obfitym strumieniem. Mdliło mnie i nijak nie potrafiłam wyzbyć się tego potężnego gniewu, czystej wściekłości na... w zasadzie to na cały świat. Bo nawet mi do głowy nie przyszło, by kwestionować trudne do zniesienia, zatruwające organizm obrazy bezlitośnie odmalowywane w „Blefie”. Fabuła wprawdzie narodziła się w wyobraźni Barnetta, ale jakoś nie mogłam oprzeć się poczuciu, że to nic innego, jak samo życie. Zastanawiacie się dlaczego? Włączcie wiadomości. Posłuchajcie, przez jakie katusze przechodzą dzieci - powtarzam: dzieci! - w prawdziwym świecie. Poznajcie kobietę, która sprzedaje swoje własne dziecko. Popatrzcie na ludzi, którzy gwałcą kilkuletnie dzieci. Przyjrzyjcie się ich zmaltretowanym, okrutnie poranionym, małych ciałkom. Popatrzcie na sześcioletnią dziewczynkę, która nie bacząc na drwiny swoich oprawców, wpatruje się w okno z niezachwianą pewnością, że już za chwilę przyjdzie po nią rodzic, który zabierze ją do domu. Z czasem nadzieja osłabnie. Z czasem twarze biologicznych rodziców zaczną rozmazywać się w jej pamięci. Będzie musiała walczyć o zachowanie każdego strzępka przyjemniejszych wspomnień. Wspomnień z tak zwanego okresu niewinności, który trwał zaledwie sześć lat. „Blef” to jedna z tych książek, których nie ma się ochoty dalej czytać, ale jakoś nie można się zmusić, żeby je odłożyć. Nie chcesz już na to patrzeć, ale nie wiesz, jak się od cholerstwa oderwać. Próbujesz, naprawdę się starasz, ale... Nie możesz porzucić tej dziewczynki. Nie możesz jej tak zostawić. W tym obskurnym mieszkaniu z najszkaradniejszymi potworami, jakich można sobie wyobrazić (bo największym potworem był, jest i obawiam się, że zawsze będzie, człowiek); w tym ciasnym, ciemnym, zamkniętym pomieszczeniu; na tym brudnym materacu pod spoconym, twardym, niewyobrażalnie olbrzymim cielskiem... Jak widać człowiek kryjący się pod pseudonimem S.K. Barnett przepuścił mnie przez wyżymaczkę. Gwałt na umyśle, tym dotkliwszy, bo znajomy. Czasami chciałoby się, żeby autora poniosła wyobraźnia, żeby zdecydował się na jakieś nieprzekonujące, mało albo kompletnie niewiarygodne posunięcia. Krótko mówiąc, żeby nie wyglądało to tak realistycznie. Podczas lektury „Blefu” wręcz marzyłam o takim wytchnieniu. Czekałam, aż Barnett rzuci mi taką kotwicę. Powie: spokojnie, to tylko fikcja. Odetchnij, bo w rzeczywistości to nie miałoby prawa się wydarzyć. Autor na takie przejawy litości jednak się nie zdobył. I dobrze, bo teraz mogę powiedzieć, że „Blef” to jedno z najbardziej emocjonujących wydarzeń literackich, w jakich w ostatnich latach miałam przyjemność „uczestniczyć”. Powieść wstrząsająca, odpychająco-przyciągjąca (odrzucająca, ale i działająca niczym syreni śpiew), fascynująco przewrotna. W świecie S.K. Barnetta, w świecie wykreowanym na kartach omawianej powieści, nic nie jest oczywiste. Wszystko jest względne. A więc ofiara może okazać się oprawcą, a oprawca ofiarą. A co jeśli biel połączy się z czernią? Jeśli polubimy kogoś, kogo w innych okolicznościach uznalibyśmy za czarny charakter - bezrefleksyjnie, automatycznie przypięli mu łatkę przestępcy? I jeszcze ten styl. Bezpośredni, odrobinę kąśliwy (ironia, sarkazm), ktoś może nawet powiedzieć, że bardzo złośliwy, bo i w złośliwej epoce żyjemy. A „Blef” jest naprawdę silnie osadzony w tych naszych, jeśli przyjąć odpowiednią perspektywę, dziwnych czasach. W erze Hannah Montany, facebookowej żałoby, żałosnych tłumaczeń księży pedofilii i chorobliwego parcia na szkło, sprzedawania bliźnich za kilka minut sławy, zresztą dosyć wątpliwej. Jeśli dodać do tego niepowierzchownie wykreślone postaci – osiemnastoletnią narratorkę, uważam, scharakteryzowano wybitnie dogłębnie – człowiek może zachodzić w głowę, gdzie Barnett to pomieścił. Tomik dość skromny (mniej więcej trzysta pięćdziesiąt stron), a takie bogactwo... w zasadzie wszystkiego. Powieść kompletna. I nie zapominamy: straszna!

To będzie hicior. Murowany bestseller. Najlepiej sprzedający się w Polsce powieściowy thriller w roku 2021? Nie zdziwię się, gdy i tak będzie. „Blef”, pierwszy utwór amerykańskiego powieściopisarza Jamesa Siegela opublikowany pod pseudonimem S.K. Barnett, to z całą pewnością jeden z ciekawszych dreszczowców, z jakim miałam (nie)przyjemność się zapoznać. Pomysłowo i niepobieżnie skonstruowany, mrożący krew w żyłach utwór, którego lepiej nie próbować z pełnym żołądkiem. Mnóstwo krwawych scen? Skrajna makabra? Uczta dla fanów gore? Nie, nie i nie. Więc nie jest to powieść ekstremalna? Teoretycznie nie, ale w praktyce... Było ciężko. Było naprawdę ciężko. Nie tak jak na „Dziewczynie z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma, ale wrażenie dosyć zbliżone. Okropne wrażenie. Okropnie pożądane, chociaż niechciane. Rozumiecie coś z tego? Przeczytajcie „Blef” S.K. Barnetta to zrozumiecie. Albo nie. Ale i tak przeczytajcie. Jeśli czujecie się na siłach. Bo czeka Was konfrontacja z ekstremalnie nieprzyjemnym tematem.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz