Stronki na blogu

środa, 4 sierpnia 2021

„Krwawa sukienka” (2018)

 

Rok 1993. Sheila Woolchapel pracuje w banku i od rozwodu mieszka tylko ze swoim uzdolnionym artystycznie, dorosłym synem Vince'em. Często gości u nich jednak nielubiana przez Sheilę dziewczyna Vince'a, Gwen. Pani Woolchapel regularnie przegląda w prasie ogłoszenia matrymonialne i umawia się z wybranymi mężczyznami, w nadziei na znalezienie nowej miłości. Pewnego dnia w sklepie z markowymi ubraniami w zaufanym domu handlowym, Sheila z myślą o kolejnej randce, kupuje elegancką, przewiewną czerwoną sukienkę. Niezwykłą sukienkę, co jej nowa właścicielka, ku swojemu przerażeniu, niebawem zacznie sobie uświadamiać.

Kolejne nietuzinkowe dzieło brytyjskiego reżysera i scenarzysty, twórcy między innymi „Berberian Sound Studio” (2012), Petera Stricklanda. Doceniony przez krytykę, nominowany między innymi do British Independent Film Award (BIFA) aż w jedenastu kategoriach, psychodeliczny horror komediowy utrzymany w klimacie retro, który nasuwa skojarzenia głównie z estetyką giallo – najczęściej wspomina się twórczość Dario Argento i Mario Bavy. Scenariusz „Krwawej sukienki” (oryg. „In Fabric”) Strickland napisał pod natchnieniem swoich wspomnień z dzieciństwa, dotyczących wypadów do domów towarowych, zwłaszcza do nieistniejącego już domu Jacksons w Reading w hrabstwie Berkshire. Nie bez znaczenia były również jego osobiste przemyślenia na temat sklepów z używaną odzieżą. A zaczęło się od pragnienia stworzenia czegoś w klimacie ghost story. Film miał składać się z wielu segmentów – miał się ciągnąć „bez końca” - ale z powodów finansowych Strickland musiał pohamować swoje zapędy. Ostały się dwa powiązane segmenty, ale twórca „Krwawej sukienki” ma nadzieję w niedalekiej przyszłości przedstawić dalsze przygody zabójczej kreacji. Pierwszy pokaz tego prawie dwugodzinnego obrazu odbył się we wrześniu 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, a w Polsce zadebiutował w lipcu 2019 roku na MFF Nowe Horyzonty. Za dystrybucję w Stanach Zjednoczonych odpowiada niezależna firma A24 (m.in. „Midsommar. W biały dzień” i „Dziedzictwo. Hereditary” Ariego Astera, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i „Lighthouse” Roberta Eggersa, „To przychodzi po zmroku” Treya Edwarda Shultsa oraz „Zabicie świętego jelenia” Jorgosa Lantimosa).

Satyra na konsumpcjonizm? Z pewnością tak, ale nie to stanowi główny przedmiot rozważań Petera Stricklanda. Bardziej naturalna konsekwencja innego tematu, niż obiekt wnikliwej obserwacji autora scenariusza i zarazem reżysera „Krwawej sukienki”. Niecodziennego podejścia do horroru paranormalnego(?). Tak nietypowego, że mam wątpliwości, czy nie jest to aby zbyt wielkie uproszczenie. Czy bezpiecznie można to tak klasyfikować? Tytułowa antybohaterka – to ona jest czołową „postacią” filmu – istotnie może być odbierana jako istota nieprzynależąca do tego świata, przybyła z jakiegoś innego wymiaru, sfery nadprzyrodzonej. Albo jako przeklęty wytwór ludzkich rąk. Albo możemy mieć do czynienia z kreacją, którą splugawiła jakaś mocno sfrustrowana dusza, agresywna jednostka, esencja z zaświatów. W sumie to nieistotne. Nieważne czym jest czerwona sukienka, tylko jaki wpływ wywiera na śmiertelników. Podejście ludzi do ubrań. Ich reakcje na bądź co bądź kawałki materiału. Normalnie nieożywionego, ale w świecie Stricklanda „to żyje!”. I poluje. Peter Strickland nie jest oczywiście jedynym filmowcem, który, delikatnie mówiąc, postanowił uczulić widzów na (nie)zwykły ciuszek - za przykłady niech posłużą późniejsze „Deerskin” Quentina Dupieux (kowbojska kurtka) oraz „Slaxx” Elzy Kephart (jeansowe spodnie) – ale gdybym koniecznie miała wskazać coś podobnego, to postawiłabym na „Suspirię” Dario Argento. Tak mi się na myśl nasuwało, aczkolwiek nawet w tych chwilach nie opuszczało mnie przekonanie, że to niezupełnie to. Dzwoni, ale cichutko, ledwo słyszalnie. Osoby, którym znane jest „Berberian Sound Studio” wiedzą już, że Peter Strickland ma niepowtarzalny styl. Może się podobać albo nie, ale oryginalności nie można mu odmówić. Wyjątkowego, innego, może trochę (trochę?) szalonego spojrzenia na kino grozy. W którym, nawet jeśli Strickland specjalnie się o to nie stara, słychać echa włoskich obrazów spod znaku giallo. „Berberian Sound Studio” niewątpliwie jest pomnikiem, zasłużonym hołdem dla tego konkretnego wkładu Włochów w gatunek horroru, ale czy „Krwawa sukienka” też miała być takim ukłonem? Czy została tak pomyślana? Peter Strickland w swoich wypowiedziach dla prasy wspomniał „Świt żywych trupów” George'a A. Romero i twórczość Petera Greenwaya. A i „Psychoza” Alfreda Hitchcocka w jego omówieniach „Krwawej sukienki” się przewinęła. A giallo? Stricklanda najwyraźniej nie dziwią owe obserwacje niektórych odbiorców omawianej pozycji, ale nie ukrywa, że on inaczej na to patrzył. W każdym razie nie na tym się skupiał, nie o podgatunku giallo chciał z publicznością podyskutować. Tylko o obsesji na punkcie ubrań. Zastanawiającym przywiązaniu do modnych, rzadziej po prostu wygodnych kreacji, w których z niejaką dumą pokazujemy się światu. Strickland zauważył, że jeśli na taki cenny kawałek materiału przypadkiem dostaną się płyny ustrojowe, na przykład nasienie, to dyskomfort świadków takiego szokującego incydentu bywa większy niż w obliczu śmierci, czy okaleczenia bliźniego. W scenariuszu „Krwawej sukienki” była taka scenka, ale niestety, czy stety (rzecz względna, zależna od indywidualnych oczekiwań odbiorców), zabrakło czasu na zajęcie się tym materiałem. To może w sequelu? Strickland w „Krwawej sukience” mówi też o frapującej go popularności sklepów z używaną odzieżą – ich klientom jakoś nie przeszkadza, że część towaru pochodzi od osób, które już nie żyją. Akcja „Krwawej sukienki” rozgrywa się w roku 1993, ale prawdę mówiąc seans zleciał mi w przekonaniu, że „jestem w szalonych latach 80-tych XX wieku”. Byłam co do tego absolutnie przekonana, tak pewna... że trochę zaskoczyła mnie znaleziona później informacja, że szalone to może i tak, ale nie 80-te tylko 90-te. Pierwsza połowa ostatniej dekady XX wieku, a zatem zbyt daleko nie odpłynęłam. Ale już tam zostanę. Zdjęcia powstałe pod kierownictwem Ari Wegner(przybrudzone, przyblakłe, ziarniste) i charakterystyczny, niektórzy pewnie powiedzą miejscami przestarzały, archaiczny, montaż, za który odpowiadał Matyas Fekete – toż to czysta osiemdziesiątka. Tak uważam, zdania nie zmienię i należy traktować to jako słowa uznania, a nie krytyki z mojej strony. Klimat to najlepsze, co od „Krwawej sukienki” Petera Stricklanda dostałam. Fabuła natomiast okazała się... nieco problematyczna.

Gdyby tak obejrzeć dzieło będące przedmiotem tej recenzji w stanie nietrzeźwości? Myślę, że to mogłoby być ciekawe doświadczenie. Może nawet ciekawsze niż na trzeźwo. Nie żebym namawiała... W sumie sam ten film ma procenty. Właściwości odurzające. Krótko mówiąc, chcąc nie chcąc, trochę się upiłam. Tak do końca nawet nie wiem, co oglądałam. Ogólny sens chyba pojmuję. Zarys, odarty z mięśni szkielet fabularny, zakładam, mój malutki rozumek mieści, ale gdy próbuję się w to zagłębić, wejrzeć dalej, to nie dość powiedzieć, że czuję się jakaś taka pogubiona. Nie, myślę, że trafniejsze byłoby porównanie do stanu gorączkowego: mniej więcej na takich wodach zwykle sobie pływam przy co bardziej podwyższonej temperaturze ciała. Deliryczna to opowieść. Trochę jakbym przeniosła się do umysłu dotkniętego obłędem. Z drugiej strony nawet ja dostrzegam, że jest w tym jakaś metoda, jest sens, jest i diabelska przebiegłość. W tej zawiesinie, cudacznej substancji, która działała na mnie nieomal hipnotycznie, ale też tak jakby odpychała. Na dłuższą metę lekko męczący to obraz (oczywiście z mojej perspektywy) – a meta jest dość daleko, jak już bowiem nadmieniłam „Krwawa sukienka” Petera Stricklanda trwa niemal dwie godziny. Gdzie właściwa oś fabularna, w zasadzie to dwie osie (trzy, jeśli weźmiemy pod uwagę „wesołe” występy pracowników problematycznego sklepu z ubraniami) dość często nie tyle zmieniają tor lotu, ile... skojarzyło mi się to ze świąteczną choinką. Drzewkiem udekorowanym pięknymi, fikuśnymi, ale i przeważnie magicznie kiczowatymi ozdóbkami. Czysty artyzm, przerost formy nad treścią – reakcje na ten filmowy eksperymencik są różne. Co ciekawe: kierownika tego zamieszania, Petera Stricklanda, zaskoczyło, że „Krwawa sukienka” przez niemałą część widzów jest opisywana słowem „dziwny”. Dziwny produkt, nie da się ukryć, uzdolnionego filmowca, który tym razem zabierze nas... na zakupy. Bohaterka pierwszej historii, Sheila Woolchapel (przekonująca kreacja Marianne Jean-Baptiste), na swoje nieszczęście pewnego zwyczajnego dnia - dzień jak co dzień - przekroczy nieskromne progi w domyśle jednego ze swoich zaufanych sklepów z ubraniami. „Świątyni konsumpcjonizmu”. Staroświecka wystawność – tak bym w skrócie określiła wystrój tego miejsca. Miejsca, w których słuchać natrętne dzwonki alarmowe. Gdzie tam dzwonki, prędzej syreny strażackie. Głównie za sprawą „nieco” ekscentrycznego personelu. Właściwie to takich cudaków jeszcze nie widziałam. Chociaż... Powiedzmy, że nieczęsto spotykam takie oryginalne persony nawet w co bardziej zwariowanych horrorach, czy nawet czystych komediach. Na czoło tej kuriozalnej grupki wyraźnie wysuwa się panna Luckmoore (wspaniały występ Fatmy Mohamed, aktorki bardzo cenionej przez Petera Stricklanda, można chyba nawet powiedzieć, że jego ulubionej), która formalnie niekoniecznie kieruje tym ekskluzywnym lokalem, ale w scenariuszu na pewno przewidziano dla niej najwięcej miejsca. Jeśli chodzi o tych... okultystów? Czarowników? Trudno powiedzieć, ale jedna scena z ich udziałem zapewne na długo zostanie w mojej pamięci. Zmysłowa, i dlatego tak niewygodna, sekwencja z manekinem. Agalmatofilia. Nie wiem, czy taki był cel Stricklanda, ale emanuje z tego taki erotyzm, taka namiętność, jakiej, co jak co, ale po akcji ze sklepowym manekinem nigdy bym się nie spodziewała. Że można w tak zmysłowy sposób... Dobrze, poprzestańmy na tym, że gdy się przebudziłam, gdy wróciła jasność umysłu (haha, czyli w następnej scenie) ogarnął mnie niemały niesmak. Wstręt do samej siebie? Może i tak, na pewno była to mocno zawstydzająca, straszliwie niewygodna chwila. I żeby była jasność: nie narzekam. Na to nie, ale obiecywana przez Stricklanda dysmorfia ciała (swoją drogą wspomni też fetysz rajstop, pończoch) nie zaznacza się tak wyraźnie, jakbym chciała. Jak z powodzeniem mogła. Wręcz aż prosiło się pójść trochę dalej. Śmielej, z wyżej podniesioną głową w stronę body horroru. Brzydka wysypka na ciałach osób, które miały na sobie przeklętą sukieneczkę powinna się rozprzestrzeniać - a co! - zaogniać, robić jeszcze brzydsza, zepsucie winno docierać aż do kości... Tak w każdym razie sobie marzyłam, jakkolwiek to brzmi. A na pocieszenie okaleczone pół twarzy w onirycznym kawałku oraz z wielu miejsc „sikające” krwią, pokiereszowane ciało: całkiem solidne praktyczne efekty specjalne. Nie można pominąć pralki, a właściwie to pralek, które bohater drugiego segmentu, Reg Speaks zawodowo naprawia (ale królowa może być tylko jedna: hit pralka to pralka, która kryje się w bramce numer jeden). W tej zabawnie flegmatycznej roli Leo Bill, któremu na planie partnerowała Hayley Squires, grająca jego narzeczoną Babs, która stanowi jego zupełne przeciwieństwo. Nieprzejednana, wygadana kobitka, co niestety z całą mocą uwidacznia się tylko raz, pod koniec seansu. Szkoda, że nie dano jej większego pola do popisu. Podejrzewam też, że lepiej bym się w tym świecie odnajdywała, gdyby bardziej go... ustabilizować? Uspokoić. Mniej psychodelicznych, delirycznych ozdobników, więcej treści, mniej gadki szmatki. Jak na przykład nudne... ale i na swój sposób zabawne gadanie o pralkach (komentarz: mówienie zawodowym żargonem do ludzi spoza branży - istne suahili - którzy w tym czasie zwykle się wyłączają: ten pusty, ogłupiały wzrok). Dobrze więc, niech będzie. Niech będą ci bankierzy, którzy też raczej najrówniej pod sufitem nie mają, bo i o nich zahacza trudna materia naprawy pralek. Peter Strickland celowo włożył w ich usta absurdalne kwestie, jak na przykład szybkie szkolenie z techniki uścisku dłoni. Życiowe sprawy sprowadzone do absurdu, do śmieszności, bo jeśli się nad tym zastanowić podobne wymagania (zabawne, żeby nie rzec bezsensowne) przed niejednym szeregowym pracownikiem, ale i pracodawcą się stawia. Biurokraci zawsze czujni, zawsze nieludzko kreatywni.

Nie wiem, czy polecać, czy odradzać. Nie wiem nawet, ile z tego zrozumiałam. Jak to czytać i czy w ogóle powinno się próbować objąć to wszystko rozumem? A może uśpić „diabelstwo”, oddać całe pole sercu. Szeroko otworzyć się na emocje i odrzucić precz wszelkie umysłowe kalkulacje. Bezmyślnie płynąć po tym niepokojąco obcym oceanie, po tych wzbudzonych wodach, gdzie absurd brata się z delikatną makabrą, gdzie obłęd bywa zabawny i zmysłowy, ale nigdy wygodny. W końcu to obłęd:) „Krwawa sukienka” psychodeliczny retro horror podlany inteligentnym, nie tylko czarnym, humorem. Intrygujący, halucynogenny brytyjski obraz o morderczej kreacji w reżyserii i na podstawie scenariusza Petera Stricklanda. Kuriozalny obraz. Szalony obraz. Do którego mam wyjątkowo ambiwalentny stosunek. Nie wiem, czy mi się podobał, czy nie. To dopiero dziwna rzecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz