piątek, 1 września 2017

„To przychodzi po zmroku” (2017)

Rozprzestrzeniająca się zaraza zmusza Paula, jego żonę Sarah i ich siedemnastoletniego syna Travisa do ukrycia się w domku w lesie, należącym do dziadka tego ostatniego, Buda. Wprowadzone przez mężczyznę zasady mają zwiększyć ich bezpieczeństwo, dać szansę na przeżycie w tym apokaliptycznym świecie. Gdy Bud zapada na tajemniczą chorobę Paul pozbawia go życia i pozbywa się jego ciała. Niedługo potem do ich domu włamuje się niejaki Will, starający się pozyskać wodę dla siebie i swojej rodziny: żony Kim i małego synka Andrew. Po upewnieniu się, że mężczyzna jest zdrowy, Paul i Sarah decydują się przyjąć nieznajomych pod swój dach. Przez jakiś czas to posunięcie przynosi wszystkim same korzyści. Dwie rodziny, którym przyświeca ten sam cel, czyli zapewnienie sobie jak największego bezpieczeństwa, szybko znajdują wspólny język. Ale wkrótce sytuacja zaczyna się komplikować...

Amerykanin Trey Edward Shults w pełnym metrażu (zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty) debiutował w 2015 roku, docenionym przez publiczność dramatem pt. „Krisha”. Scenariusz swojego drugiego filmu, „To przychodzi po zmroku” Shults zaczął pisać po śmierci swojego ojca, co pomogło mu lepiej znieść okres żałoby. W jednym z wywiadów przyznał, że znajdował się wówczas pod wpływem „Lśnienia” Stanleya Kubricka i „Nocy żywych trupów” George'a Romero. Zauważył, że wielu widzów doszukuje się w „To przychodzi po zmroku” podobieństw do serialu „The Walking Dead”, ale zapewniał, że nigdy tego dziełka nie widział. Szacunkowy budżet jego drugiego pełnometrażowego filmu opiewał na sumę pięciu milionów dolarów, która to zwróciła się z nawiązką – sprzedaż biletów przyniosła blisko dwadzieścia milionów dolarów przychodu. W Stanach Zjednoczonych obraz „To przychodzi po zmroku” spotkał się z niemałym uznaniem, ale zdecydowanie mniej podatny grunt znalazł w Polsce, co mnie osobiście nasunęło na myśl „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella.

Przekazywana przez wielu recenzentów informacja, że „To przychodzi po zmroku” jest produkcją na wskroś minimalistyczną, w połączeniu z (ogólnie rzecz ujmując) o wiele chłodniejszym przyjęciem przez Polaków niż Amerykanów kazało mi dopisać ten tytuł do listy filmów, których nie wolno mi przegapić. „Coś za mną chodzi” również nie spotkało się z tak entuzjastycznym odzewem polskiej publiczności, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych, na dodatek owe dziełko Mitchella stawiało na preferowany przeze mnie minimalizm, który oczywiście nie rozciągał się na klimat i emocje. Nie robiłam sobie nadziei na powtórkę jakości „Coś za mną chodzi” i szczerze powiedziawszy nawet nie próbowałam krzesać z siebie aż takiego entuzjazmu (ażeby uniknąć ewentualnego rozczarowania - i okazało się to mądrym posunięciem), ale i tak był on większy niż w przypadku większości współczesnych horrorów trafiających na wielkie ekrany. Tak, czytałam parę dyskusji na temat klasyfikacji gatunkowej „To przychodzi po zmroku”. Zapoznałam się z argumentami osób twierdzących, że film Treya Edwarda Shultsa horrorem nie jest, że dystrybutorzy wprowadzili ich w błąd przyporządkowując tę produkcję do wspomnianego gatunku, że powinni reklamować ją jako dramat psychologiczny, bo tymże w istocie jest i po części muszę się z tymi osobami zgodzić. Owszem echa dramatu psychologicznego wybrzmiewają w „To przychodzi po zmroku” bardzo wyraźnie, ale obok nich egzystują elementy, którym nie potrafię odmówić poszanowania prawideł, jakimi (również) rządzi się horror. Nie takich, do jakich przywykli „zjadacze” współczesnego mainstreamu, tj. tych obrazów, które stawiają na dynamiczny montaż, plastikową oprawę wizualną, multum jump scenek, wygenerowane komputerowo wszelkiej maści maszkary i/lub rozlew pikselowej krwi. Horror wcale nie musi być dosłowny, zagrożenie czyhające na protagonistów nie musi być dookreślone, wyskakiwać zza każdego rogu wypełniając sobą kadr ku uciesze unoszących się w tym momencie z fotela, złaknionych mocnych wrażeń widzów. Horror wcale nie musi „oblewać nas” krwią i wnętrznościami. Horror może, i czasami to robi (moim zdaniem nazbyt rzadko), zaufać wyobraźni widza – dać do zrozumienia odbiorcy, że na protagonistów czyha jakieś niebezpieczeństwo, rozbudzić w nich czujność, przekonanie o nieuchronnie zbliżającym się niebezpieczeństwie, którego natury możemy się tylko domyślać na podstawie strzępów informacji podrzucanych przez twórców filmu. W „To przychodzi po zmroku” rzeczone zagrożenie unaocznia się w formie tajemniczej zarazy dziesiątkującej ludzkość, a przynajmniej tak każe nam sądzić Shults. Nie znamy wszystkich objawów rzeczonej choroby, nie dane nam będzie poznać okoliczności, które doprowadziły do wybuchu epidemii, bo dwie rodziny, których losy śledzimy ich nie znają. Wiemy, że nagle, bez żadnego ostrzeżenia zderzyli się z apokaliptycznymi realiami, z dnia na dzień zostali zmuszeni do walki o przetrwanie, która to wiąże się z koniecznością odizolowania się od zarażonych. Chociaż słowo „wiemy” chyba nie oddaje faktycznego stanu rzeczy, bo tak naprawdę absolutnej pewności, co do wyżej przytoczonych informacji mieć nie możemy. Nie widzimy bowiem, jak przedstawia się sytuacja na obszarach zabudowanych, nasz wzrok nie sięga poza las, w którym ukrywa się Paul wraz ze swoją rodziną, do których wkrótce dołącza inna familia. Trey Edward Shults zdradził, że wzorem „Lśnienia” starał się utrudnić widzom pełne rozeznanie w geografii domu, w którym osiadły dwie wspomnienie rodziny, stawiając jednakże na ciemniejsze zdjęcia - zmniejszając oświetlenie. Efekt był dla mnie niemalże piorunujący, bo oto dostałam mroczne, mocno klaustrofobiczne pomieszczenia, których nie potrafiłam umiejscowić na planie domu, które do pewnego stopnia sprawiały wrażenie ruchomych – jakiś obszar mojego pojmowania zajmowało podejrzenie, że pokoje się przemieszczają, co oczywiście było absolutnym złudzeniem. Wiedziałam, że jestem w błędzie, że nic takiego nie ma miejsca, a mimo to nie mogłam odrzucić od siebie owej natrętnej myśli. Doprawdy znakomity fenomen.

W „To przychodzi po zmroku” „na wierzchu” niewiele się dzieje, ale pod powierzchnią tkwi najprawdziwszy dramat - kłębiące się emocje, istny koszmar, z którym dwie portretowane rodziny próbują poradzić sobie w wydawałoby się najlepszy z możliwych sposobów. Odizolowując się od reszty społeczeństwa, osiadając w głębi lasu i trzymając się zasad narzuconych przez Paula, które mają na celu zwiększenie ich bezpieczeństwa. Film otwiera sekwencja zabicia właściciela tego domu, ojca Sarah, przez jej męża Paula, który jak dowiadujemy się od nich samych zapadł na ową tajemniczą chorobę prawdopodobnie zbierającej obecnie swoje żniwo na całym świecie. Ten okrutny, czy jeśli inaczej na to spojrzeć litościwy akt, twórcy obrazują z chłodną konsekwencją, która, co dla niektórych może wydać się zaskakujące, nie procentuje poczuciem beznamiętności tylko potęguje druzgocące emocje towarzyszące widzowi. Bez szafowania krwawymi ujęciami twórcom udało się stworzyć iście makabryczny obrazek, z niemałą uczuciowością pokazać akt, do którego Paul został zmuszony przez okoliczności, który był smutnym obowiązkiem, nie zaś formą zaspokojenia swoich niezdrowych pragnień. Ale czy tak rzeczywiście było? Czy teść tego bohatera filmu (dobry warsztat Joela Edgertona) rzeczywiście zmagał się z silnie zaraźliwą, śmiertelną chorobą ponoć obecnie dziesiątkującą ludzkość, czy raczej padł ofiarą paranoi trawiącej członków jego rodziny? Oto jest pytanie. Zagwozdka, z którą Shults każe się nam mierzyć, tym samym zapraszając nas do zabawy w domysły, owocującej potężną nieufnością w stosunku do... w zasadzie to do wszystkich bohaterów „To przychodzi po zmroku”. Może, ale niekoniecznie, oprócz psa - kochanego pupila, który... no dobrze, nie dokończę, choć pewnie wielu domyśli się co chciałam napisać. Twórcy filmu kilka razy sięgają po dosadne środki przekazu osadzone w stylistyce horroru, ale ograniczają je do koszmarnych snów siedemnastoletniego Travisa. Realistyczne efekty i niepokojąca oniryczna atmosfera to nie jedyne korzyści płynące z tychże. W mojej ocenie nawet nie największe, bo o zdecydowanie bardziej uradowało mnie miejscowe i chwilowe zagubienie w dwóch światach – rzeczywistym i wyśnionym, kilku czy kilkunastosekundowe trwanie w swoistym zawieszeniu, tak jakby w centrum nakładających się na siebie dwóch różnych uniwersów, których przez wspomniany czas nie umiałam oddzielić od siebie „grubą kreską”. W każdym razie horror wybrzmiewa przede wszystkim z oprawy wizualnej. Upiorne sny Travisa nie stanowią największego ukłonu w stronę tego gatunku tylko właśnie paranoiczno-klaustrofibiczno-mroczna atmosfera towarzysząca nam na niemalże każdym kroku. I niejasna, niezwykle subtelna zapowiedź rychłego zagrożenia, przyczajonej grozy, której źródła możemy upatrywać w owej bliżej nieznanej zarazie. Ale równie dobrze możemy szukać jej zupełnie gdzie indziej. Wydaje się więc, że dla osoby, która wprost przepada na minimalistycznymi horrorami przemieszanymi z dramatem psychologicznym propozycja Treya Edwarda Shultsa okaże się filmem pozbawionym wad. I w niektórych przypadkach pewnie rzeczywiście tak będzie, ale choć sama zasilam wyszczególnioną grupę widzów to w moim przypadku nie ostało się bez zgrzytów. Miałam spory niedosyt w kwestii portretów bohaterów - wolałabym, żeby scenarzysta wniknął w ich osobowości nieco głębiej, albo przynajmniej nie zdecydował się na taką marginalizację kobiet. Przedstawicielki płci pięknej w dużej mierze sprowadził do jednostek opierających się „na silnych ramionach” swoich mężów, w tych trudnych czasach polegających na swoich partnerach, które gdzieś tam przewijają się w tle (Sarah nawet czasami przedstawia swoje zdanie mężowi), niezmiennie ustępując pierwszeństwa swoim mężom, a nawet siedemnastoletniemu młodzieńcowi (solidny warsztatowo Kevin Harrison Jr.). Nieporównanie większej satysfakcji dostarczyłoby mi zróżnicowanie charakteru i roli obu kobiet, czyli sprawienie, aby jedna z nich nie pozostawała w cieniu swojego małżonka, żeby posiadała więcej cech przywódczych od niego, żeby to ona stanowiła owe „silne ramię”, na którym jej mężczyzna mógłby się oprzeć. Myślę, że taka różnorodność reakcji i postaw, szerszy przekrój ludzkich charakterów, jeszcze wzbogaciłby tę historię. Opowieść, którą i tak oglądało mi się bardzo dobrze, która pomimo wspomnianych wad dostarczyła mi silnych emocji, i która została sfinalizowana w sposób zmuszający do dyskusji. „To przychodzi po zmroku” można wszak interpretować na przynajmniej dwa różne sposoby, z których to mnie bardziej przekonuje twierdzenie, UWAGA SPOILER że to Travis był zarażony, nie Andrew. I to od dłuższego czasu. Myślę, że jednym z objawów choroby były koszmarne sny, dlatego Kim podczas jednej rozmowy z nastolatkiem wypytywała go o nie. Zakrywanie oblicza Andrew przez jego matkę pod koniec filmu moim zdaniem było podyktowane pragnieniem ustrzeżenia go przed widokiem ojca mierzącego z broni do Paula. Nie wiem tylko, czy rodzice Travisa (i on sam) dużo wcześniej dowiedzieli się, że ich syn choruje i wyparli ten fakt ze świadomości, czy poznali prawdę dopiero po śmierci swoich współlokatorów. Za mało dostałam danych, żeby móc to ostatecznie rozstrzygnąć KONIEC SPOILERA.

„To przychodzi po zmroku” to kawałek emocjonującego, klimatycznego i minimalistycznego kina grozy przemieszanego z dramatem psychologicznym, które moim zdaniem byłoby jeszcze lepsze, gdyby niżej pochylono się nad czołowymi bohaterami i zmieniono charakter jednej kobiety. Zdystansowania, obojętności w stosunku do nich oczywiście nie czułam. Trey potrafił wytworzyć więź pomiędzy mną i dwiema portretowanymi rodzinami, sympatię, którą z czasem zręcznie zakłócił narastającą nieufnością, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że można było zintensyfikować te odczucia poprzez nieco dokładniejsze omówienie ich charakterów. Nie zmienia to jednak tego, że uważam „To przychodzi po zmroku” za jeden z lepszych horrorów ostatnich lat. Do którego jednak niemała część publiczności powinna podchodzić (żeby zminimalizować ryzyko) jak do dramatu psychologicznego, bo forma obrana przez twórców omawianego obrazu odstaje od, wydaje mi się, najpowszechniejszego pojmowania tego gatunku.

1 komentarz:

  1. Fajnie i mądrze piszesz tu o tym, jaki winien być dobry horror. A film zapisuję sobie na własnej liście do obejrzenia. :)

    OdpowiedzUsuń