XVII wiek, Nowa Anglia. William zostaje wygnany z chrześcijańskiej wioski i
wraz z rodziną urządza się w małym zakątku otoczonym lasem. Jakiś czas po przymusowej
przeprowadzce w to odludne miejsce żona Williama, Katherine rodzi ich piąte
dziecko, Samuela, który wkrótce potem znika w niewyjaśnionych okolicznościach.
Głowa rodziny podejrzewa wilka, jego małżonka obwinia najstarszą córkę,
Thomasin, gdyż tuż przed zaginięciem niemowlę przebywało w jej towarzystwie.
Nieufność Katherine do pierworodnej narasta, podobnie jak jej lęk o niemożność
zbawienia jej nieochrzczonego najmłodszego potomka. Tymczasem w lasach
otaczających ich dom coraz wyraźniej można odczuć czyjąś obecność, bezbożne
byty rzekomo czyhające na bogobojną rodzinę.
Kiedy już Robert Eggers postanowił, że jego pełnometrażowy debiut będzie
horrorem, jak sam wyznał nie wyobrażał sobie, żeby traktował o czym innym niż
wiedźmy, którymi to szczególnie mocno się interesuje, a co za tym idzie ma
sporą wiedzę w tym temacie. Szacuje się, że na realizację swojego dzieła zebrał
trzy i pół miliona dolarów. Wydawać by się mogło, że niewiele zważywszy na
okres, w jakim rozgrywa się akcja filmu, który przecież powinien generować
wysokie koszty na kostiumy z epoki i wiarygodną scenerię, ale kameralne ujęcie
tematu pozwoliło Eggersowi zminimalizować wydatki. Amerykańska opinia publiczna,
z krytykami włącznie, była pod wrażeniem efektu ciężkiej pracy Eggersa, zarówno
w roli reżysera, jak i scenarzysty. I nie bez powodu, bo początkujący twórca
wykazał się ogromną znajomością profesji, jednocześnie opowiadając niegłupią,
angażującą na kilku płaszczyznach historię, skierowaną tak do fanów horrorów,
jak i dramatów. W zależności od indywidualnego definiowania tego pierwszego
gatunku, gdyż wzorem chociażby „Coś za mną chodzi”, „Babadooka”, czy
„Honeymoon” Eggers stawia na minimalizm, w którym nie uświadczymy wymyślnych
efektów specjalnych i prymitywnych prób chwilowego poruszenia widza, co powinno
być największą przestrogą dla osób akceptujących horror jedynie w postaci ciągu
jump scenek i odrażających
wygenerowanych komputerowo maszkar. „The Witch” nie jest tego typu propozycją –
ona wnika głębiej i mocniej niż „taśmowo produkowane” mainstreamowe straszaki.
Od lat moim faworytem filmów traktujących o wiedźmach, czy to prawdziwych,
czy wyimaginowanych jest obraz z 1996 roku zatytułowany „Czarownice z Salem”. I
to się nie zmieniło po seansie „The Witch”. Ale zaszczytne drugie miejsce od
teraz należeć będzie do pełnometrażowego debiutu Roberta Eggersa. Bo swoim
obrazem zdecydowanie wzniósł się na wyższy poziom straszenia, przy okazji
przekazując interesującą, językiem i mentalnością ludzi znajdującą pokrycie w
materiałach źródłowych historię o fanatyzmie, braku akceptacji w społeczeństwie
i kręgach rodzinnych, trudach dnia codziennego w XVII wieku i… wiedźmach
oczywiście. Film otwiera scena wygnania Williama i jego rodziny z
chrześcijańskiej wioski, po czym następuje przeskok w akcji i właściwie na
jednym wydechu scenarzysta przechodzi do zawiązania właściwej problematyki poprzez
tragiczny w skutkach, owiany tajemnicą incydent. Widzimy młodą kobietę,
Thomasin, zabawiającą na skraju lasu niemowlę, swojego brata Samuela, którego
dosłownie na ułamek sekundy spuszcza z oczu, a kiedy na powrót kieruje wzrok w
jego kierunku dziecka już nie ma. Chwilę potem świadkujemy enigmatycznie, na
dużych zbliżeniach sportretowanemu a la rytuałowi w środku lasu z Samuelem
tkwiącym w centrum całego zamieszania. To czytelny znak dla widzów, że między
drzewami, nieopodal nowego lokum Williama i jego rodziny zagnieździły się
jakieś groźne dla świata istoty, najpewniej wiedźmy. Po tym wydarzeniu
następuje kolejny przeskok w akcji i Eggers przestaje rozpraszać uwagę widza
eksperymentowaniem z czasem, przechodząc do szczegółów trudnej egzystencji
głównych bohaterów. Każdy, kto przeczytał choćby kontrowersyjny „Młot na czarownice”
powinien mieć niejakie rozeznanie w mentalności głęboko wierzących chrześcijan
z ubiegłych wieków, ale jeśli nawet nie czuje się komfortowo w tym temacie,
Eggers spieszy z wyłuszczeniem procesów myślowych niektórych naszych
poprzedników. Rodzina, którą sportretował od zawsze była całkowicie oddana
Bogu, tak dalece, że nawet w niektórych zwyczajnych incydentach dnia
codziennego, czy ludzkich emocjach dopatrywała się boskiej ingerencji. Wiara w
Boga pociągnęła za sobą konieczność wiary również w Lucyfera i jego
zdeprawowanych służebnic, uosabianych przez poganki jakoby hasające po lasach w
Nowej Anglii i werbujące młode dziewczęta na swoje sabaty. U Williama fanatyzm
przez większą część seansu uwidacznia się w mniejszym stopniu niż u jego żony,
której oddanie Wszechmogącemu posunęło się do takiego ekstremum, że zaczęła
podejrzewać własną pierworodną córkę o nieczyste myśli i haniebne postępki,
mogące wskazywać na jej paktowanie z diabłem. Robert Eggers z drobiazgowością
pedantycznego dokumentalisty przybliża nam więc istotę zabobonnego myślenia,
zdeterminowanego przez lata egzystowania w zdominowanych przez bogobojnych
chrześcijan wioskach i ufnego przyjmowania ich doktryny. Ale czy patrzy na to zagadnienie tak jednostronnie? Czy
Eggersa rzeczywiście motywowało pragnienie wykazania elementarnych błędów w ich
myśleniu, czy istotnie zamierzał z daleko idącym sceptycyzmem potraktować ich
osobowości? Nie, to by było zbyt łatwe. Eggers nie ukrywał obecności wiedźm w
lasach Nowej Anglii, więc pytanie nie dotyczyło zasadności przekonań rodziny
Williama tylko ewentualnej przynależności któregoś z jej członków do grona
czarownic i oczywiście konsekwencji, jakie może nieść za sobą życie w odosobnieniu
w stanie permanentnego oddania Bogu. Co nie wykluczało możliwości zwrotu akcji w finale, który mógłby całkowicie zmienić perspektywę.
Wyjątkowość „The Witch” w moim odczuciu zasadza się przede wszystkim na
emocjach, jakie rozbudzają w nas bohaterowie, które ściśle wiążą się ze
scenerią i realizacją. Gdyby nie dojrzała, intymna narracja dzieje wygnanej
familii nie oddziaływałyby z taką siłą, ich losy byłyby nam raczej obojętne.
Jednak powolne najazdy kamer, liczne zbliżenia uwypuklające wszystkie szczegóły
przygnębiających, złowieszczych plenerów i obrazujące dosłownie wszystkie
emocje odmalowujące się na twarzach członków rodziny, stwarzają swoistą więź
pomiędzy oglądającym, protagonistami i otaczającą ich naturą. Metaliczne,
silnie skontrastowane barwy, jesienna, deszczowo-mglista pora, spowijająca
rozległe, mroczne, gęste lasy i niewielki obszar pośrodku tego złowrogiego
otoczenia, na którym uboga, napiętnowana przez Kościół rodzina stara się ułożyć
sobie życie. To prawda, że ich niezłomna wiara, mentalność nakazująca całkowite
oddanie Bogu współczesnemu widzowi może wydać się naiwna, ale Eggers zrobił absolutnie
wszystko, co w ludzkiej mocy, aby mimo ich radykalnych przekonań wymusić na
oglądającym konieczność psychicznego wspierania ich w tych ciężkich chwilach. Sprawił,
że życzyło się im wszystkiego, co najlepsze, nawet biorąc pod uwagę
podejrzenia, jakie wkrótce zaczynają żywić do siebie nawzajem. To niełatwa
sztuka, naprawdę niebywale ciężko jest przedstawić w takim świetle bohaterów przedkładających
Boga ponad wszystko, nawet ponad swoich krewnych. Wszak w „The Witch” pomimo uświadomienia
nam obecność czarownic, przyczajonych w lesie, przez większą część projekcji największe
zagrożenie zdaje się wypływać od członków rodziny, przytłoczonych warunkami, w
jakich przyszło im żyć, lichymi plonami i niewystarczającym żywym inwentarzem
oraz tragicznymi w skutkach incydentami najprawdopodobniej z udziałem wiedźm. Największą
uwagę Eggers poświęca Thomasin i jej bratu Calebowi, wspaniale wykreowanym
przez Anyę Taylor-Joy i Harveya Scrimshawa (w szczególny zachwyt wprawiła mnie
zamierzenie egzaltowana mimika i dykcja podczas wizji chłopaka). Caleb, niezdrowo,
acz zrozumiale zważywszy na proces jego dorastania i odosobnienie, w jakim
przyszło mu żyć, fascynuje się kobiecymi wdziękami siostry, ale Eggers nie
pociągnął tego wątku, uderzając w kazirodczy wątek, wykorzystując go raczej,
jako preteksty do częstego obwiniania się chłopaka, akcentowania jego
pragnienia wyzbycia się grzesznych myśli, co pozwoliłoby mu dostąpić łaski
bożej. Thomasin wyznaje bardziej trzeźwe podejście do zagadnień wiary, co w
połączeniu z losem, jaki spotkał Samuela w jej obecności naturalną koleją
rzeczy wzbudza nieufność Katherine względem jej osoby. „The Witch” jest przede
wszystkim horrorem psychologicznym i religijnym oraz dramatem, którego nadrzędnym celem,
zresztą w pełni osiągniętym, jest wprawienie widza w podszyty niepokojem
nastrój, umiejętnie potęgowany za sprawą coraz to bardziej przygnębiających i
tragicznych wydarzeń oraz stworzenie swoistej nici sympatii pomiędzy
oglądającym i bogobojną rodziną borykającą się z trudami dnia codziennego w
ekstremalnie nieprzyjaznej scenerii. Wyłączając ostatnie ujęcia, będące prawdziwym
apogeum grozy, Eggers wizualizuje nadnaturalny wymiar zagrożenia bardzo
oszczędnie, z rzadka pokazując coś, co może być dowodem bytowania obdarzonych
diabelskimi mocami czarownic w lasach Nowej Anglii. Najdobitniej czyni to
podczas spotkania Caleba z jedną z wiedźm, kiedy przez ułamek sekundy obrazuje
jej demoniczne oblicze, ale zaraz potem powraca do psychologicznej, niezwykle
emocjonującej warstwy scenariusza i zaczyna niepokoić właśnie nią, co (chyba każdy to przyzna) jest dużo trudniejszą sztuką od straszenia wymyślnie
ucharakteryzowanymi bądź wygenerowanymi komputerowo szkaradami.
Rewelacyjny film. I ta wywołująca dreszcze końcówka... Mam ogromną nadzieję, że to dopiero początek przygody pana Eggersa z kinem grozy.
OdpowiedzUsuńBardzo solidy i przykuwający uwagę. Jak na "powolny" film te 90pare minut mijają w okamgnieniu. Mimo to cały seans czekałem aż przejdzie na następny poziom, zagłębi się. Nie doczekałem się- zakończenie dzieje się, i tyle. Niestety to był też najgorszy moment na wykorzystanie efektów CG...
OdpowiedzUsuńNie byłem pewien w czym tkwi problem dopóki nie przypomniałem sobie niedawno oglądanego Bone Tomahawk - postacie. Sposób w jaki tych czterech facetów na pustyni przedstawiało się widzom poprzez interakcje między sobą był mięsem filmu przez pierwsze 1,5h, dzięki temu ostatni akt uderza z taką siłą. Zabrakło tego w The Witch, choć rozumiem że tutaj mamy kompletnie inną problematyke. Główna bohaterka z początku ok, jej status i odpowiedzialność jako najstarszej z rodzeństwa wciąga widza w sytuacje rodziny. Później jednak gubi się gdzieś a sama historia traci wątek przetrwania, dialogi powtarzają różnymi słowami ten sam przekaz/cechy charakteru. Z ojcem, matką i bratem jest podobnie, choć brak jedności między nimi jest jak sądze celowy. Jest też pewien brak subtelności w postaciach: te ich "character moments". Sceny gdy wygłaszają swój monolog, tłumaczą do kamery swoją motywacje, pragnienia czy obawy. Może się czepiam bo film postawił sam sobie duże wyzwanie i po seansie czuje że niezupełnie podołał.
I w cholere z tą muzyką. Nachalne, postmodernistyczne jęczenie z obowiązkowymi "brudnymi" instrumentami bardzo szybko męczy. Na tym polu Bone Tomahawk również pokazał więcej klasy.