Stronki na blogu

piątek, 17 września 2021

„Wcielenie” (2021)

 

Madison Mitchell trwa w toksycznym małżeństwie ze skorym do przemocy Derekiem, z którym spodziewa się dziecka. Pewnego wieczoru mężczyzna rani ją w głowę. Kobieta ukrywa się w sypialni, a niedługo potem zasypia i nawiedza ją koszmarny sen o jakiejś istocie, która wdziera się do jej domu i zabija Dereka. Po przebudzeniu kobieta odkrywa zwłoki swojego męża i powiadamia organy ścigania. Sprawą zajmują się detektywi Kekoa Shaw i Regina Moss. Gdy pojawiają się kolejne ofiary, jak wszystko na to wskazuje, tego samego sprawcy, Maddie informuje prowadzących śledztwo policjantów, że doznaje czegoś w rodzaju wizji, w których widzi wszystkie te zabójstwa w czasie rzeczywistym. Ma wgląd w zbrodniczą działalność poszukiwanego przez nich człowieka. O ile to jest człowiek.

Film, który podzielił publiczność. Zrealizowany za mniej więcej czterdzieści milionów dolarów horror „Wcielenie” (oryg. „Malignant”) wyreżyserowany przez Jamesa Wana, twórcę między innymi „Piły” (2004), „Martwej ciszy” (2007), „Naznaczonego” (2010) i jego sequela z roku 2013 oraz „Obecności” (2013) i jej sequela z roku 2016. Historię Wan obmyślił razem ze swoją żoną Ingrid Bisu oraz między innymi współscenarzystką „Parku grozy” Gregory'ego Plotkina, Akelą Cooper, która już w pojedynkę przelała ją na karty scenariusza. Wedle słów Jamesa Wana, „Wcielenie” to mieszanka rzeczy, które miały jakiś wpływ na jego własną twórczość. Kształtowały jego artystyczne oblicze. Science fiction, horrory science fiction, thrillery psychologiczne, monster movies. „Wcielenie” przede wszystkim jednak miało być swoistym hołdem dla kiczowatych horrorów z lat 80-tych XX wieku, obrazów z nurtu giallo, ze wskazaniem na dokonania Mario Bavy i Dario Argento oraz klasycznych body horrorów – tutaj Wan spodziewał się przede wszystkim skojarzeń z twórczością Davida Cronenberga. Film kręcono od września 2019 roku do grudnia tego samego roku w Los Angeles. Premiera miała odbyć się w sierpniu 2020 roku, ale wiadomo COVID-19. „Wcielenie” wypuszczono więc we wrześniu 2021 roku w kinach i w usłudze HBO Max.

Znana między innymi z „Annabelle” Johna R. Leonettiego (część franczyzy nazwanej The Conjuring Universe, którą zapoczątkował nie kto inny, jak właśnie James Wan), Annabelle Wallis, w całkiem przekonującym stylu wciela się, ha, we „Wcieleniu” w Madison 'Maddie' Mitchell. Ofiarę przemocy domowej, której męki kończą się już na początku tej cudacznej historii. W dość zagadkowych okolicznościach. Pierwszy akt „Wcielenia” Jamesa Wana to ten rodzaj straszenia, do jakiego przywykli jego fani. A właściwie rozdział drugi, bo osadzony w latach 90-tych XX wieku w szpitalu badawczym (z zewnątrz prawie jak Hogwart z ekranowych przygód Harry'ego Pottera), prolog, to już zupełnie inna bajka – ukłonik w stronę krwistych, mięsistych horrorów science fiction z dawnych lat. Ale wróćmy do czasów współczesnych, do głównej bohaterki omawianej produkcji, jak szybko się okazuje, doznającej czegoś w rodzaju wizji. Makabrycznych wizji. Maddie bezsilnie przygląda się nocnym „harcom” tajemniczego oprawcy - jakiegoś ledwie dostrzegalnego stworzenia - które można streścić jako typowy straszak od Jamesa Wana. Jakaś zjawa tu się skrada. Prawie jak w „Obecności”. Prawie. Zabawa w „buu! Bój się” nie była już tak skuteczna. Właściwie to nic nawet nie drgnęło. Przyjmowałam te wszystkie próby przestraszenia z całkowitą obojętnością. Za szybko, jak dla mnie. Nie potrafiłam wejść w to tempo, dostosować się do tej zawrotnej prędkości. Niezmiennie tak jakby z boku. Wyautowana z tego zwariowanego świata przedstawionego. W tym szaleństwie na pewno jest jakaś metoda, ale to nie na mój umysł. Poważnie: trzeba wyższego ilorazu inteligencji, by dopatrzeć się w tej produkcji tego geniuszu, tej wyższej wartości, obiecywanej przez część recenzentów. Rozwinięcie i zakończenie. Z pominięciem wstępu. Od razu w sam środek cyklonu. Ciągle w biegu. Chociaż nie, od czasu do czasu nadarza się okazja do odpoczynku. Chwila na oddech. Zebranie sił przed kolejnym uderzeniem nadzwyczaj zwinnego, gibkiego (wygina śmiało ciało) napastnika w jakiś zagadkowy sposób związanego z główną bohaterką „Wcielenia”. Maddie Mitchell sporo już przeszła. Życie zdecydowanie jej nie rozpieszczało. Zawsze jednak mogła liczyć na wsparcie przynajmniej jednej osoby, swojej siostry Sydney. W tej roli Maddie Hasson, która moim zdaniem stanęła na wysokości tego niezbyt wymagającego zadania. Za mało danych. A jeszcze mniej na temat dzielnych detektywów (George Young i Michole Briana White) na tropie wyjątkowo groźnego przestępcy. W sumie nawet główna bohaterka taka jakaś papierowa mi się wydawała. Ogólniki, strzępy informacji wrzucane to tu, to tam, zazwyczaj podczas wspomnianych przystanków na tej wyboistej drodze do Prawdy. Mnóstwo zwrotów akcji, mnożące się kurioza, cała masa zamierzanie niewiarygodny rozwiązań. Tak bardzo nie do wiary, że aż pusty śmiech mnie ogarniał. Owszem, doszły mnie słuchy, że „Wcielenie” miało działać także jak czarna komedia, że jakoby przemycono do tego poplątanego scenariusza jakieś humorystyczne akcenty, ale jeśli faktycznie tak było to... powiedzmy, że dowcip był na tyle wyrafinowany, tak sprytny, żeby przynajmniej moje, wymęczone, oko go nie rejestrowało. Nie miałam wrażenia, że śmieję się (nie w głos, gdzieś głęboko w duchu, pod złogami czegoś zbliżonego do zażenowania) z Jamesem Wanem i jego wesołą ekipą. Już prędzej z nich. Z ich – tak niestety to odbierałam – rozpaczliwych, usilnych starań obliczonych na zapewnienie widzom rozrywki. Świeżej rozrywki. Wręczenie im czegoś niepowtarzalnego. Czegoś, co ma szansę zapisać się w historii światowej kinematografii w dziale poświęconym największym innowacjom w gatunku horroru.

Eksperyment, owszem. Ale czy taki oryginalny, jak niektórzy mówią? Przyznaję, że mi także szczęka opadła, że dołączyłam do grona wstrząśniętych, ale i olśnionych straszliwą Prawdą ujawnioną w przedostatnim akcie. Dla samych tych niepięknych obrazków (body horror w czystej postaci!), warto było się pomęczyć. Dobrnąć do tego zupełnie niespodziewanego, zdumiewającego punktu, który wszystko zmienia. To już nie jest ta sama historia. Zmienia się perspektywa. Zmienia się cały krajobraz. Wypacza horyzont, przy czym owe przejście od pewnie dobrze znanych miłośnikom gatunku, wielokrotnie już wykorzystywanych motywów do czegoś niewątpliwie mniej pospolitego, nie tak rozpowszechnionego, jest całkiem płynne. Jak by powiedzieli młodzi: trzyma się to kupy. Ma to sens, oczywiście w ramach wariackiego światka, jaki specjalnie dla „Wcielenia” wymyślono. W ramach tej zwariowanej konwencji, tego, jak się okazuje, „uporządkowanego chaosu”. Mocne, ale czy takie nowatorskie, jak się mówi? W wykonaniu może i tak, ale z podobną koncepcją (sam pomysł) miałam już przyjemność się spotkać UWAGA SPOILER w „Let Her Out” Cody'ego Calahana, pomijam już „Harry'ego Pottera i Kamień Filozoficzny” KONIEC SPOILERA. Co więcej, całościowo patrząc, tamto widowisko dla mnie było bardziej apetyczne. Jeśli wolno mi użyć takiego słowa w przypadku tak ekstremalnej opowieści. Albo raczej umiarkowanie makabrycznej. Jak na współczesne kino głównego nurtu granica obrzydliwości została dość daleko przesunięta. Ale czy aż tak, jak u Davida Cronenberga, w jego wiecznie żywych body horrorach? Według mnie nie, ale to już każdy sam sobie rozsądzi. Na pewno James Wan nie miałby nic przeciwko, gdyby ten jego w gruncie rzeczy niewielki wkład w owe gniazdko kina grozy, był zrównywany z osiągnięciami mistrza Cronenberga. Specjalisty od horrorów cielesnych. W swoich wypowiedziach medialnych reżyser „Wcielenia” obiecywał także coś w rodzaju pomnika dla klasycznych obrazów z nurtu giallo. Wymienił choćby takie nazwiska jak Mario Bava i Dario Argento – wielcy, których, od artystycznej strony, poznał już w okresie młodzieńczym. „Wychował się” na ich filmach i jak sądzi, tamte wczesne kontakty z włoskim kinem grozy, mają jakiś wpływ na jego własną twórczość. Ten hołd to pewnie wątek reprezentowany przez niestrudzoną parkę detektywów (tak myślę, choć ja tam kojarzę nurt giallo z zupełnie innym klimatem). Policyjne śledztwo w sprawie brutalnych morderstw dokonywanych przez człowieka-widmo, w jakiś niepojęty sposób związanego z Madison Mitchell, która dopiero co straciła męża. Powiedziałabym: mała strata, ale nie chcę być posądzona o niehumanitarne podejście do mężczyzn maltretujących swoje żony. Maddie w każdym razie nie rozpacza z tego powodu. Ma inny powód do zmartwień. Przygnębienie graniczące z depresją. Z tego stanu próbuje oczywiście wyrwać ją ukochana siostra, jej opoka, największe oparcie na tej nadzwyczaj ciężkiej życiowej drodze, którą niekoniecznie sama sobie wybrała. To może mieć jakiś związek ze szkaradną istotą najwyraźniej prześladującą główną bohaterkę filmu. Interesujący potworek – te wszystkie nienaturalne, aż ciarki przechodzą, ruchy, to w całości robota tancerki, bez wspomagania komputerowego. Tylko twarz zrobiona: upiorny makijaż i animatronika. Swoją drogą, pod koniec, w ogniu walki, to „panisko” wyglądało zupełnie jak V z „V jak Vendetta” Jamesa McTeigue'a. Bez tej charakterystycznej białej maski, ale poza tym no wypisz, wymaluj sławny na cały świat rewolucjonista w czerni. Wojownicza bestia Wana też ma misję, też przyświeca jej jakiś „wyższy cel”, ale niekoniecznie coś tak chwalebnego (tak wiem, nie wolno pochwalać takich działań), jak w przypadku wspomnianego człowieka w masce. Ach, i jeszcze zapowiadany przez samego Jamesa Wana kicz podpatrzony w tanich horrorach z lat 80-tych wieku. Gdzież on jest? Odrobina w prologu – akcja jednakże została osadzona w latach 90-tych XX wieku – więcej po odnalezieniu zakurzonych VHS-ów. „Grindhouse: Death Proof” Quentina Tarantino i „Grindhouse: Planet Terror” Roberta Rodrigueza to to nie jest. Aż taka stylizacja na obraz powstały w minionym wieku to, przynajmniej na moje oko, się we „Wcieleniu” nie odbywa. A tak się naczytałam o tym powrocie do wspaniałej przeszłości filmowego horroru w wykonaniu bezsprzecznie uzdolnionego Jamesa Wana. Wiem to z paru jego poprzednich filmów, bo ze „Wcieleniem” to już niezbyt dobrze mi się ułożyło. Do bólu sztuczne efekty komputerowe (tak, oczywiście tak miało być), plastikowa makabra (może z dwoma-trzema wyjątkami), krwawe i bezkrwawe starcia, takie tam błyskawiczne mordobicia, bardziej w duchu kina akcji niż kina grozy (tak, oczywiście tak miało być), niegroźny, niezbyt mroczny, niezbyt pobrudzony klimat (po takim scenariuszu ma się chyba prawo spodziewać większego zanieczyszczenia), chaotyczny montaż (tak, oczywiście tak miało być), przerzucanie widza to tu, to tam, bezwładna skakanina od sceny do sceny u boku praktycznie obcych ludzi. Postacie-wydmuszki. Chyba że Maddie... No nie, w ten umysł też nie dano mi się należycie zagłębić. Za mało informacji, za mało przestrzeni także dla tej czołowej przecież postaci. Płótno obiecujące, ale według mnie malarz nie miał cierpliwości do jakże pożądanych przeze mnie szczegółów. Albo nie miał czasu, bo tyle się działo. Tyle biegania, tyle siekania i skakania. Tyle cudów współczesnej techniki... Zdecydowanie można się na „Wcieleniu” przepysznie bawić. Jeśli, jak to się mówi, lubi się takie klimaty.

Będzie kult? Obstawiam, że tak. Nie moja bajka, ale mam przeczucie, że to jeden z tych kinematograficznych cudaków, o których pamięć nigdy nie zginie. Następne pokolenia będą to oglądać. I o tym rozprawiać. O tym eksperymencie gatunkowym powstałym pod kierownictwem Jamesa Wana. Horror paranormalny, body horror, film akcji, a i walorów komediowych się w tym rozpędzonym „Wcieleniu” podobno można doszukać. Wysokobudżetowy spektakl zdecydowanie nie dla wszystkich. Raczej nie dla mnie, chociaż... To jedno coś. Właściwie dwa cosie, bo jedna miazga pociąga za sobą kolejną. Te momenty robią różnicę. Chwile godne zapamiętania. W sumie chcąc nie chcąc zapewne dłużej będą zakotwiczone w mojej dobrej, ale dziurawej pamięci. Jeśli nie dożywotnio. Takie to dobre. Soczyste mięsko:) Więc nie, nie żałuję, że poświęciłam na to prawie dwie godziny mojego niecennego żywota, choć lekko nie było. Ciężkostrawny pokarm dla mojego organizmu. Ale Ty masz inny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz