Stronki na blogu

piątek, 5 listopada 2021

„Lamb” (2021)

 

Maria i jej mąż Ingvar mieszkają na odizolowanej farmie w Islandii, gdzie hodują owce i uprawiają ziemię. Monotonię ich życia nagle burzy niewytłumaczalne wydarzenie. Jedna z owiec wydaje na świat istotę, którą Maria i Ingvar bez namysłu otaczają troskliwą opieką. Uważają, że los się nad nimi zlitował i dał im upragnione dziecko, które mogą wychować. Nie przywiązują większej wagi do wyglądu tego wspaniałego daru, któremu nadają imię Ada. Nie widzą niczego dziwnego w traktowaniu jagnięcia jak własnego dziecka. W przeciwieństwie do brata Ingvara, niespełnionego muzyka Pétura, który, jak zwykle bez zapowiedzi, zjawia się na farmie Marii i Ingvara.

Islandzko-szwedzko-polska bajka ludowa/dramat rodzinny, thriller psychologiczny, w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Valdimara Jóhannssona, który napisał też scenariusz, we współpracy ze Sjónem. Islandzki kandydat do Oscara, który po raz pierwszy został pokazany w lipcu 2021 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes. Prawa do dystrybucji w Ameryce Północnej nabyła amerykańska niezależna firma A24, kojarzona między innymi z takimi produkcjami, jak „Dziedzictwo. Hereditary” i „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i „Lighthouse” Roberta Eggersa oraz „Saint Maud” Rose Glass. Firma ta sklasyfikowała „Lamb” (alternatywny tytuł: „Dýrið”) jako horror, w czym wtórowali jej niektórzy krytycy, ale reżyser i współscenarzysta filmu był zdumiony przypięciem jego filmowi właśnie tej etykietki. Uważał, że ludzie mają błędne wyobrażanie o „Lamb”, upierał się, że to nie jest horror, i część odbiorców jego pierwszej pełnometrażowej produkcji się z nim zgodziła. Stanowisko Jóhannssona w tej sprawie z czasem nieco osłabło, można powiedzieć, że zaakceptował uniwersalność gatunkową swojej historii, tj. zrozumiał, że jego dzieło może być (i zapewne zawsze będzie) różnie odbierane. „Lamb” na dobrą sprawę wymyka się szufladkom, nie zamyka się w jednym gatunku. Ta dziwna opowieść o rodzicielstwie.

Noomi Rapace, która na polu zawodowym po raz pierwszy wykorzystała swoją znajomość języka islandzkiego (opanowała go już w dzieciństwie, gdy mieszkała w tym kraju), w „Lamb” stworzyła przyciągającą uwagę, efektywną kreację, rozczarowanej życiem farmerki Marii, która wraz z mężem, Ingvarem (też przekonujący występ Hilmira Snæra Guðnasona) mieszka w spokojnym zakątku Islandii. Rozległe pole otoczone górami, z rwącą rzeką nieopodal ich gospodarstwa. Maria i Ingvar są tu zupełnie sami. Prowadzą dość pustelniczy żywot, z dala od innych ludzi, ale jak się okaże, od czasu do czasu towarzystwa dotrzymuje im brat Ingvara, wiecznie spłukany Pétur (przyzwoita kreacja Björna Hlynura Haraldssona). Ale to potem, jakiś czas po zdumiewających narodzinach, które poprawią pożycie Marii i Ingvara. Nareszcie los się do nich uśmiechnął. Wreszcie doczekali się dziecka... i nieważne, że urodziła je jedna z ich owiec. Doprawdy zagadkowa sprawa: my widzimy zwyczajne jagnię, ale oni, nie wiedzieć czemu, są zaszokowani jego widokiem. A zaraz potem, bez zastanowienia, bez skonsultowania się między sobą, przenoszą zwierzę do domu i pielęgnują je jak własne dziecko. Dziecko, o którym zawsze marzyli. Maria i Ingvar to ludzie ciężko doświadczeni przez los, żyjący razem, ale od jakiegoś czasu jakby osobno. Bardziej przyzwyczajenie niż miłość. Wspólna praca na farmie i praktycznie nic ponadto: taki obrazek odmalowują twórcy „Lamb” na początku tej nietypowej, wręcz kuriozalnej opowieści. Surrealistycznej wizji, którą można odbierać dosłownie - tak, jak to zostało pokazane - przyjąć fantastyczne elementy świata przedstawionego albo spróbować rzecz zracjonalizować. Potraktować wszelkie niezwykłości jako symbole. Że tak to ujmę, dać ludzką twarz małej istotce przygarniętej przez ludzi, których największym pragnieniem było powiększenie ich rodziny. Małżeństwo rozpaczliwie, desperacko pragnących potomka, które Natura(?) im odmówiła. Nie dane im było wychować swojego własnego dziecka, więc... przywłaszczają sobie młode jednej ze swoich owiec. Zastanawiałam się, czy to ja źle widzę, czy Maria i Ingvar? Czy to swoista pułapka zastawiona przez filmowców? Percepcyjna zmyłka? Co, jeśli to nie wątpliwi bohaterowie tej opowieści ulegli złudzeniu, tylko my, milczący obserwatorzy intrygujących wydarzeń na islandzkiej farmie? W gruncie rzeczy malowniczej. Wprost zapierające dech w piersi widoczki, z których jednak ewidentnie przebija jakaś niesprecyzowana, ukryta groźba. Powolne najazdy kamer, długie ujęcia naturalnej scenerii, gdzie ciszę zakłóca jedynie szum rzeki oraz okazjonalne beczenie owiec i praca traktora (to najgłośniejsze dźwięki, jakie rozlegają się w tej dosłownie i w przenośni przeraźliwie chłodnej samotni). Nowa fala kina grozy? Kino grozy niekoniecznie, ale narracja jest powolna – naprawdę bardzo powolna. Maksymalne skupienie na klimacie. Powiedziałabym nawet, że ta historia w większym stopniu pisze się atmosferą niż konkretnymi wydarzeniami, tym bardziej dialogami, ponieważ w „Lamb” pada niewiele słów. Bo w tym przypadku słowa wydają się zbędne. Nie trzeba rozprawiać o bólu, który zagościł w sercach Marii i Ingvara, o dystansie, jaki z biegiem czasu narodził się pomiędzy nimi, o pożyciu bardziej z obowiązku i/lub przyzwyczajenia niż realnej potrzeby. To wszystko można pokazać bez słów (no, prawie). W przygniatającej ciszy. Depresyjny nastrój, wbrew przewidywaniom, nie wyparowuje z gospodarstwa Marii i Ingvara, gdy „ich modły wreszcie zostają wysłuchane”. Kiedy lód w ich sercach zostaje stopiony przez wytęsknioną istotę, której mogą dać kochający dom. Z jednej strony - w każdym razie można to tak interpretować - „Lamb” jest opowieścią o pewnej brzydkiej cesze gatunku ludzkiego, czyli o bezrefleksyjnym okradaniu Natury, innych stworzeń, z ich bogactw. Przywłaszczaniu sobie tego, co nam się nie należy. Też o matkowaniu zwierzętom, opiekowaniu się ich młodymi, trochę, a czasami zupełnie jak własnymi dziećmi (substytuty), nie zastanawiając się nad uczuciami, potrzebami, instynktami samca i/lub samicy, biologicznych rodziców naszego pupila. Daje do myślenia, prawda? Mnie w każdym razie „Lamb” zmusił do refleksji, jakim przyznaję, nigdy wcześniej się nie oddawałam. Ale jest jeszcze druga strona „tego medalu”, drugie dno tego, bądź co bądź, niezbyt skomplikowanego, żeby nie powiedzieć bardzo prostego, scenariusza.

Zachłystywałam się z zachwytu nad warstwą techniczną, efektowną oprawą wizualną pierwszego długometrażowego obrazu w reżyserskiej karierze Valdimara Jóhannssona, ale nade wszystko ujęło mnie w tej opowieści to, w jaki sposób poruszano czułe strony w moim organizmie. Niecodzienne, może nawet nigdy wcześniej niewykorzystywane, sposoby twórców na wzruszenie odbiorców. Można by się spodziewać, że najwięcej współczucia będziemy mieć dla Marii i Ingvara. Oczywiście, nie można wykluczyć, że dla części widzów to właśnie ich niedola, ich krzywda, ich męka będzie głównym nosicielem smutku. Mnie jednak bardziej wzruszyła opowieść o owcy, która „usycha z tęsknoty” za swoim młodym. Za jagnięciem(?), które zostało jej odebrane przez dwunożne stworzenia rozpaczliwie pragnące dziecka. Przez jej „panów”, którzy uparcie ignorują jej rozdzierające serce beczenie, krzyk, płacz za utraconym maleństwem. Małą Adą, którą spotyka wątpliwy zaszczyt zamieszkania w bardziej przytulnym miejscu niż zagroda, która notabene wydaje się dla niej odpowiedniejszym, powiedzmy bardziej naturalnym miejscem. Z naciskiem na „wydaje się”. Gdy skradzione dziecię Marii i Ingvara podrośnie, na co swoją drogą długo czekać nie będziemy musieli, Valdimar Jóhannsson zacznie zachęcać nas do wejścia w skórę Ady. Wczucia się w sytuację tej milczącej istoty, która najpewniej nigdy nie opanuje ludzkiej mowy (w końcu to owca... yhm). We wcześniejszej wersji scenariusza mała Ada potrafiła mówić, ale po namyśle uznano, że lepiej będzie zaufać zdolności widzów do odczytywania nastrojów, bieżących potrzeb zwierząt. „Czytania z ich milczących pyszczków”. I oczywiście z ich zachowania. Nie da się ukryć, że twórcy „Lamb” podjęli w tym miejscu pewne ryzyko, że zrezygnowali z pewniejszej, bezpieczniejszej wersji na rzecz (nie)wielkiej niewiadomej. Bo czy mogli mieć absolutną, niezachwianą pewność, że publiczność będzie właściwie odczytywała nastroje Ady, że wypatrzy najprawdziwsze emocje rysujące się na jej nieruchomym, futrzastym obliczu? Tak czy inaczej, zawierzyli spostrzegawczości widzów. Czy jak kto woli „tajemnej umiejętności” czytania zwierząt, wyczuwania, odbierania tego „co w danej chwili w duszach im gra”. Zwierząt? Jak już wspomniałam, „Lamb” można przenieść na przyziemny grunt. Wszystkie niezwykłości, osobliwości, fantastyczne elementy (dość cudaczne efekty komputerowe ciekawie kontrastują z surową, hiperrealistyczną, naturalną scenerią) odbierać jako symbole UWAGA SPOILER Ada nie jest hybrydą człowieka i owcy, jest człowiekiem, dzieckiem czy to adoptowanym, czy porwanym, o które w obu przypadkach upominają się biologiczni rodzice. Matka najpierw próbuje odwołać się do sumień przybranych rodziców swojej córeczki; prosi, błaga, a gdy to nie przynosi rezultatu porywa się na bardziej zdecydowany krok. Tę walkę przegrywa i to z kretesem, ale jest jeszcze biologiczny ojciec małej Ady... KONIEC SPOILERA. Czegoś jednak mi w tej historii brakowało. Mimo wszystko mam wrażenie, że nie wyczerpano potencjału tkwiącego w tej zdecydowanie niepospolitej koncepcji (nigdy wcześniej z taką wizją się nie spotkałam, ani na ekranie, ani w literaturze), że można było wycisnąć z tego więcej. Rozciągnąć, rozbudować istniejące wątki (miejsca było aż nadto, bo nie brakuje tu momentów, które zwykło się nazywać przestojami – raz po raz akcja staje i odpoczywa), ewentualnie dodać jeszcze coś innego. Na przykład wcześniej zaakcentować jakąś złowrogą obecność, agresywnie nastawioną tajemniczą istotę lub energię, siłę, i pograć trochę elementem zaszczucia. Uświadomić wszystkie osoby przebywające na tym odizolowanym terytorium, że ich życie jest zagrożone. Że ktoś lub coś rozpoczęło polowanie „na grubą zwierzynę” i przypadkiem czy nie, zapuściło się na ich ziemię. Wdarło się do ich krainy (nie)szczęśliwości z zamiarem zniszczenia gniazdka, które sobie uwili w tej dzikiej okolicy. Życia, jakie sobie ułożyli. Z jagnięciem, którego niekoniecznie wspaniałomyślnie przyjęli pod swój dach. Nie licząc się z uczuciami jego biologicznych rodziców. Może nawet nie bacząc na jego własne dobro, nie rozumiejąc, nie przyjmując do wiadomości, w ogóle nie zaprzątając sobie głowy tym, jak ono będzie się czuło. W rzeczywistości, w warunkach, w których, chcąc nie chcąc, będzie wzrastało. Zderzenie z egzotyczną kulturą, można rzec. Blaski i cienie dorastania w kochającym domu, w którym jednak nie sposób czuć się w pełni komfortowo. Bo to miejsce jest i przypuszczalnie zawsze będzie na poły obce. W połowie.

Dziwowisko od początkującego, ale dobrze rokującego reżysera islandzkiego pochodzenia, Valdimara Jóhannssona. Współfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, islandzki pretendent do Oscara, który może skruszyć nawet najtwardsze serca. Olśniewająco zrealizowany obraz, który wychodzi poza gatunkowe ramy. Bajka ludowa, realizm magiczny. Dramat rodzinny, thriller psychologiczny, a dla niektórych (w tym takiego filmowego giganta, jak firma A24, dystrybutor tej filmowej osobliwości na terenie Ameryki Północnej) nawet folk horror. Jeszcze inni obstają przy komediodramacie. Bardzo wolno opowiedziana, klimatyczna, zmuszająca do refleksji, aczkolwiek według mnie na gruncie fabularnym przydałoby się jeszcze coś pokombinować - trochę pustawo, mimo wszystko – wzruszająca opowieść o rodzicielstwie. Podana inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz