Rok
1987. Peter McCalister, dwudziestojednoletni wnuk właściciela Camp
Briarbrook, na koniec sezonu, po wyjeździe małych podopiecznych,
zbiera opiekunów przy ognisku, aby podjąć kolejną próbę
przywołania antybohaterki historii od lat opowiadanej przy ognisku.
Ducha pielęgniarki z Camp Briarbrook, wiedźmy, w istnienie której
tak naprawdę żadne z nich nie wierzy. Wszyscy zgromadzeni przy
ognisku traktują to jak niewinną zabawę. Wszyscy, poza dziewczyną
Petera, Lauren Davis, która pomimo swojego sceptycznego podejścia
do obozowej legendy, uważa, że nie warto kusić losu. Bierze jednak
udział w rytuale, który tym razem okazuje się skuteczny.
Samozwańcza czarna owca rodziny McCalisterów przypadkiem znalazła
sposób na wskrzeszenie największej zmory Camp Briarbrook. A to
miała być tylko zabawa...
|
Plakat filmu. „She
Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures
|
Rozszerzona
wersja wyróżnionego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Toronto krótkometrażowego obrazu Carsona i Erika Bloomquistów pod
tym samym oryginalnym tytułem („She Came from the Woods”), który
swoją światową premierę miał w roku 2017. Źródłem inspiracji
dla braci Bloomquist był ich ulubiony serial w okresie dorastania,
„Czy boisz się ciemności?” (1990-2000), który ukształtował
ich wrażliwość artystyczną. Właściwie pierwotny projekt „She
Came from the Woods” przez jego inicjatorów i głównych twórców
był traktowany jako powrót do korzeni ich niesłabnącej fascynacji
opowieściami z dreszczykiem; swoisty list miłosny do „Czy boisz
się ciemności?”. Bardzo krótka podróż sentymentalna –
projekt sfinalizowali ponad trzy miesiące po wpadnięciu na ten
pomysł. A w czerwcu 2021 roku zakończyli prace na planie (w
Connecticut) pełnometrażowej wersji „She Came from the Woods”
(pol. „Kobieta z lasu”). Lekkiego retro(?) horroru obozowego,
który pierwszy pokaz miał w sierpniu 2022 roku na FrightFest w
Wielkiej Brytanii, a regularna dystrybucja ruszyła w pierwszym
kwartale 2023 roku, głównie na platformach VOD.
Wyreżyserowany
przez Erika Bloomquista na podstawie scenariusza spisanego z bratem
Carsonem, bajka ludowa z Camp Briarbrook. Amerykańska produkcja,
która klimatem przypominała mi „Ulicę Strachu - część 2: 1978” Leigh Janiak: stare, dobre camp slashery przepuszczone
przez współczesne filtry. Tym razem przenosimy się do drugiej
połowy lat 80. XX wieku, a w każdym razie taki był zamysł
sentymentalnych autorów tej historyjki do opowiadania przy ognisku.
Po enigmatycznym prologu z małą dziewczynką w upiornym lesie,
przeskakujemy do słonecznej krainy – z lekka wyblakła pogodna
tkanina – zarządzanej przez Gilberta McCalistera (przyzwoita
kreacja Williama Sadlera, którego fani kina grozy mogli widzieć
choćby w „Pożartych” Davida Winklera, „Mgle” Franka
Darabonta opartej na opowiadaniu Stephena Kinga, „Krwawych
wzgórzach” Dave'a Parkera, „The Grudge: Klątwie” Nicolasa
Pesce'a i w „Sanktuarium” Evana Spiliotopoulosa na podstawie
powieści Jamesa Herberta; pomijam już „Skazanych na Shawshank”
i „Zieloną milę” Franka Darabonta, głośne
ekranizacje/adaptacje odpowiednio minipowieści i powieści Stephena
Kinga, bo to bardziej dramaty) z pomocą córki imieniem Heather, w
którą w zadowalającym stylu wcieliła się Cara Buono (m.in.
„Dziennik mordercy” Tima Metcalfe'a, „Pozwól mi wejść”
Matta Reevesa, readaptacja powieści Johna Ajvide'a Lindqvista i
„Diabelskie nasienie” Roba Lowe na motywach powieści Williama
Marcha). Obóz nad Crystal Lake, letnia atrakcja dla dzieci, urocze
drewniane domki otoczone soczyście zielonym lasem. Młodszy syn
Heather McCalister, Peter (przyciągający uwagę występ Spencera
Lista) w poprzednich sezonach należał do zespołu opiekunów, dość
zżytej grupy młodych dorosłych, którą nadal zasila jego lepsza
połowa Lauren Davis, niezgorzej wykreowana przez Clare Foley (m.in.
„Sinister” Scotta Derricksona i „Sinister 2” Ciarána Foya).
Tymczasem od Petera oczekuje się zgodnej współpracy z jego
starszym bratem Shawnem (Tyler Elliot Burke, który nie miał tutaj
wielkiego pola do popisu), prawą ręką ich matki.
Odpowiedzialniejszym bratem, tym, na którym można polegać. Pete
nie ma wątpliwości, że Shawn jest pupilkiem mamusi i dziadka, a
jemu samemu przypadła rola czarnej owcy, która w gruncie rzeczy
niespecjalnie mu przeszkadza. Shawn to pracuś, a Peter prawdziwa
dusza towarzystwa. Bumelant, który może i nie miałby nic przeciwko
zyskaniu w oczach krewnych, ale aby to osiągnąć musiałby trochę
popracować, a ta wizja zdecydowanie go nie pociąga. W końcu są
wakacje! W zasadzie wakacje chylą się już ku końcowi, a na
ostatni wieczór Peter przygotował coś specjalnego, coś tylko dla
opiekunów. Wielki finał ich corocznej zabawy w przywoływanie
wiedźmy z lasu. Urban legend Camp Briarbrook: dawno, dawno
temu żyła sobie Agatha Good, prawdopodobnie niewykwalifikowana
pielęgniarka, której czarna dusza nadal kroczy między tutejszymi
drzewami. À propos, czy mi się wydaje, czy bracia Bloomquist w
pewnym momencie puszczają oko do sympatyków „Dzieci kukurydzy”,
filmowej franczyzy, która swoje istnienie zawdzięcza Stephenowi
Kingowi, jego opowiadaniu z 1977 roku? Tak czy owak, w „Kobiecie z
lasu” znalazło się też miejsce dla upiornych dzieciaków,
opętanych milusińskich, najpewniej narzędzi w rękach morderczej
pannicy, która notabene prezentuje się całkiem zacnie – nie
spodziewałam się takiego maszkarona (solidna robota
charakteryzatorów) po tak niepoważnym - w sam raz na niedzielne
popołudnie - horrorze. Ale najpierw rytuał przy ognisku. Ostatnie
obozowe show Petera McCalistera Anno Domini 1987. Chłopak
zdecydowanie jest w swoim żywiole, ale mina szybko mu zrzednie, bo
wbrew oczekiwaniom jego metoda zadziała. Sposób na wyrwanie Agathy
Good z ogni piekielnych. Wiedźma wraca do domu.
|
Kadr z filmu. „She
Came from the Woods” 2022, Mainframe Pictures |
„Kobieta
z lasu” Erika Bloomquista to horror nadprzyrodzony w nieprzesadnie
gęstym komediowym sosie, utrzymany w konwencji camp slashera.
Taki cudak. W moich oczach najskuteczniej broniący się klimatem, bo
choć bardziej cenię sobie dalej idące stylizacje na kino z dawnych
lat, to takie filmowe eksperymenty z reguły też wprowadzają mnie w
iście nostalgiczny nastrój. Nazwijmy to mniej agresywnym sposobem
na przywoływanie magii kina z lat 70. i 80 XX wieku. W „Kobiecie z
lasu” mamy typową slasherową ferajnę; plejadę
stereotypowych postaci niekoniecznie z final girl na czele.
Cechy tej ostatniej (pierwotny model, powiedzmy, finałowa dziewczyna
sprzed rewolucji obyczajowej w tak zwanych krwawych horrorach) ma
Lauren Davis, której niepodobna odróżnić od Alice Hardy,
legendarnej postaci odegranej przez Adrienne King. Dobrze, trochę
przesadziłam, ale zaklinam się, że panna Davis, celowo bądź
przypadkiem, przywołała piękne wspomnienie nieśmiertelnej
bohaterki slasherowego (pół)światka. Sumienna sezonowa
pracownica McCalisterów i przypuszczalnie największa nadzieja dla
niesfornego Pete'a. Dużego dzieciaka, który z Lauren ma szansę
wyjść na ludzi. W każdym razie takiego zdania prawie na pewno jest
jego dziadek, właściciel Camp Briarbrook, z kolei najmniejsze
nadzieje z Peterem zdaje się wiązać jego starszy brat Shawn, który
wprawdzie nie ma nic przeciwko Lauren, ale nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że przestał już pocieszać się myślą, iż dziewczyna
zdoła odczarować swojego Piotrusia Pana. Naturalnie największą
optymistką wśród McCalisterów jest matka. Może nawet większą
od samego Petera... Wiedząc, że to nie spodoba się jego rodzinie,
a już zwłaszcza Shawnowi, Lauren stara się wyperswadować
najmłodszemu McCalisterowi najnowszy pomysł na rzekome przywołanie
Agathy Good. Potencjalny gniew Shawna to jedno, ale z jej postawy
wyczytałam, że pomimo deklarowanej niewiary w istnienie tej
diabolicznej pielęgniarki, w głębi ducha uważa, że lepiej
trzymać się z dala od takich rzeczy. Nie wywoływać czarownicy z
lasu, z czeluści piekielnych, czy z czego tam jeszcze. Ale presja
grupy robi swoje: Lauren idzie za resztą jak ta owca na rzeź.
Właściwie robi to dla Petera - niech chłopak ma swoje wielkie
show. Na efekty nie trzeba długo czekać: Martwe Zło usłuchało
wezwania (przeklęta inkantacja). I wyczuło krew. Według mnie
najlepsze przygotowało na początek. „Romantyczne chwile” nad
jeziorem i niezaplanowana reakcja przy ognisku - ekstremalnie
nietaktowne wcięcie się w rozmowę dwóch pań. Tymczasem w drodze
nagle zapada upiorna cisza. Autokar pełen znieruchomiałych
dzieciaków (Petrificus Totalus) z zabójczymi ognikami w
oczach. Tak, to na pewno mój ulubiony moment „Kobiety z lasu”
Erika Bloomquista. Kobiety, która wie, jak poruszać się w ramach
gatunku. Tradycjonalistka; absolwentka starej szkoły straszenia, ale
chyba bez czerwonego paska na świadectwie. Potrafi budować napięcie
- rozmazana sylwetka przemykająca między drzewami, twardo stojąca
w oddali... i z nagła chwytająca gagatka chowającego się w
krzaczorach (strzeż się rąsi!) - na tyle, by utrzymać mnie przed
ekranem, może mieć jednak problem z bardziej wymagającymi
horrormaniakami. No cóż, „taka była wola nieba”. Ten
prześmiewczy ton autorów. Myślę, że „Kobiecie z lasu”
bardziej do twarzy byłoby w mniej dowcipnym kostiumie. Dobry czarny
humor nie jest zły, odniosłam jednak wrażenie, że bracia
Bloomquist w ten sposób starali się ukryć jakieś swoje
wyimaginowane niedostatki. Albo po prostu, w przeciwieństwie do
mnie, nie widzieli w tym materiału na poważny horror. Rozumiem
pragnienie postawienia drugiego (większego) pomnika dla „Czy boisz
się ciemności?”, marne to jednak pocieszenie, gdy czujesz, że
silniejsze emocje są praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Wystarczyło lekko docisnąć. I darować sobie te „makabryczne
dekoracje” w dostatecznie mrocznym lesie. W charakterze krwawej
uczty „Kobieta z lasu” raczej się nie sprawdzi, jednakże nie
należy przez to rozumieć, że twórcy jak ognia wystrzegają się
drastycznych momentów; jeden nawet mocno przykuł moją uwagę
(palenie zabija). Doceniam też udaną imitację krwi, chciałoby się
jednak docenić jeszcze ze dwie - albo z dziesięć - okrutnie
poszarpane rany, nie wspominając już o „soczystym” widoku
parujących ludzkich wnętrzności i poodrywanych/poodcinanych
kończyn. No co? Pomarzyć zawsze można. W sumie dziwna sprawa z tą
„Kobietą z lasu” Erika Bloomquista, bo połowa mnie została z
poczuciem niedosytu, a druga połowa, przesytu. Takie kuriozum. Na
marginesie: przyjemnie, jeśli wolno mi użyć tego słowa,
zaskoczona jednym zgonem. Byłam pewna, że dadzą żyć.
Szóste
pełnometrażowe reżyserskie osiągnięcie zdeklarowanego fana
horrorów Erika Bloomquista – po „Long Lost” (2018), „Ten
Minutes to Midnight” (2020), „Weekenders” (2021), „Nocy Pod
Orłem” (2021) i „Christmas on the Carousel” (2021) – którego
scenariusz przygotował w ścisłej współpracy z bratem, Carsonem
Bloomquistem, z wykorzystaniem sprawdzonej koncepcji (rozbudowa ich
shorta z 2017 roku). W mojej ocenie średnio udane osiągniecie, ale
grunt że udane. Dość odprężający horrorek o nawiedzonym letnim
obozie. Chyba nie najgorsza propozycja dla miłośników camp
slasherów z przedostatniej dekady XX wieku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz