środa, 18 marca 2020

„The Grudge: Klątwa” (2020)


Rok 2006. Detektyw policyjna Muldoon przeprowadza się do małego miasteczka wraz ze swoim kilkuletnim synem, którego od śmierci męża wychowuje sama. Pierwszą sprawą, którą zajmuje się w nowym miejscu jest zagadkowa śmierć osoby związanej z domem, którego progu jej koledzy po fachu nie chcą przekraczać. Dwa lata wcześniej Fiona Landers zabiła tam swoją sześcioletnią córkę i męża, po czym popełniła samobójstwo. Odtąd każdy, kto wszedł do tego domu kończył tragicznie. Teraz to detektyw Muldoon będzie musiała zmierzyć się z klątwą owego miejsca, w którą początkowo nie wierzy, ale zjawiska, jakim świadkuje po swoim krótkim pobycie w dawnym domu Landersów zdecydowanie osłabią jej sceptycyzm.

Amerykańsko-kanadyjsko-japoński horror „The Grudge: Klątwa” z roku 2020, jak sam tytuł wskazuje, wchodzi w skład franczyzy w pewnym sensie zapoczątkowanej w 2004 roku przez Takashiego Shimizu, remakiem jego własnego obrazu produkcji japońskiej z 2002 roku. W pewnym sensie, bo „Klątwa” narodziła się w Azji, i tam również dorobiła się franczyzy. Omawiany film należy jednak traktować jako element uniwersum „The Grudge” produkcji amerykańskiej. Akcja toczy się mniej więcej w tym samym czasie, w którym rozgrywał się remake z 2004 roku i jego sequel z roku 2006. Autorem pierwszej wersji scenariusza omawianego filmu był Jeff Buhler, ale pomysły przedstawione przez Nicolasa Pesce (twórcę „Oczu matki” z 2016 roku i „Piercingu” z roku 2018) głównemu producentowi filmu, człowiekowi legendzie Samowi Raimiemu (tak, temu od trzech oryginalnych części „Martwego zła”) i jednemu z jego producentów wykonawczych Royowi Lee, spodobały im się na tyle, by powierzyć mu zadanie przerobienia scenariusza Buhlera. Pesce zasiadł też na krześle reżyserskim, mając do dyspozycji mniej więcej dziesięciomilionowy budżet. Wpływy z całego świata wyniosły niespełna pięćdziesiąt milionów dolarów, ale mały sukces kasowy nie poszedł w parze z dobrym odbiorem publiczności. Nicolas Pesce wyznał, że chciałby stworzyć sequel/prequel tego obrazu, najlepiej osadzony w innym regionie niż Stany Zjednoczone, czy Japonia i w innej epoce. Wyraził też zainteresowanie nakręceniem crossovera „The Grudge” i „The Ring”.

Mogłoby się wydawać, że ktoś, kto stworzył „Oczy matki” i „Piercing”, nie będzie dostosowywał się do hollywoodzkich trendów, że drogowskazami dla niego nie będą wszystkie te plastikowe horrorki, które tak często trafiają do szerokiej dystrybucji. Ale Hollywood niejeden talent już stłamsiło, bo nie wiedzieć czemu „na salonach amerykańskiego kina” nadal istnieje przekonanie, że współczesna publika wymaga przede wszystkim takich klimatów. Choć przecież już od jakiegoś czasu wyraźnie widać, że dobra passa plastikowych straszaków jest już na wykończeniu. Do łask wracają duszące, przybrudzone klimaty i tradycyjne straszenie, miast prymitywnym jump scenek. Ale widać twórcy „The Grudge: Klątwy” z 2020 roku widzą to inaczej. Z drugiej strony nie wszyscy chcą oglądać horrory w stylu „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, „Midsommar: W biały dzień” Ariego Astera, czy „Lighthouse” Roberta Eggersa, żeby wymienić tylko kilka, nazwijmy je, fenomenów współczesnego kina grozy. Nadal istnieje nie tak znowu mała rzesza ludzi optujących za „horrorami na bogato”. Za bogactwem jump scenek oraz obrazów generowanych komputerowo. I kolorów. Silnie skontrastowane, za dnia mieniące się feerią żywych barw, a po zmroku metaliczną czernią, zdjęcia autorstwa Zacka Gallera... Dobrze to znamy – tę atmosferyczną delikatności w pewnym sensie stojącą w sprzeczności z fabułą. A przynajmniej w moich oczach, bo (może niesłusznie) uważam, że opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych powinny cechować się cięższym, mroczniejszym i bardziej zagadkowym klimatem ewidentnej nadnaturalności, nawet wówczas gdy niczego nadzwyczajnego nie widać. Nicolas Pesce wyznał, że pracując nad swoim trzecim pełnometrażowym filmem myślał o między innymi „Egzorcyście” Williama Friedkina i „Zemście po latach” Petera Medaka, ale mimo starań, nie udało mi się dostrzec w jego „The Grudge: Klątwie” wpływu tamtych kultowych horrorów. Za to bez trudu wyłapałam wykorzystywane już w tej franczyzie pomysły. I nie, nie mówię o domu obłożonym klątwą, bo to rozumie się samo przez się. Chodzi o takie charakterystyczne dla tej serii „straszaki”, jak na przykład „bekający” duch dziecka, trup w wannie wypełnionej wodą zabarwioną krwią ofiary, czy dłoń nie z tego świata chwytająca głowę człowieka biorącego prysznic. Nicolas Pesce, moim zdaniem słusznie, zauważył, że z filmami w jakiś sposób związanymi z już powstałymi, lubianymi pozycjami (sequele, remaki na przykład) bywa tak, że albo denerwują ludzi licznymi odstępstwami od swoich protoplastów, albo wręcz przeciwnie: zbyt dużym podobieństwem do nich. Pesce powiedział, że najtrudniejsze w takich przypadkach jest znalezienie równowagi pomiędzy znaną mitologią a inwencją własną. I Nicolas Pesce faktycznie dał fanom filmów spod znaku „Klątwy” i to, i to. Być może nawet zachowując równowagę, nie idąc za daleko w żadnym z tych kierunków. Bo i po co podejmować dodatkowe ryzyko, skoro już sam pomysł na kolejne odgrzanie tego kotleta można za takowe uznać. Dwa sequele amerykańskiego remake'u głośnego japońskiego horroru „Ju-on” z 2002 roku, wielu odbiorców natchnęły przekonaniem, że powinno się już zaprzestać uporczywego odcinania kuponów od tego pomysłu. Pozwolić Kayako Saeki spocząć w pokoju. Bo się kobiecina dość już napracowała...

Według mnie twórcy wydanej na początku 2020 roku „The Grudge: Klątwy” poszli za „Rings” F. Javiera Gutierreza. Odgrzebali znaną historią, przemodelowali ją i przełożyli na ekran w bardzo podobnym stylu. Grunt to jump scenki – im ich więcej, tym lepiej. Z takiego założenia zdaje się wyszli twórcy obu tych pozycji. Nieważny mroczny klimat, nieważny realizm, ani stopniowanie napięcia. Ważne, by powciskać jak najwięcej efektów buuu! Najlepiej obrobionych cyfrowo, ale w sumie nie zaszkodzi też czasem uderzyć w staroświeckie subtelności, typu zacieniona sylwetka przemykająca po korytarzu domu detektyw Muldoon. Nicolas Pesce, wzorem Takashiego Shimizu, miesza okresy czasu. Umowna teraźniejszość to rok 2006. Tutaj w centralnym punkcie stoi detektyw Muldoon. W tej nijakiej roli Andrea Riseborough, której partneruje nie bardziej barwny Demian Bichir, jako detektyw Goodman. Ona jest wdową i matką kilkuletniego chłopca. On z kolei jakiś czas temu stracił ukochaną matkę i partnera, który popadł w szaleństwo po przekroczeniu progu tak zwanego domu Landersów. Losy tych postaci przeplatają się z dwiema gałęziami, które z ich perspektywy już się dokonały. Jedna sięga roku 2004 i skupia się na pośredniku w obrocie nieruchomościami Peterze Spencerze, który wkracza do feralnego domostwa niedługo po śmierci Landersów. Oczywiście nie zdając sobie sprawy z tego, że ta trzyosobowa rodzina nie żyje. Fiona Landers zabiła swoje dziecko i męża, po czym popełniła samobójstwo. I tak w pewnym dotychczas spokojnym amerykańskim miasteczku rozpoczęła się rzeź. Przez klątwę przywleczoną z Japonii. Klątwę dotykającą każdego, kto przekroczy próg tego domu. Ostatnia ścieżka toczy się w 2005 roku i skupia na lokatorach, którzy przyszli po Landersach: małżeństwie Mathesonów. I kobiecie, która pomaga odejść cierpiącym ludziom na ich własnych warunkach. Mówiąc wprost: przeprowadza eutanazje. Pan Matheson wzywa ją do swojej żony, ponieważ nie może już patrzeć na jej męki. Chorej psychicznie kobiety jego życia, która dla mnie stanowiła jedyną dużą atrakcję (obok maciupkiej garsteczki pomniejszych) „The Grudge: Klątwy” z 2020 roku. Wspaniała Lin Shaye, która moim zdaniem powinna pomyśleć o wdrożeniu programu instruktażowego dla aktorów i aktorek chcących nauczyć się widowiskowego odgrywania szaleństwa. Ta legenda horroru jest wręcz stworzona do takich ról... i do każdej innej. Mogłabym patrzeć na nią godzinami. I tylko na nią. Tak więc gdyby zabrano wszystko inne, gdyby po prostu postawiono na scenie Lin Shaye i pozwolono jej godzinami mówić i pokazywać najróżniejsze aktorskie oblicza, to niewątpliwie bawiłabym się nieporównanie lepiej. Nicolas Pesce, co jak wyznał mu się nie zdarza, dał Shaye dużą swobodę. Pozwolił jej dodać coś od siebie, wzbogacić tę postać o własne pomysły. I dobrze, bo w moim odbiorze efekt był wprost piorunujący. To kolejny film, który ta aktorka kradnie, choć miejsca ma niewiele (postać drugoplanowa). Choć zasadniczo „The Grudge: Klątwa” Nicolasa Pesce to ghost story, to odnajdujemy w nim też elementy, których bardziej można by się spodziewać po horrorowych rąbankach. Elementy kina gore, które prawdopodobnie nie wywrą większego wrażenia na długoletnich miłośnikach horrorów tego typu. Obcinanie własnych palców i powiedzmy wybuch przemocy unaoczniony w dalszej partii filmu, cechują się pewną gwałtownością. Wprawdzie nie oszałamiającą, ale myślę, że część widzów tak zupełnie obojętnie obok tego nie przejdzie. Obstawiam, że nawet osoby zaprawione w kinie gore coś w tych miejscach poczuje. Raczej nie będzie to wstręt, bo efekty wiarygodnością nie grzeszą, a i długich zbliżeń na poszarpane, odrażające, broczące posoką rany tutaj nie odnotowałam, ale w leciutki dyskomfort emocjonalny swoista bezpardonowość tych ujęć może ich wprawić. Sekwencja z siekaniem paluszków jest, że tak to ujmę, przyjemnie histeryczna – szaleńcza, schizofreniczna, ocierająca się o groteskę. Nieprzesadnie. Z jump scenek natomiast mogę wyróżnić tylko akcję na drodze (detektyw Muldoon za kierownicą samochodu). Bynajmniej nie dlatego, że odznacza się kreatywnością, tylko z tego prostego powodu, że tylko ta jump scenka odniosła na mnie skutek. Połowiczny. Nie podskoczyłam, ale przyznaję, że drgnęłam, a to już coś, jeśli idzie o zagrania buuu! A fabuła... No, no, to dopiero historia! Wtórna do bólu. W ramach twardych konwencji też trzeba umieć się poruszać. Nie wystarczy rozdawać lubianych motywów i niczego zbytnio nie komplikować (wedle preferowanej przeze mnie teorii, że w horrorze najlepiej sprawdza się prostota), z postaciami włącznie, żeby przekonać choćby tylko te osoby, które nie wpisują się do grona poszukiwaczy oryginalności w horrorze, które cenią sobie tradycję. Nie, takie beznamiętne podejścia do sprawdzonych wątków i to w dodatku w stylu „patrzcie mam kasę na CGI i ogromne parcie na jump scenki”... Nie, ja w takim czymś odnaleźć się nie potrafię. Nuda niemiłosierna. Nijakość bezdenna. Marazm i płytkość straszliwe. I to jest, Proszę Państwa, strach w najczystszym wydaniu!

Nicolas Pesce ekshumuje „japońską klątwę”, przenosi ją do Stanów Zjednoczonych (spokojnie, po drodze nie infekuje innych krajów), tylko po to by dodać swój gwóźdź do jej trumny. Mniej więcej tak to widzę. Nieudane wskrzeszenie klątwy, która rodzi się w gniewie lub żalu i... jak widać nigdy nie umiera. Ale słabnie. Czuć, że nie ma już w niej tej mocy, która przerażała rzesze widzów z całego świata. Czuć to, nawet jeśli, jak ja, nigdy nie było się wielką fanką/wielkim fanem ani franczyzy „Ju-on” made in Japan, ani analogicznej franczyzy „The Grudge” made in USA. Z drugiej strony występ Lin Shaye... Czy dla niego samego warto było „The Grudge: Klątwę” Nicolasa Pesce obejrzeć? Cieszę się, że ten występ zobaczyłam, ale bynajmniej nie cieszę się, że ten film obejrzałam. To dopiero dysonans poznawczy...

1 komentarz:

  1. Obejrzane , strasznie się napaliłam a to niestety gniot. Zero klimatu , szkoda . :(

    OdpowiedzUsuń