Rok
2006. Detektyw policyjna Muldoon przeprowadza się do małego
miasteczka wraz ze swoim kilkuletnim synem, którego od śmierci męża
wychowuje sama. Pierwszą sprawą, którą zajmuje się w nowym
miejscu jest zagadkowa śmierć osoby związanej z domem, którego
progu jej koledzy po fachu nie chcą przekraczać. Dwa lata wcześniej
Fiona Landers zabiła tam swoją sześcioletnią córkę i męża, po
czym popełniła samobójstwo. Odtąd każdy, kto wszedł do tego
domu kończył tragicznie. Teraz to detektyw Muldoon będzie musiała
zmierzyć się z klątwą owego miejsca, w którą początkowo nie
wierzy, ale zjawiska, jakim świadkuje po swoim krótkim pobycie w
dawnym domu Landersów zdecydowanie osłabią jej sceptycyzm.
Amerykańsko-kanadyjsko-japoński
horror „The Grudge: Klątwa” z roku 2020, jak sam tytuł
wskazuje, wchodzi w skład franczyzy w pewnym sensie zapoczątkowanej
w 2004 roku przez Takashiego Shimizu, remakiem jego własnego obrazu
produkcji japońskiej z 2002 roku. W pewnym sensie, bo „Klątwa”
narodziła się w Azji, i tam również dorobiła się franczyzy.
Omawiany film należy jednak traktować jako element uniwersum „The
Grudge” produkcji amerykańskiej. Akcja toczy się mniej więcej w
tym samym czasie, w którym rozgrywał się remake z 2004 roku i jego
sequel z roku 2006. Autorem pierwszej wersji scenariusza omawianego
filmu był Jeff Buhler, ale pomysły przedstawione przez Nicolasa
Pesce (twórcę „Oczu matki” z 2016 roku i „Piercingu” z roku
2018) głównemu producentowi filmu, człowiekowi legendzie Samowi
Raimiemu (tak, temu od trzech oryginalnych części „Martwego zła”)
i jednemu z jego producentów wykonawczych Royowi Lee, spodobały im
się na tyle, by powierzyć mu zadanie przerobienia scenariusza
Buhlera. Pesce zasiadł też na krześle reżyserskim, mając do
dyspozycji mniej więcej dziesięciomilionowy budżet. Wpływy z
całego świata wyniosły niespełna pięćdziesiąt milionów
dolarów, ale mały sukces kasowy nie poszedł w parze z dobrym
odbiorem publiczności. Nicolas Pesce wyznał, że chciałby stworzyć
sequel/prequel tego obrazu, najlepiej osadzony w innym regionie niż
Stany Zjednoczone, czy Japonia i w innej epoce. Wyraził też
zainteresowanie nakręceniem crossovera „The Grudge” i „The
Ring”.
Mogłoby
się wydawać, że ktoś, kto stworzył „Oczy matki” i
„Piercing”, nie będzie dostosowywał się do hollywoodzkich
trendów, że drogowskazami dla niego nie będą wszystkie te
plastikowe horrorki, które tak często trafiają do szerokiej
dystrybucji. Ale Hollywood niejeden talent już stłamsiło, bo nie
wiedzieć czemu „na salonach amerykańskiego kina” nadal istnieje
przekonanie, że współczesna publika wymaga przede wszystkim takich
klimatów. Choć przecież już od jakiegoś czasu wyraźnie widać,
że dobra passa plastikowych straszaków jest już na wykończeniu.
Do łask wracają duszące, przybrudzone klimaty i tradycyjne
straszenie, miast prymitywnym jump scenek. Ale widać twórcy
„The Grudge: Klątwy” z 2020 roku widzą to inaczej. Z drugiej
strony nie wszyscy chcą oglądać horrory w stylu „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, „Midsommar: W biały dzień”
Ariego Astera, czy „Lighthouse” Roberta Eggersa, żeby wymienić
tylko kilka, nazwijmy je, fenomenów współczesnego kina grozy.
Nadal istnieje nie tak znowu mała rzesza ludzi optujących za
„horrorami na bogato”. Za bogactwem jump scenek oraz
obrazów generowanych komputerowo. I kolorów. Silnie skontrastowane,
za dnia mieniące się feerią żywych barw, a po zmroku metaliczną
czernią, zdjęcia autorstwa Zacka Gallera... Dobrze to znamy – tę
atmosferyczną delikatności w pewnym sensie stojącą w sprzeczności
z fabułą. A przynajmniej w moich oczach, bo (może niesłusznie)
uważam, że opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych powinny
cechować się cięższym, mroczniejszym i bardziej zagadkowym
klimatem ewidentnej nadnaturalności, nawet wówczas gdy niczego
nadzwyczajnego nie widać. Nicolas Pesce wyznał, że pracując nad
swoim trzecim pełnometrażowym filmem myślał o między innymi
„Egzorcyście” Williama Friedkina i „Zemście po latach”
Petera Medaka, ale mimo starań, nie udało mi się dostrzec w jego
„The Grudge: Klątwie” wpływu tamtych kultowych horrorów. Za to
bez trudu wyłapałam wykorzystywane już w tej franczyzie pomysły.
I nie, nie mówię o domu obłożonym klątwą, bo to rozumie się
samo przez się. Chodzi o takie charakterystyczne dla tej serii
„straszaki”, jak na przykład „bekający” duch dziecka, trup
w wannie wypełnionej wodą zabarwioną krwią ofiary, czy dłoń nie
z tego świata chwytająca głowę człowieka biorącego prysznic.
Nicolas Pesce, moim zdaniem słusznie, zauważył, że z filmami w
jakiś sposób związanymi z już powstałymi, lubianymi pozycjami
(sequele, remaki na przykład) bywa tak, że albo denerwują ludzi
licznymi odstępstwami od swoich protoplastów, albo wręcz
przeciwnie: zbyt dużym podobieństwem do nich. Pesce powiedział, że
najtrudniejsze w takich przypadkach jest znalezienie równowagi
pomiędzy znaną mitologią a inwencją własną. I Nicolas Pesce
faktycznie dał fanom filmów spod znaku „Klątwy” i to, i to.
Być może nawet zachowując równowagę, nie idąc za daleko w
żadnym z tych kierunków. Bo i po co podejmować dodatkowe ryzyko,
skoro już sam pomysł na kolejne odgrzanie tego kotleta można za
takowe uznać. Dwa sequele amerykańskiego remake'u głośnego
japońskiego horroru „Ju-on” z 2002 roku, wielu odbiorców
natchnęły przekonaniem, że powinno się już zaprzestać
uporczywego odcinania kuponów od tego pomysłu. Pozwolić Kayako
Saeki spocząć w pokoju. Bo się kobiecina dość już
napracowała...
Według
mnie twórcy wydanej na początku 2020 roku „The Grudge: Klątwy”
poszli za „Rings” F. Javiera Gutierreza. Odgrzebali znaną
historią, przemodelowali ją i przełożyli na ekran w bardzo
podobnym stylu. Grunt to jump scenki – im ich więcej, tym
lepiej. Z takiego założenia zdaje się wyszli twórcy obu tych
pozycji. Nieważny mroczny klimat, nieważny realizm, ani
stopniowanie napięcia. Ważne, by powciskać jak najwięcej efektów
buuu! Najlepiej obrobionych cyfrowo, ale w sumie nie zaszkodzi też
czasem uderzyć w staroświeckie subtelności, typu zacieniona
sylwetka przemykająca po korytarzu domu detektyw Muldoon. Nicolas
Pesce, wzorem Takashiego Shimizu, miesza okresy czasu. Umowna
teraźniejszość to rok 2006. Tutaj w centralnym punkcie stoi
detektyw Muldoon. W tej nijakiej roli Andrea Riseborough, której
partneruje nie bardziej barwny Demian Bichir, jako detektyw Goodman.
Ona jest wdową i matką kilkuletniego chłopca. On z kolei jakiś
czas temu stracił ukochaną matkę i partnera, który popadł w
szaleństwo po przekroczeniu progu tak zwanego domu Landersów. Losy
tych postaci przeplatają się z dwiema gałęziami, które z ich
perspektywy już się dokonały. Jedna sięga roku 2004 i skupia się
na pośredniku w obrocie nieruchomościami Peterze Spencerze, który
wkracza do feralnego domostwa niedługo po śmierci Landersów.
Oczywiście nie zdając sobie sprawy z tego, że ta trzyosobowa
rodzina nie żyje. Fiona Landers zabiła swoje dziecko i męża, po
czym popełniła samobójstwo. I tak w pewnym dotychczas spokojnym
amerykańskim miasteczku rozpoczęła się rzeź. Przez klątwę
przywleczoną z Japonii. Klątwę dotykającą każdego, kto
przekroczy próg tego domu. Ostatnia ścieżka toczy się w 2005 roku
i skupia na lokatorach, którzy przyszli po Landersach: małżeństwie
Mathesonów. I kobiecie, która pomaga odejść cierpiącym ludziom
na ich własnych warunkach. Mówiąc wprost: przeprowadza eutanazje.
Pan Matheson wzywa ją do swojej żony, ponieważ nie może już
patrzeć na jej męki. Chorej psychicznie kobiety jego życia, która
dla mnie stanowiła jedyną dużą atrakcję (obok maciupkiej
garsteczki pomniejszych) „The Grudge: Klątwy” z 2020 roku.
Wspaniała Lin Shaye, która moim zdaniem powinna pomyśleć o
wdrożeniu programu instruktażowego dla aktorów i aktorek chcących
nauczyć się widowiskowego odgrywania szaleństwa. Ta legenda
horroru jest wręcz stworzona do takich ról... i do każdej innej.
Mogłabym patrzeć na nią godzinami. I tylko na nią. Tak więc
gdyby zabrano wszystko inne, gdyby po prostu postawiono na scenie Lin
Shaye i pozwolono jej godzinami mówić i pokazywać najróżniejsze
aktorskie oblicza, to niewątpliwie bawiłabym się nieporównanie
lepiej. Nicolas Pesce, co jak wyznał mu się nie zdarza, dał Shaye
dużą swobodę. Pozwolił jej dodać coś od siebie, wzbogacić tę
postać o własne pomysły. I dobrze, bo w moim odbiorze efekt był
wprost piorunujący. To kolejny film, który ta aktorka kradnie, choć
miejsca ma niewiele (postać drugoplanowa). Choć zasadniczo „The
Grudge: Klątwa” Nicolasa Pesce to ghost story, to
odnajdujemy w nim też elementy, których bardziej można by się
spodziewać po horrorowych rąbankach. Elementy kina gore,
które prawdopodobnie nie wywrą większego wrażenia na długoletnich
miłośnikach horrorów tego typu. Obcinanie własnych palców i
powiedzmy wybuch przemocy unaoczniony w dalszej partii filmu, cechują
się pewną gwałtownością. Wprawdzie nie oszałamiającą, ale
myślę, że część widzów tak zupełnie obojętnie obok tego nie
przejdzie. Obstawiam, że nawet osoby zaprawione w kinie gore
coś w tych miejscach poczuje. Raczej nie będzie to wstręt, bo
efekty wiarygodnością nie grzeszą, a i długich zbliżeń na
poszarpane, odrażające, broczące posoką rany tutaj nie
odnotowałam, ale w leciutki dyskomfort emocjonalny swoista
bezpardonowość tych ujęć może ich wprawić. Sekwencja z
siekaniem paluszków jest, że tak to ujmę, przyjemnie histeryczna –
szaleńcza, schizofreniczna, ocierająca się o groteskę.
Nieprzesadnie. Z jump scenek natomiast mogę wyróżnić tylko
akcję na drodze (detektyw Muldoon za kierownicą samochodu).
Bynajmniej nie dlatego, że odznacza się kreatywnością, tylko z
tego prostego powodu, że tylko ta jump scenka odniosła na
mnie skutek. Połowiczny. Nie podskoczyłam, ale przyznaję, że
drgnęłam, a to już coś, jeśli idzie o zagrania buuu! A fabuła...
No, no, to dopiero historia! Wtórna do bólu. W ramach twardych
konwencji też trzeba umieć się poruszać. Nie wystarczy rozdawać
lubianych motywów i niczego zbytnio nie komplikować (wedle
preferowanej przeze mnie teorii, że w horrorze najlepiej sprawdza
się prostota), z postaciami włącznie, żeby przekonać choćby
tylko te osoby, które nie wpisują się do grona poszukiwaczy
oryginalności w horrorze, które cenią sobie tradycję. Nie, takie
beznamiętne podejścia do sprawdzonych wątków i to w dodatku w
stylu „patrzcie mam kasę na CGI i ogromne parcie na jump
scenki”... Nie, ja w takim czymś odnaleźć się nie potrafię.
Nuda niemiłosierna. Nijakość bezdenna. Marazm i płytkość
straszliwe. I to jest, Proszę Państwa, strach w najczystszym
wydaniu!
Nicolas
Pesce ekshumuje „japońską klątwę”, przenosi ją do Stanów
Zjednoczonych (spokojnie, po drodze nie infekuje innych krajów),
tylko po to by dodać swój gwóźdź do jej trumny. Mniej więcej
tak to widzę. Nieudane wskrzeszenie klątwy, która rodzi się w
gniewie lub żalu i... jak widać nigdy nie umiera. Ale słabnie.
Czuć, że nie ma już w niej tej mocy, która przerażała rzesze
widzów z całego świata. Czuć to, nawet jeśli, jak ja, nigdy nie
było się wielką fanką/wielkim fanem ani franczyzy „Ju-on”
made in Japan, ani analogicznej franczyzy „The Grudge” made in
USA. Z drugiej strony występ Lin Shaye... Czy dla niego samego warto
było „The Grudge: Klątwę” Nicolasa Pesce obejrzeć? Cieszę
się, że ten występ zobaczyłam, ale bynajmniej nie cieszę się,
że ten film obejrzałam. To dopiero dysonans poznawczy...
Obejrzane , strasznie się napaliłam a to niestety gniot. Zero klimatu , szkoda . :(
OdpowiedzUsuń