Stronki na blogu

sobota, 23 marca 2024

„Lisa Frankenstein” (2024)

 
Rok 1989. Wyobcowana nastolatka Lisa Swallows czas wolny zwykle spędza na opuszczonym cmentarzu, przy pomniku młodzieńca, który zmarł w 1837 roku. Dziewczyna nie potrafi pogodzić się ze stratą matki, przed dwoma laty zamordowanej przez niezidentyfikowanego osobnika z siekierą. Życie rodzinne Lisy mocno skomplikowało też pojawienie się nowej kobiety u boku jej ojca, narcystycznej Janet, która nawet nie stara się ukryć niechęci do wiecznie przygnębionej, zaniedbanej dziewczyny bez przyjaciół. Przeciwieństwa jej córki z poprzedniego związku, należącej do szkolnej drużyny cheerleaderek, wesołej Taffy, niepodzielającej negatywnego stosunku matki do Lisy. Dziewczyna stara się wyciągnąć przyszywaną siostrę ze skorupy, w której tkwi od śmierci ukochanej rodzicielki, rozproszyć samotność autorki depresyjnych wierszy przesiadującej na upiornym cmentarzu. Przemawiając do dawno nieżyjącego chłopaka, który pewnego wieczora zjawia się w różowym domu Janet. Chodzący trup zastaje tylko Lisę, swą pośmiertną towarzyszkę, która odtąd będzie ukrywać go w swoim pokoju. Niekompletnego Stwora zawiązującego makabryczną współpracę z nastoletnią gospodynią.

Plakat filmu. „Lisa Frankenstein” 2024, MXN Entertainment

Diablo Cody (właściwie Brook Busey), zdobywczyni Oscara za scenariusz „Juno” z 2007 roku, przez całe lata nosiła się z zamiarem napisania komedii romantycznej o żywej dziewczynie i martwym chłopaku (koncepcja, której trudno nie powiązać z „Wiecznie żywym”, powieścią Isaaca Mariona i jej filmową wersją w reżyserii i na podstawie scenariusza Jonathana Levine'a). Temat ogromnie ją pociągał, ale uległa dopiero przed zapowiadaną w mediach apokalipsą - po wybuchu pandemii COVID-19 w 2020 roku – bo ten pomysł wymagał powrotu na terytorium horroru, uwielbianego przez nią gatunku, w którym zawsze chciała się zawodowo realizować. Ale powstrzymywała ją spektakularna porażka „Zabójczego ciała” Karyn Kusamy, horroru komediowego zrealizowanego na podstawie drugiego scenariusza Diablo Cody. Z czasem opowieść o niezwykle żarłocznej licealistce zyskała na popularności, można wręcz powiedzieć, że obrosła swego rodzaju kultem (do czego miał przyczynić się ruch #MeToo), niemniej kobieta, która rzecz wymyśliła (i nigdy jej nie znienawidziła) nie mogła zapomnieć miażdżącego przyjęcia „Zabójczego ciała” z roku 2009. W jej przekonaniu tamta produkcja miała fatalny marketing, w odróżnieniu od „Lisy Frankenstein”, zrealizowanego za około trzynaście milionów dolarów amerykańskiego horroru komediowego, listu miłosnego do szalonych lat 80. XX wieku. Reżyserskiego dokonania Zeldy Williams, córki nieżyjącego już aktora Robina Williamsa, które w ocenie jego scenarzystki, zyskał doskonałego sojusznika: niezależną firmę Focus Features, głównego dystrybutora na terenie Stanów Zjednoczonych; odpowiadającego za wprowadzenie „Lisy Frankenstein” do tamtejszych kin, co wydarzyło się w lutym 2024 roku.

Pastisz wpływów w dużej mierze zakorzeniony w mojej miłości do lat 80.” - tak Diablo Cody w przestrzeni publicznej podsumowała „Lisę Frankenstein”. Efekt „wychowania” na „Edwardzie Nożycorękim” Tim Burtona, „Gremliny rozrabiają” Joe Dantego, „Pogromcach duchów” Ivana Reitmana i innych czarodziejskich obrazach z przedostatniej dekady XX wieku. Z kolei Zelda Williams na planie „Lisy Frankenstein” często wspominała „Dziewczynę z kawałków” Franka Henenlottera, czerpiąc też choćby z takich pozycji filmowych, jak „Zwiąż mnie” Pedro Almodóvara (strona wizualna), „Amerykański wilkołak w Londynie” Johna Landisa (tonacja), „Sok z żuka” Tima Burtona (absurdalne pogawędki), „Ze śmiercią jej do twarzy” Roberta Zemeckisa (slapstickowa przemoc) oraz „Młody Frankenstein” Mela Brooksa (kreacja Gene'a Wildera wzbogacająca fikcyjną postać Lisy Swallows, a jej imię hołdem dla „Dziewczyny z komputera” Johna Hughesa: rola Kelly LeBrock). Główne zdjęcia – pod producenckim szyldem MXN Entertainment - do „Lisy Frankenstein” Zeldy Williams ruszyły w sierpniu 2022 w Nowym Orleanie w stanie Luizjana, a zakończyły się mniej więcej miesiąc później. Zgodnie z oczekiwaniami Diablo Cody stowarzyszenie Motion Picture Association of America (MPAA) przyznało „Lisie Frankenstein” kategorię PG-13. Byle nie R... Trzeba więc było poświęcić jeden z ulubionych momentów scenarzystki: dosadniejsza akcja z rąsią. Jeden z tych wymogów współczesnych cenzorów, których Diablo Cody zrozumieć nie potrafi. Może dlatego, że dorastała w zdecydowanie mniej pruderyjnej epoce amerykańskiego kina? Osadzona w uniwersum „Zabójczego ciała” Karyn Kusamy, opowieść o pannie Frankenstein i melancholijnym Stworze zmarłym w pierwszej połowie XIX wieku, niewątpliwie wyraża tęsknotę Diablo Cody za okresem ekspansji absurdalnych filmów „paskudnych”. Sympatycznych horrorów i innych historii fantastycznych imponujących swobodą twórczą. Reklamowany jako skrzyżowanie „Frankensteina” Mary Shelley ze „Śmiertelnym zauroczeniem” Michaela Lehmanna, „Edwardem Nożycorękim” Tima Burtona i „Dziewczyną z kawałków” Franka Henenlottera, dowcipny teen horror nakręcony pod dyrekcją artystyczną Zeldy Williams wygląda jak duchowy następca „Zabójczego ciała” z Megan Fox i Amandą Seyfried rządzący w 80's Disco Club. Stroboskopowe szaleństwo w amerykańskiej miejscowości nawiedzonej przez romantyka z czasów wiktoriańskich. Sekretnego współlokatora „nastoletniej Sylvii Plath”. Współczesny Prometeusz w sitcomowej rzeczywistości Frankenlisy. Cichy adorator gotyckiego Kopciuszka, który przeszło półtora wieku przeleżał w grobie. „Pensjonariusz” cmentarzyska okrytego niesławą, lokalnego postrachu, ekwiwalentu nawiedzonego domu z innych urban legends. Ulubionego miejsca nietowarzyskiej Lisy Swallows, widowiskowo odegranej przez Kathryn Newton (m.in. „Paranormal Activity 4” Henry'ego Joosta i Ariela Schulmana, „Piękna i rzeźnik” Christophera Landona). W zasadzie (anty)bohaterki dynamicznej, zmieniającej się niejako pod wpływem empatycznego zombiaka, który - tak się zabawnie złożyło - przybył podczas domowego seansu „Dnia żywych trupów” George'a A. Romero. Wielkie wejście do koszmarnego różowego gniazdka stereotypowej macochy nastolatki snującej romantyczne wizje własnej śmierci. Wrednej damulki, której imię posłużyło twórcom do złożenia hołdu „Rocky Horror Picture Show” Jima Sharmana: "Damn It, Janet!".

Plakat filmu. „Lisa Frankenstein” 2024, MXN Entertainment

Gdyby Tim Burton robił sitcomy, to tak mogłyby wyglądać – jak przerysowana historia nieupiorna Zeldy Williams. Karykatura wiktoriańskich opowieści niesamowitych, neogotycka propozycja niepoważna. Wariacja na temat pierwotnie wydanego w 1818 roku arcydzieła literatury światowej pióra Mary Wollstonecraft Shelley i zarazem niespecjalnie wystawny pomnik dla zwariowanych opowieści z lat 80. XX wieku. „Lisa Frankenstein” Zeldy Williams podąża za straumatyzowaną nastolatką podkochującą się w nieszczególnie popularnym uczniu Michaelu Trencie (przekonujący występ Henry'ego Eikenberry'ego), redaktorze naczelnym szkolnego magazynu, na łamach którego regularnie ukazują się jej mroczne wiersze. Chodzące kłopoty – niestroniący od narkotyków i zadający się z członkami subkultury gotyckiej bad boy. A przynajmniej taką opinię kawaler Trent ma na najwyższych szczeblach licealnej drabiny społecznej, gdzie bryluje przyszywana siostra Lisy Swallows, niestereotypowa cheerleaderka imieniem Taffy (przeurocza kreacja Lizy Soberano), przed pojawianiem się Stwora (stający na wysokości zadania Cole Sprouse) jedyna prawdziwie przyjazna dusza w otoczeniu postaci prowadzącej. Najbliższa dziewczynie, której bestialsko odebrano ukochaną matkę, a ojca karygodnie omotano. „Perfekcyjna” pani różowego domu (jak zwykle niezawodna Carla Gugino, z obszernej filmografii której pozwolę sobie wymienić tylko „Oczy węża” Briana De Palmy, „Syrenę” i „Fatum Elizabeth” Sebastiana Gutierreza, „Nienarodzonego” Davida S. Goyera oraz „Grę Geralda” Mike'a Flanagana, genialną ekranizację powieści Stephena Kinga) trzymająca pod pantoflem rodziciela pasierbicy, którą najchętniej zamknęłaby w jakimś ośrodku, ale najwyraźniej niepotrafiąca przeciągnąć na swoją stronę starannie wypielęgnowanej latorośli, bezcennej córeczki z poprzedniego małżeństwa. Niepotrafiąca nastawić Taffy przeciwko Lisie. Tą ostatnią poznajemy jako typową szarą myszkę, ze spuszczonym wzorkiem prześlizgującą się przez podłe życie szkolne i rodzinne. Nagła zmiana image'u dziewczyny, która wcześniej chciała być niewidzialna. Przypomniała się Olive Penderghast, główna bohaterka komedii Willa Glucka z 2010 roku z fenomenalną kreacją Emmy Stone, czuję się jednak w obowiązku zaznaczyć, że towarzyszka bezimiennej istoty wskrzeszonej to kobieta prawdziwie drapieżna. Ze skrajności w skrajność – nieudany proces socjalizacji dziewczyny z cmentarnego sąsiedztwa. Tutaj Lisa czuje się jak w domu, a w każdym razie tu jej dużo wygodniej niż pod dachem „Lady Tremaine”, z niewielkim pokojem skąpo ozdobionym plakatami filmowymi (przykłady: „Mumia” Karl Freunda, „Potwór z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda) włącznie. Chyba że towarzystwa dotrzymuje jej niemowa z melancholijnym spojrzeniem. Zgniłek nocujący w szafie. Jednoręki (ramię jest, tylko dłoni brakuje) „profesjonalny stylista” z XIX wieku z przypadłością Vincenta van Gogha, płaczem przyprawiający o mdłości. Bohater mokrych snów Lisy: „kartonowe kino monochromatyczne”, prawdopodobnie zamierzenie przegięte naśladownictwo – jak sądzę laurka dla dorobku filmowców z lat 20. i 30. XX wieku. Będzie jeszcze jedna (w sumie takiego ukłonu można doszukiwać się też w czołówce „Lisy Frankenstein”, ale mnie jakoś „Gnijącą panną młodą” Tima Burtona ta kreskówkowa mroczna opowieść miłosna pachniała), a tymczasem przyjrzymy się rozkwitowi „czarnej róży” pozszywanego pianisty. Sytuacja podobna jak w „Zabójczym ciele” Karyn Kusamy, abstrahując od wspólnictwa w zbrodni tudzież wysokości stawki – zaryzykuję twierdzenie, że Jennifer Check znajdowała się w mniej komfortowym położeniu, że w przeciwieństwie do powstałego z martwych Stwora, tym bardziej jego (nie)stwórczyni, że tak to ujmę, została postawiona bliżej ściany. Nierealny duet z „Lisy Frankenstein” mógł poszukać lepszego sposobu na zrealizowanie „skromnych” marzeń chłopaka, ostatecznie przyjąć do wiadomości, że nie wszystkie pragnienia na tym padole cuchnących łez:) da się zaspokoić (nie wszystkie pragnienia powinno się zaspokajać). Pogodzić się z niepełnosprawnością. Albo popuścić cugle szaleństwa. Olać PG-13 i porządnie dołożyć do pieca. Przeklęte asekuranctwo – mogła być petarda, a wyszła konwencjonalna młodzieżowa komedia romantyczna wyjątkowo krwią pokropiona. Mimo wszystko w sentymentalną podróż niektórych długoletnich wielbicieli gatunku zabrać powinna. Mnie zabrała.

Black and pink Zeldy Williams (reżyseria) i Diablo Cody (scenariusz). Historia pewnej miłości/obsesji w obłąkanym wszechświecie nie dziewicy podobno złożonej w ofierze Szatanowi przez członków zespołu indie rockowego Low Shoulder. Właściwie, jak dla mnie, niewystarczająco zbzikowana to propozycja - ta pastiszowa „Lisa Frankenstein”. Dyskotekowy horror żartujący i przyzywający niegroźnego ducha z lat 80. XX wieku. Według mnie film typu „obleci”. Nie to, co „Zabójcze ciało” Karyn Kusamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz