czwartek, 7 kwietnia 2016

„Amerykański wilkołak w Londynie” (1981)


Młodzi Amerykanie, David Kessler i Jack Goodman, przemierzają z plecakami angielskie wrzosowiska. Wieczorem docierają do wioski East Proctor, gdzie znajdują pub, „The Slaughtered Lamb”. W środku przesiaduje grupka miejscowych, podejrzliwie spoglądająca na turystów, a na ścianie widnieje pentagram. Kiedy Davidowi i Jackowi udaje się nawiązać kontakt z pozostałymi klientami ten drugi pyta o znaczenie rysunku pięcioramiennej gwiazdy. W odpowiedzi jeden z miejscowych nakazuje im opuszczenie pubu, jednocześnie przestrzegając przed wrzosowiskami. Chłopcy mimo wszystko decydują się zboczyć z drogi, co owocuje atakiem bestii, na skutek którego ginie Jack. David zostaje przewieziony do jednego z londyńskich szpitali, gdzie po dojściu do siebie nawiązuje romans z pielęgniarką, Alex Price. Jednak jego szczęście zakłócają wizyty martwego Jacka, który próbuje go przekonać, że jest wilkołakiem.

„Amerykański wilkołak w Londynie” przyniósł jego reżyserowi i scenarzyście, Johnowi Landisowi, niemałą sławę, głównie w kręgach wielbicieli horrorów, ale nie tylko. Zapewne nieoczekiwanie dla samego pomysłodawcy w przeliczeniu na dolary dziesięciomilionowy budżet zwrócił się z kilkukrotną nawiązką, ale nie tylko komercyjny sukces rozsławił Landisa. Film doceniła również Amerykańska Akademia Filmowa, pierwszy raz w historii przyznając Oscara za charakteryzację, za którą odpowiadał Rick Baker, ponadto produkcję uhonorowano dwoma Saturnami, jednym również za makijaż, a drugim za najlepszy horror. W 1997 roku Anthony Waller nakręcił sequel obrazu Landisa, zatytułowany „Amerykański wilkołak w Paryżu”, ale nie udało mu się powtórzyć sukcesu swojego poprzednika, który to do dziś przez wielu długoletnich fanów gatunku określany jest mianem jednego z najlepszych horrorów o likantropach w historii gatunku. John Landis wpadł na pomysł scenariusza „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” podczas pobytu w Jugosławii, gdzie pracował nad „Złotem dla zuchwałych” w roli asystenta produkcji. Bezpośrednią inspiracją był dla niego cygański pochówek, podczas którego odbyto rytuał mający uchronić zmarłego przed powstaniem z grobu. Szkic scenariusza przeleżał „w szufladzie” przeszło dekadę, czekając na fundusze. Zgromadzenie pieniędzy nastręczało trudności głównie przez specyfikę fabuły, gdyż koncepcja Landisa zakładała wzbogacenie estetyki horroru akcentami humorystycznymi, co według wielu stwarzało niebezpieczeństwo minięcia się z każdym z zakładanych celów – niemożności tak przerażenia widzów, jak i ich rozbawienia. Jednak upór Landisa się opłacił. Z czasem zebrał niezbędne fundusze i przystąpił do kręcenia, jak się z czasem okazało, jednego z najpopularniejszych horrorów o wilkołakach.

Wyznacznikiem wyjątkowego klimatu cechującego „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” jest już wstęp, obrazujący pieszą wędrówkę dwóch zaprzyjaźnionych Amerykanów po bezkresnych angielskich wrzosowiskach. Spowite ciężkimi, brudnoszarymi chmurami niebo, wyjałowione, ponure plenery i dźwięki „Blue Moon” Boba Dylana w tle (piosenki wykorzystane w dalszych partiach filmu również w mniejszym bądź większym stopniu traktują o księżycu) wprowadzają widza w posępny nastrój zaprawiony szczyptą grozy, która z minuty na minutę sukcesywnie wzrasta, żeby osiągnąć apogeum w niebywale trzymającej w napięciu nocnej sekwencji okrążania młodych ludzi przez bestię i w scenie samego ataku, sfinalizowanej makabrycznym widokiem rozszarpanego ciała Jacka Goodmana. Substancja służąca za krew prawdę powiedziawszy, tak w tym, jak i w pozostałych ujęciach gore, jest zbyt rzadka i metaliczna, żeby jawić się w pełni wiarygodnie, ale już same rany są diablo przekonujące. Rick Baker zasłużył sobie na tego Oscara, jak mało kto, szczególnie w kontekście późniejszych sekwencji z martwym Jackiem, nawiedzającym swojego przyjaciela, Davida Kesslera. Poharatana połowa twarzy i przede wszystkim zakrwawione strzępy ciała zwisające z szyi chłopaka w dzieciństwie śniły mi się po nocach. Doskonały efekt pracy Bakera wówczas przejął mnie taką zgrozą, że siedziałam jak sparaliżowana przed ekranem i choć teraz, po latach trudno mówić o przerażeniu, nadal nie mogę się nadziwić takim pokładom talentu, lekkości z jaką artysta przeniósł owoce nieokiełznanej wyobraźni (również scenarzysty) na plan i to w dodatku bez najmniejszej ingerencji komputera, która to skutecznie niszczy tak wiele współczesnych horrorów. Pomijając makabryczną aparycję Jacka Goodmana i przechodząc do jego roli w fabule, można dopatrzeć się w niej zbieżności z Victorem Pascowem z „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga. Choć chłopak jawi się niezwykle odpychająco, wręcz demonicznie nie ma złych zamiarów. Kieruje nim pragnienie uchronienia niewinnych ludzi przed bestią, w którą wkrótce przekształci się jego przyjaciel. Nie wiem, czy King wzorował się na Goodmanie spisując swoją powieść, ale choć może to być zwykłym przypadkiem podobieństwom zaprzeczyć nie można. Wizualny kunszt osiągnięto również podczas sekwencji koszmarnych snów głównego bohatera, będących zwiastunem jego rychłej przemiany. Oniryczne wstawki przedzierania się biegiem przez las, sfinalizowane rozszarpywaniem zębami zwierzęcia oraz szkaradną twarzą z wyłupiastymi oczami udowadniają po pierwsze biegłość Johna Landisa w tworzeniu mocno klimatycznej oprawy wizualnej i jego niebywałe wyczucie gatunku oraz po drugie talent twórców efektów specjalnych, potrafiących w niezapomnianym stylu oddać wszelkie szkaradzieństwa na ekranie.

Biorąc pod uwagę pierwsze partie seansu nacechowane nieznośnym wręcz klimatem grozy, skoncentrowanej wokół głównego bohatera, znakomicie wykreowanego przez Davida Naughtona (zresztą odtwórca roli Jacka, Griffin Dunne, w niczym mu nie ustępuje) oraz kilkoma zjawiskowymi efektami specjalnymi, ma się pełne prawo oczekiwać od twórców coraz to bardziej zdecydowanych form straszenia. I w jednym przypadku rzeczywiście to otrzymujemy – mowa o pierwszej przemianie Davida w wilkołaka, kiedy to w naprawdę długiej sekwencji jego kończyny płynnie się wydłużają, ciało pokrywa się gęstym włosiem, na plecach wykwitają twarde grudki, a kości w nieprzyjemny dla oka sposób ulegają przeobrażeniu ocierając się o siebie. Metamorfoza Davida jest zdecydowanie jednym z najlepiej oddanych na ekranie przepoczwarzeń człowieka w wilkołaka, jaki w tym gatunku dane mi było zobaczyć, ale ubolewam, że to ostatni wielki popis twórców efektów specjalnych w tym obrazie. Bo choć dalszy rozwój fabuły umożliwiał popuszczenie wodzów wyobraźni w warstwie gore, filmowcy postawili na irytującą wręcz oszczędność. Ataki wilkołaka zobrazowano bądź w szybkich migawkach, zaciemniających makabryczne szczegóły bądź poprzestano na szarży ryczącej bestii przerwanej tuż przed śmiercionośnym uderzeniem. W takim wydaniu dowcipne dialogi i sytuacje (nagi David przemykający po terenie zoo, czy rozmowa z jego ofiarami w kinie porno) wysuwały się na pierwszy plan. Wcześniej stanowiły jedynie tło dla stylistyki horroru, ale z czasem stały się czołowym superlatywem. Zapewne wielu widzów zirytuje mieszanie grozy z humorem, ale w moim odczuciu taki sznyt wypadł nader smacznie, zwłaszcza pod koniec, kiedy to praktycznie tylko nim mogłam się cieszyć – bo jakoś nie potrafiłam się odnaleźć w tak minimalistycznie podchodzących do aspektów gore szybkich atakach wilkołaka i jego przedzieraniu się przez londyńskie ulice pełne spanikowanych ludzi. Nie w kontekście śmiałego horroru, ale delikatnej komedii już tak.

„Amerykański wilkołak w Londynie” to jeden ze sztandarowych horrorów o wilkołakach, który owszem z subiektywnego punktu widzenia ma swoje niedostatki, ale nawet biorąc je pod uwagę nie mogę nie przyklasnąć osiągnięciu Johna Landisa. Wszak nakręcił film, który nawet w najmniejszym stopniu się nie zestarzał i który oferuje widzom zarówno mroczny klimacik, jak i pomijając substancję służącą za krew niezwykle realistyczne efekty specjalne. I nawet, jeśli odrobinę „powinęła mu się noga” w końcowych partiach filmu to biorąc pod uwagę liczniejsze superlatywy filmu jestem w stanie mu to wybaczyć. I oczywiście czuję się w obowiązku polecić ten horror każdemu miłośnikowi gatunku, który jakimś niepojętym zrządzeniem losu, jeszcze nie miał okazji go zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz