Młodzi Amerykanie, David Kessler i Jack Goodman, przemierzają z plecakami angielskie
wrzosowiska. Wieczorem docierają do wioski East Proctor, gdzie znajdują pub, „The
Slaughtered Lamb”. W środku przesiaduje grupka miejscowych, podejrzliwie
spoglądająca na turystów, a na ścianie widnieje pentagram. Kiedy Davidowi i Jackowi
udaje się nawiązać kontakt z pozostałymi klientami ten drugi pyta o znaczenie rysunku
pięcioramiennej gwiazdy. W odpowiedzi jeden z miejscowych nakazuje im
opuszczenie pubu, jednocześnie przestrzegając przed wrzosowiskami. Chłopcy mimo
wszystko decydują się zboczyć z drogi, co owocuje atakiem bestii, na skutek
którego ginie Jack. David zostaje przewieziony do jednego z londyńskich
szpitali, gdzie po dojściu do siebie nawiązuje romans z pielęgniarką, Alex
Price. Jednak jego szczęście zakłócają wizyty martwego Jacka, który próbuje go
przekonać, że jest wilkołakiem.
„Amerykański wilkołak w Londynie” przyniósł jego reżyserowi i scenarzyście,
Johnowi Landisowi, niemałą sławę, głównie w kręgach wielbicieli horrorów, ale
nie tylko. Zapewne nieoczekiwanie dla samego pomysłodawcy w przeliczeniu na
dolary dziesięciomilionowy budżet zwrócił się z kilkukrotną nawiązką, ale nie
tylko komercyjny sukces rozsławił Landisa. Film doceniła również Amerykańska
Akademia Filmowa, pierwszy raz w historii przyznając Oscara za charakteryzację,
za którą odpowiadał Rick Baker, ponadto produkcję uhonorowano dwoma Saturnami,
jednym również za makijaż, a drugim za najlepszy horror. W 1997 roku Anthony
Waller nakręcił sequel obrazu Landisa, zatytułowany „Amerykański wilkołak w
Paryżu”, ale nie udało mu się powtórzyć sukcesu swojego poprzednika, który to
do dziś przez wielu długoletnich fanów gatunku określany jest mianem jednego z najlepszych
horrorów o likantropach w historii gatunku. John Landis wpadł na pomysł
scenariusza „Amerykańskiego wilkołaka w Londynie” podczas pobytu w Jugosławii,
gdzie pracował nad „Złotem dla zuchwałych” w roli asystenta produkcji.
Bezpośrednią inspiracją był dla niego cygański pochówek, podczas którego odbyto
rytuał mający uchronić zmarłego przed powstaniem z grobu. Szkic scenariusza
przeleżał „w szufladzie” przeszło dekadę, czekając na fundusze. Zgromadzenie pieniędzy
nastręczało trudności głównie przez specyfikę fabuły, gdyż koncepcja Landisa
zakładała wzbogacenie estetyki horroru akcentami humorystycznymi, co według
wielu stwarzało niebezpieczeństwo minięcia się z każdym z zakładanych celów –
niemożności tak przerażenia widzów, jak i ich rozbawienia. Jednak upór Landisa
się opłacił. Z czasem zebrał niezbędne fundusze i przystąpił do kręcenia, jak
się z czasem okazało, jednego z najpopularniejszych horrorów o wilkołakach.
Wyznacznikiem wyjątkowego klimatu cechującego „Amerykańskiego wilkołaka w
Londynie” jest już wstęp, obrazujący pieszą wędrówkę dwóch zaprzyjaźnionych
Amerykanów po bezkresnych angielskich wrzosowiskach. Spowite ciężkimi,
brudnoszarymi chmurami niebo, wyjałowione, ponure plenery i dźwięki „Blue Moon”
Boba Dylana w tle (piosenki wykorzystane w dalszych partiach filmu również w
mniejszym bądź większym stopniu traktują o księżycu) wprowadzają widza w posępny
nastrój zaprawiony szczyptą grozy, która z minuty na minutę sukcesywnie
wzrasta, żeby osiągnąć apogeum w niebywale trzymającej w napięciu nocnej
sekwencji okrążania młodych ludzi przez bestię i w scenie samego ataku,
sfinalizowanej makabrycznym widokiem rozszarpanego ciała Jacka Goodmana. Substancja
służąca za krew prawdę powiedziawszy, tak w tym, jak i w pozostałych ujęciach gore, jest zbyt rzadka i metaliczna,
żeby jawić się w pełni wiarygodnie, ale już same rany są diablo przekonujące. Rick
Baker zasłużył sobie na tego Oscara, jak mało kto, szczególnie w kontekście
późniejszych sekwencji z martwym Jackiem, nawiedzającym swojego przyjaciela,
Davida Kesslera. Poharatana połowa twarzy i przede wszystkim zakrwawione
strzępy ciała zwisające z szyi chłopaka w dzieciństwie śniły mi się po nocach.
Doskonały efekt pracy Bakera wówczas przejął mnie taką zgrozą, że siedziałam jak
sparaliżowana przed ekranem i choć teraz, po latach trudno mówić o przerażeniu,
nadal nie mogę się nadziwić takim pokładom talentu, lekkości z jaką artysta
przeniósł owoce nieokiełznanej wyobraźni (również scenarzysty) na plan i to w
dodatku bez najmniejszej ingerencji komputera, która to skutecznie niszczy tak
wiele współczesnych horrorów. Pomijając makabryczną aparycję Jacka Goodmana i
przechodząc do jego roli w fabule, można dopatrzeć się w niej zbieżności z
Victorem Pascowem z „Cmętarza zwieżąt” Stephena Kinga. Choć chłopak jawi się
niezwykle odpychająco, wręcz demonicznie nie ma złych zamiarów. Kieruje nim pragnienie
uchronienia niewinnych ludzi przed bestią, w którą wkrótce przekształci się
jego przyjaciel. Nie wiem, czy King wzorował się na Goodmanie spisując swoją
powieść, ale choć może to być zwykłym przypadkiem podobieństwom zaprzeczyć nie
można. Wizualny kunszt osiągnięto również podczas sekwencji koszmarnych snów głównego
bohatera, będących zwiastunem jego rychłej przemiany. Oniryczne wstawki
przedzierania się biegiem przez las, sfinalizowane rozszarpywaniem zębami
zwierzęcia oraz szkaradną twarzą z wyłupiastymi oczami udowadniają po pierwsze biegłość
Johna Landisa w tworzeniu mocno klimatycznej oprawy wizualnej i jego niebywałe
wyczucie gatunku oraz po drugie talent twórców efektów specjalnych,
potrafiących w niezapomnianym stylu oddać wszelkie szkaradzieństwa na ekranie.
Biorąc pod uwagę pierwsze partie seansu nacechowane nieznośnym wręcz
klimatem grozy, skoncentrowanej wokół głównego bohatera, znakomicie
wykreowanego przez Davida Naughtona (zresztą odtwórca roli Jacka, Griffin
Dunne, w niczym mu nie ustępuje) oraz kilkoma zjawiskowymi efektami specjalnymi,
ma się pełne prawo oczekiwać od twórców coraz to bardziej zdecydowanych form
straszenia. I w jednym przypadku rzeczywiście to otrzymujemy – mowa o pierwszej
przemianie Davida w wilkołaka, kiedy to w naprawdę długiej sekwencji jego
kończyny płynnie się wydłużają, ciało pokrywa się gęstym włosiem, na plecach
wykwitają twarde grudki, a kości w nieprzyjemny dla oka sposób ulegają
przeobrażeniu ocierając się o siebie. Metamorfoza Davida jest zdecydowanie jednym
z najlepiej oddanych na ekranie przepoczwarzeń człowieka w wilkołaka, jaki w
tym gatunku dane mi było zobaczyć, ale ubolewam, że to ostatni wielki popis
twórców efektów specjalnych w tym obrazie. Bo choć dalszy rozwój fabuły
umożliwiał popuszczenie wodzów wyobraźni w warstwie gore, filmowcy postawili na irytującą wręcz oszczędność. Ataki
wilkołaka zobrazowano bądź w szybkich migawkach, zaciemniających makabryczne
szczegóły bądź poprzestano na szarży ryczącej bestii przerwanej tuż przed śmiercionośnym
uderzeniem. W takim wydaniu dowcipne dialogi i sytuacje (nagi David przemykający
po terenie zoo, czy rozmowa z jego ofiarami w kinie porno) wysuwały się na
pierwszy plan. Wcześniej stanowiły jedynie tło dla stylistyki horroru, ale z
czasem stały się czołowym superlatywem. Zapewne wielu widzów zirytuje mieszanie
grozy z humorem, ale w moim odczuciu taki sznyt wypadł nader smacznie,
zwłaszcza pod koniec, kiedy to praktycznie tylko nim mogłam się cieszyć – bo
jakoś nie potrafiłam się odnaleźć w tak minimalistycznie podchodzących do
aspektów gore szybkich atakach
wilkołaka i jego przedzieraniu się przez londyńskie ulice pełne spanikowanych
ludzi. Nie w kontekście śmiałego horroru, ale delikatnej komedii już tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz