Elizabeth
wprowadza się do położonej w zacisznej okolicy willi swojego
świeżo poślubionego męża Henry'ego. Mężczyzna przedstawia jej
służbę, Claire i niewidomego Olivera, a niedługo potem oprowadza
Elizabeth po tym imponującym domu. Henry informuje ją, że wszystko
to teraz należy również do niej, że może swobodnie dysponować
zgromadzonym przez niego majątkiem, ale prosi ją, by nigdy nie
wchodziła do jednego pokoju znajdującego się w piwnicy. Elizabeth
obiecuje, że tego nie zrobi, ale gdy Henry wyjeżdża w sprawach
służbowych ciekawość popycha jego młodą żonę pod drzwi
zakazanego pomieszczenia. Elizabeth próbuje zwalczyć tę pokusę,
ale to próżny trud. Ciekawość jest silniejsza od pragnienia
dotrzymania obietnicy danej ukochanemu mężczyźnie.
Reżyser
i scenarzysta między innymi „Syreny” (2001) i „Zemsty po śmierci” (2007) oraz scenarzysta/współscenarzysta między innymi
takich filmów, jak „Gothika” (2003), „Węże w samolocie”
(2006) i „Oko” (2008), Sebastian Gutierrez, tym razem proponuje
widzom thriller science fiction wykorzystujący znane motywy w dosyć
nowatorski sposób. Gutierrez sam napisał scenariusz „Fatum
Elizabeth” i w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim.
Pierwszy pokaz tego jego dziełka odbył się w marcu 2018 roku na
South by Southwest Film Festival, a do szerszego obiegu w Stanach
Zjednoczonych i w Polsce wszedł w sierpniu tego samego roku.
Amerykański
thriller science fiction, „Fatum Elizabeth”, wielu widzom
skojarzył się z baśnią „Sinobrody” Charlesa Perraulta, dosyć
makabrycznym utworem, z którym to przynajmniej część z nas po raz
pierwszy zetknęła się w dzieciństwie. Dla jednych (obecna!) było
to wspaniałe doświadczenie, innym natomiast „Sinobrody”
zapewnił wiele bardzo nieprzyjemnych snów albo wręcz bezsennych
nocy. „Fatum Elizabeth” niejednemu pewnie przypomni jego pierwsze
spotkanie z „Sinobrodym”, ale raczej nie przywoła porównywalnych
emocji. I nie tylko dlatego, że Sebastian Gutierrez, zakładając,
że inspirował się tą baśnią (a myślę, że tak), to była to
raczej luźna inspiracja. „Raczej”, bo już sam motyw mężczyzny,
który zabrania swojej małżonce wchodzić do jednego pokoju jest
bardzo charakterystyczny – coś takiego pewnie już zawsze w
pierwszej kolejności będzie kojarzyć się z „Sinobrodym”
Charlesa Perraulta, bo wątpię, by słuch o tym utworze kiedykolwiek
zaginął. „Fatum Elizabeth” rozpoczyna scena przyjazdu
nowożeńców do imponującej willi, przycupniętej między
zalesionymi wzgórzami, na których nie widać innych zabudowań.
Szerokie ujęcie tej malowniczej okolicy pewnie niejednemu odbiorcy
zaprze dech w piersi. To samo zresztą można powiedzieć o zdjęciach
zrobionych wewnątrz tej nowoczesnej, przebogato się prezentującej
budowli, o wielu silnie skontrastowanych ujęciach przepięknych
pomieszczeń, czasami uatrakcyjnianych jeszcze kolorowymi światłami,
żywymi barwami wprowadzającymi delikatne poczucie surrealizmu. Albo
oniryzmu, na co wskazywać mogą też niektóre wypowiedzi tytułowej
bohaterki, przekonująco kreowanej przez Abbey Lee. Moją uwagę
przyciągał jednak przede wszystkim jej mąż, dużo starszy od niej
Henry, w którego w dobrym stylu wcielił się Ciaran Hinds.
Elizabeth nie może pojąć, dlaczego ten nieprzyzwoicie wręcz
inteligentny mężczyzna zainteresował się tak zwyczajną osobą
jak ona (to jej słowa), ale bynajmniej nie narzeka. Wręcz
przeciwnie: kobieta nie posiada się ze szczęścia, chociaż jest
trochę przytłoczona bogactwem, którym otoczył ją Henry. I z
lekka zaniepokojona zachowaniem służby, a zwłaszcza Claire (boska
Carla Gugino, która już zawsze będzie mi się kojarzyć przede
wszystkim z „Grą Geralda” Mike'a Flanagana, ekranizacją
powieści Stephena Kinga), która to często rzuca w kierunku
Elizabeth nieufne spojrzenia, która wydaje się być wielce
niezadowolona z obecności Elizabeth w willi Henry'ego, która z
jakiegoś powodu unika rozmów z nową mieszkanką tej robiącej duże
wrażenie nieruchomości. Kontaktów z Elizabeth nawiązać
najwyraźniej nie chce także młody ogrodnik, niewidomy Oliver,
którego wykreował moim zdaniem niezbyt radzący sobie w tej roli
Matthew Beard. Patrząc na Claire myślałam o pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, jej pracodawca natomiast w moich
oczach ze sceny na scenę coraz bardziej wpasowywał się w ramy
burzyciela, postać tak silnie opętaną jakąś chorą ideą, że
gotową zrobić absolutnie wszystko, by wprowadzić ją w życie. W
science fiction taka osobowość pojawia się nader często, fani
gatunku mogą więc już w pierwszej partii „Fatum Elizabeth”
nabrać przekonania, że większe niespodzianki z tej strony ich nie
spotkają, że dziecięcą igraszką będzie przewidywanie kolejnych
posunięć Henry'ego. Niespodzianką może być co najwyżej
zawartość pokoju, do którego Elizabeth pod żadnym pozorem nie
wolno wchodzić... A przynajmniej tak może wydawać się na początku
filmu. I to prawie dosłownie na początku, bo Sebastian Gutierrez
popełnia ten błąd, że nie trzyma nas długo w niepewności
odnośnie wnętrza feralnego pokoju. Zbyt wcześnie uchyla to wieko,
rozwiązuje tę jakże intrygującą zagadkę, rozwiewa gęstą
atmosferę tajemniczości, a w jej miejsce wstawia zaledwie cieniutką
warstewkę niejasności, płaszczyk uszyty z pytań, na które owszem
chce się znaleźć odpowiedzi, ale nie tak bardzo, jak pragnęło
się poznać zawartość zakazanego pokoju w piwnicy. I właśnie
dlatego wolałabym, żeby scenarzysta i zarazem reżyser „Fatum
Elizabeth” przez dłuższy czas nie pozwalał głównej bohaterce
otwierać tych nieszczęsnych drzwi, by kobieta ta dłużej walczyła
z narastającą pokusą. A gdy wreszcie złamałaby obietnicę daną
mężowi, my widzowie jeszcze przez jakiś czas powinniśmy czekać
na objawienie. Tylko ona w tym konkretnym momencie powinna poznać
odpowiedź na najważniejsze przecież pytanie wypływające z tej
historii, bo gdyby objawiło nam się to trochę później, to jestem
przekonana, że kolejne wydarzenia mocno by nami zakręciły.
Przynajmniej część widzów byłaby tak zagubiona, tak dalece
zdezorientowana, że z tym większą ochotą zagłębiałaby się w
meandry tej opowieści. Nie mówiąc już o tym, że taka narracja
najprawdopodobniej znacznie zintensyfikowałaby efekt zaskoczenia w
momencie ujawnienia tajemnicy piwnicznego pokoju. Co nie znaczy, że
widok ów wcale mnie nie zaskoczył. Nie, czegoś takiego się nie
spodziewałam.
Skłamałabym,
gdybym napisała, że otwarcie nieszczęsnego pokoju w podziemiach
willi należącej do Henry'ego, ale od niedawna również do jego
małżonki Elizabeth, doszczętnie odarło mnie z zainteresowania tą
opowieścią. Emocje co prawda trochę we mnie opadły, ale
całkowicie obojętna na wysiłki Sebastiana Gutierreza i jego ekipy
absolutnie nie pozostawałam. Z kilku powodów. Największym walorem
„Fatum Elizabeth” potem, po ujrzeniu zawartości zakazanego
pokoju, była dla mnie świeżość tchnięta w motyw, który pewnie
każdemu miłośnikowi science fiction jest znany aż za dobrze. I
nie chodzi mi tutaj o wykorzystanie archetypu burzyciela, o nadanie
Henry'emu takich cech, które nie mogą nie przywoływać na myśl
tego konkretnego modelu osobowościowego tak często spotykanego w
science fiction. Myślę więc, że spokojnie można orzec, że
małżonek tytułowej bohaterki wyrasta wprost z tradycji fantastyki
naukowej. Mamy tutaj jednakowoż jeszcze jeden element, który
wydawać by się mogło, został już wyeksploatowany tak przez kino,
jak literaturę. To znaczy tak myślałam przed zobaczeniem „Fatum
Elizabeth” - filmu, w którym ów oklepany motyw przedstawiono może
nie obiektywnie oryginalnie, ale subiektywnie, w moich oczach tak
właśnie się prezentował. Gutierrez unaocznia tutaj pewną prawdę,
która przynajmniej niektórym widzom jest już znana. Otóż, twórca
ten zdaje się mówić, że kreatywność nie musi ograniczać się
wyłącznie do treści, że pospolite motywy też mogą emanować
świeżością, nieść nową jakość, jeśli tylko poukłada się
je inaczej niż czyniono to dotychczas. Nie chcę by ktoś wysnuł z
tego wniosek, że „Fatum Elizabeth” to jeden z tych thrillerów,
w których znajdujemy mnóstwo komplikacji, nieustannego silnia się
na oryginalność, która to moim zdaniem częściej odbija się
negatywnie niźli pozytywnie na takich filmach. Gutierrez tak
naprawdę postawił na dosyć prostą historię. Owszem, opowiedział
ją w bardzo pomysłowy sposób, ale słowem „skomplikowany” na
pewno bym go nie opisała. Intrygujący, choć niezbyt złożony,
łatwo przyswajalny, niewymagający od widza dużej przenikliwości,
niekażący mu przedzierać się przez nieczytelny symbolizm, czy
choćby tylko mnóstwo wątków, które trudno byłoby mu samemu
połączyć. Owszem, pytania mnożą się w zastraszającym tempie, w
scenariuszu nie brakuje punktów, które nie są do końca jasne,
które dają do zrozumienia, że jak na razie pozwolono nam ujrzeć
jedynie wierzchołek owej intrygi. Mnie osobiście przede wszystkim
dręczyła kwestia zakazanego pokoju. To znaczy kiedy już poznałam
jego zawartość zastanawiałam się głównie nad tym po co było to
wszystko? Po co był ten zakaz, skoro wystarczyło odciąć Elizabeth
dostęp do tego pomieszczenia i przede wszystkim nie nadawać temu
takiej wagi – ograniczyć się po prostu do stwierdzenia, że to
jego, Henry'ego, gabinet, zamiast tak wyraźnie sugerować jej, że w
środku jest coś niezwykle ważnego. Bo przecież jak tak się
stawia sprawę, to trzeba być świadomym tego, że tylko kwestią
czasu jest, aż zakaz zostanie złamany. Powiedzmy sobie szczerze:
niewielu jest ludzi, którzy w takiej sytuacji zdołaliby oprzeć się
pokusie. Czy Gutierrez objaśnił mi tę kwestię, tego zdradzić nie
mogę, ale nie zaszkodzi chyba stwierdzenie, że z czasem udziela
odpowiedzi na niemal każde pytanie wypływające ze scenariusza.
Szkoda, bo trochę więcej przestrzeni dla interpretacji widza
ewidentnie by się przydało. Takie wykładanie prawie wszystkiego na
tacy ma swoje zalety, bo przygotowane przez Sebastiana Gutierreza
niespodzianki moim zdaniem nie trącą banalnością, niektóre nawet
nielicho mnie zdumiały, ale myślę, że jedno większe
niedopowiedzenie jeszcze wzbogaciłoby fabułę „Fatum Elizabeth”.
To i bardziej tajemnicza narracja, o czym pisałam wcześniej oraz
poszukanie innej, lepiej imitującej krew substancji. Bo posoki
troszkę się tutaj rozlewa, nie należy tego jednak odczytywać jako
zachętę do przygotowania się na kawałek makabrycznego kina,
ponieważ dawka gore jest tak skąpa, że nie jestem nawet
przekonana, czy używanie tego określania (gore) nie jest aby
nadużyciem z mojej strony.
W
mojej ocenie Sebastian Gutierrez popełnił w „Fatum Elizabeth”
dosyć sporo błędów, w tym jeden który ewidentnie rzutuje na
całokształt, bo o ile silniej by się tę opowieść przeżywało,
gdyby koncentracja na budowaniu tajemniczości była o niebo większa.
Co przygnębia tym bardziej, że wystarczyło jedynie inaczej
poskładać te wszystkie elementy, pokazać cały ten albo prawie
cały ciąg przyczynowo-skutkowy w bardziej sekretnym stylu. Dużo
dłużej skrywać przed widzem zawartość zakazanego pokoju w
piwnicy imponującej willi. Ale myślę, że i tak warto tę pozycję
sprawdzić (szczególnie jeśli jest się fanem thrillerów science
fiction) choćby dla tego według mnie oryginalnego wydania starych
motywów, podania w dosyć pomysłowy sposób wątków, które
wydawać by się mogło żadnych niespodzianek wielbicielom
fantastyki naukowej przynieść już nie mogą. Myślę, że
Sebastian Gutierrez udowadnia tutaj, że jest inaczej, że nadal
można wydobyć z tego jakąś świeżość. A aby to zrobić wcale
nie trzeba porządnie główkować, można tego dokonać w
zaskakująco prosty sposób. Tak, chociaż moim zdaniem potencjał
nie został całkowicie wykorzystany, choć nie jest to taka bomba,
jaka pewnie by była, gdyby tylko inaczej to poukładano, to nikogo
zniechęcać do tego obrazu nie zamierzam. Cudów radzę się nie
spodziewać, ale nie sadzę, by „Fatum Elizabeth” zasłużyło
sobie na ignorancję widzów, rzecz jasna przede wszystkim z
uwzględnieniem fanów thrillerów science fiction.
Za
seans bardzo dziękuję
Na
Cineman VOD film będzie dostępny od 10 maja 2019 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz