
Irlandia,
początek XX wieku. Angus, właściciel cyrku wędrownego i jego
dziewczyna Lily po jednym ze swoich występów zostają zaproszeni
przez nowo poznanego starszego mężczyznę do jego posiadłości.
Gospodarz pokazuje im uwięzioną w akwarium syrenę, która wedle
jego słów jest odpowiedzialna za śmierć jego małżonki.
Zafascynowany Angus próbuje skłonić mężczyznę do podjęcia z
nim współpracy polegającej na wykorzystaniu schwytanego przez
niego okazu w celach biznesowych bądź naukowych, ale jego
propozycja zostaje odrzucona. Jeszcze tej samej nocy Angus w
towarzystwie dwóch swoich pracowników włamuje się do domu
starszego mężczyzny z zamiarem wykradzenia syreny. Wewnątrz
zostają zaskoczeni przez właściciela, który chwilę potem umiera
na zawał serca. Angus i jego kompani przetransportowują syrenę na
statek płynący do Stanów Zjednoczonych. Zabierają również
dziennik żony ograbionego mężczyzny i zgromadzoną przez nich
dokumentację na temat tego niezwykle rzadkiego okazu przez lata
ukrywanego w ich własnym domu. Angus jest przekonany, że dzięki
syrenie odniesie wielki sukces, że jego cyrk będzie oblegany przez
tłumy ciekawskich, Lily tymczasem bynajmniej nie jest zachwycona
jego planami. Kobieta ma złe przeczucia i jak wkrótce się okazuje
nie są one bezpodstawne. W trakcie rejsu Lily nabiera przekonania,
że syrena stwarza ogromne zagrożenie dla załogi i pasażerów
statku.
Sebastian
Gutierrez wielbicielom kina grozy jest znany przede wszystkim jako
reżyser „Zemsty po śmierci” oraz scenarzysta „Gothiki” i
amerykańsko-kanadyjskiej wersji „Oka”. Natomiast mniej osób wie,
że wcześniej stworzył telewizyjny horror pt. „Syrena”, do
którego sam napisał scenariusz, z tego prostego powodu, że projekt
nie był tak rozreklamowany jak nadmienione obrazy. Pierwotny tytuł
drugiego filmu Sebastiana Gutierreza „Mermaid Chronicles Part 1:
She Creature” każe sądzić, że koncepcja twórców zakładała
dokręcenie przynajmniej jednej kontynuacji (zresztą ostatnia scenka
„Syreny” również na to wskazuje). Ale jeśli tak było w
istocie to z jakiegoś powodu zrezygnowano z wdrożenia planu w
życie. „Syrena” nie doczekała się swojego sequela i nic nie
wskazuje na to, aby niniejszy stan rzeczy kiedykolwiek uległ
zmianie, choć z drugiej strony w światku filmowym lepiej niczego
nie zakładać... Tytuł telewizyjnego obrazu Sebastiana Gutierreza
został zapożyczony z „The She-Creature” z 1956 roku w reżyserii
Edwarda L. Cahna – kilka zbieżności fabularnych może i się
pojawia, niemniej „Syrena” nie była pomyślana jako remake.
Moje nie tak dawne
doświadczenia z horrorami o syrenach tj. seanse „Nimfy”
i „SiREN” sprawiły, że do obrazu Sebastiana Gutierreza
podchodziłam z wielką nieufnością. Właściwie to byłam o krok
od porzucenia zamiaru skonfrontowania się z tym dziełkiem, coś
jednak podpowiedziało mi, żeby dać szansę przynajmniej
początkowej partii i dopiero po jej obejrzeniu zdecydować, czy
oglądać do końca. Okazało się, że wcale nie musiałam
zapoznawać się z całym wstępem, żeby podjąć decyzję, bo już
pierwsze ujęcia uświadomiły mi, że nie będę miała do czynienia
z czymś na kształt wyżej wymienionych dwóch produkcji. Zamiast
plastikowej akcyjki pełnej rozpaczliwych, na dłuższą metę
nieefektywnych skrętów w stronę umiarkowanie krwawego horroru,
dostałam kawał iście klimatycznego kina grozy. Spodziewałam się
kolejnej wyjałowionej z emocji i mrocznej atmosfery historii z
gatunku „ona ich goni, oni uciekają”. Nic więc dziwnego, że
spotkało mnie przyjemne zaskoczenie już na widok pierwszych ujęć
„Syreny”. Osadzenie akcji na początku XX wieku pozwoliło
twórcom omawianego filmu nadać zdjęciom miłej dla oka stylowości.
I bynajmniej nie uczynili tego jedynie za sprawą strojów z epoki,
czy archaicznych wystrojów wnętrz. Zamiast „iść na taką
łatwiznę” wystarali się o idealnie stapiającą się ze
wspomnianymi składowymi mroczną kolorystykę, z której przebija
swego rodzaju baśniowość. Innymi słowy oprawa wizualna znajduje
pełne odzwierciedlenie w głównej tematyce zaczerpniętej z
grackiej mitologii, co owocuje wrażeniem niezwykle porywającej
koegzystencji. Sprawia, że dziełko Sebastiana Gutierreza może
pochwalić się konsekwentnym stapianiem się warstwy tekstowej z
płaszczyzną techniczną, w sposób, który angażuje widza
właściwie już od pierwszych ujęć. A przynajmniej ja natychmiast
zanurzyłam się w tym magicznym świecie przedstawionym, doprawionym
obfitą porcją duszącej złowieszczości. Warstwie wizualnej
zdecydowanie najbliżej do estetyki dark fantasy, co ma sens
jeśli weźmie się pod uwagę motyw przewodni „Syreny”
zapożyczony z greckiej mitologii. Wydaje mi się jednak, że w tym
zestawieniu horroru i fantasy dominuje ten pierwszy gatunek, przy
czym nie sądzę, żeby absolutnie wszyscy odbiorcy „Syreny”
podzielili moje odczucia. Osoby definiujące horror głównie w
oparciu o mnogość jump scenek, odstręczających sekwencji
krwawych mordów, czy klimatu pozbawionego choćby zalążka
baśniowości mogą spoglądać na dziełko Gutierreza przez pryzmat
kina fantasy, albo przynajmniej dopatrywać się w nim dominacji
właśnie tego gatunku, a co za tym idzie marginalizacji horroru.
Nie
wydaje mi się, żeby grupą docelową „Syreny” byli poszukiwacze
nieustającej akcji, ponieważ scenariusz Sebastiana Gutierreza
najwięcej miejsca poświęca psychologicznym reperkusjom
przechwycenia tytułowej antybohaterki, konfrontuje widzów przede
wszystkim z mentalnymi mocami mitycznego stworzenia, spychając jej
kanibalistyczne zapędy na dalszy plan. Co oczywiście nie znaczy, że
nie ma ich wcale. Po krótkim wstępie obrazującym ciąg wydarzeń,
które doprowadziły do tego, że przyzwoicie wykreowany przez Rufusa
Sewella cyrkowiec imieniem Angus stał się nowym właścicielem
niezwykłego stworzenia przetrzymywanego w ogromnym akwarium
napełnionym wodą, akcja przenosi się na statek
zmierzający do Stanów Zjednoczonych. I tam już pozostaje, nie
licząc rzecz jasna niedługiej sekwencji końcowej. Rustykalne,
ciasne wnętrza okrętu zastępują jarmarczność (namioty cyrkowe)
i starodawny przepych (posiadłość poprzedniego właściciela
syreny), ale nie wiąże się to z wyparciem klimatu
przypominającego, że akcję osadzono w przeszłości. Co więcej
atmosfera staje się nieporównanie bardziej przygniatająca –
malutkie kajuty i świadomość, że dookoła rozpościera się
bezkresny ocean wywołują iście klaustrofobiczne odczucia. Tym
bardziej, że oglądającemu przez cały czas towarzyszy przekonanie,
że załodze i pasażerom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze
strony powabnej syreny przetrzymywanej pod pokładem. Wcześniej
celowo nazwałam Angusa właścicielem mitycznego stworzenia, bo
antagonistka do pewnego momentu istotnie zdaje się być jego
niewolnicą. Cyrkowiec więzi ją w ogromnym akwarium, kierując się
jedynie pragnieniem zysku, ale wykazuje się dużo mniejszym
okrucieństwem względem syreny niż marynarze. Najwięcej
współczucia wydaje się jednak mieć dla niej dziewczyna Angusa,
Lily, w którą w wielce porywającym stylu wcieliła się Carla
Gugino (zdecydowanie najjaśniej błyszcząca gwiazda z całej bądź
co bądź solidnej obsady filmu) i to właśnie relacji tych pań
Sebastian Gutierrez poświęcił najwięcej miejsca. Już podczas
pierwszego unaocznionego spotkania Lily z syreną staje się jasne,
że ta druga traktuje główną bohaterkę filmu inaczej niż
mężczyzn znajdujących się na pokładzie statku. Może dlatego, że
to jedyna przedstawicielka płci żeńskiej, a jak wiemy z mitów
syreny zwykły doprowadzać do zguby mężczyzn, ale uważam, że nie
bez znaczenia jest również przeszłość Lily, która jeśli
spojrzeć na nią pod odpowiednim kątem odrobinę przypomina
działalność owych mitologicznych stworzeń. Pierwszą oznaką
nieprzyjemnego oddziaływania syreny na psychikę głównej bohaterki
są makabryczne sny, które nawiedzają ją tej samej nocy. Widok
zakrwawionych zwłok Angusa co prawda nie odznacza się niczym
szczególnym (ani śmiałością, ani pomysłowością), ale już
kikuty w miejscach odciętych dłoni, oblepione odrażającym śluzem
uznaję za w pełni udany efekt pracy twórców efektów specjalnych.
Tego rodzaju dodatków w środkowej partii „Syreny” nie ma zbyt
wiele – dostaniemy jeszcze między innymi takie starannie wykonane
wstawki jak widok okaleczonych zwłok, którymi tytułowa bohaterka
właśnie się pożywia (ale nie uświadczymy w tym miejscu
dosadności na miarę włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych
i 80-tych) i jedną idealnie obliczoną w czasie jump scenkę,
która zapewne niejednego widza zmusi do oderwania pośladków z
fotela (było więcej takich prób ze strony filmowców, ale tylko
ujęcie z syreną dotykającą od tyłu Lily w moim przypadku
odniosło pożądany skutek). Jak już wspomniałam twórcy „Syreny”
nie szafują efektami specjalnymi, nie próbują na siłę ożywić
akcji coraz to wymyślniejszymi szkaradzieństwami (za wyjątkiem
końcówki), zdecydowanie większego potencjału upatrując w
warstwie psychologicznej. Nadmierny pośpiech i efekciarskie zacięcie
zepsuły już niejeden dobrze zapowiadający się horror, dlatego tym
bardziej ucieszyło mnie spokojniejsze, klimatyczne ujęcie jakże
intrygującego, choć prostego w formie, tematu wnikania w cudze
myśli przez niezwykle groźną istotę. Nie sposób nie dopatrzeć
się tutaj nazwijmy go feministycznego przekazu (późniejsze
obchodzenie się marynarzy z bezbronną kobietą tak dalece odmienne
od postawy Lily), a nawet akcentów lesbijskich. Niepokazanych w
jednoznaczny sposób, ale i tak doskonale czytelnych w formie
zapowiedzi rychłego wejścia w taki związek, nie zaś w postaci
stanu już istniejącego. Pewnie znajdą się oponenci tych
konkretnych podtekstów, ale akurat ja uznałam je za właściwe
dopełnienie fabuły. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o
dynamicznej końcówce. Twórcy „Syreny” mogli tutaj pokusić się
o kilka śmielszych ujęć eliminacji ofiar i bardziej trzymających
w napięciu, dłuższych sekwencji je poprzedzających. Zamiast tego
uznali jednak, że należy okroić wszystko w czasie i w tym miejscu
część budżetu przeznaczyć na inny cel niż wymyślne sceny
mordów. UWAGA SPOILER Tymże okazała się końcowa postać
syreny, która wygląda tak jakby wypożyczono ją z planu jakiegoś
horroru science fiction. W tej kwestii wolałabym chyba pokazany
wcześniej minimalizm (nie mówię o skakaniu na płetwie tylko
pozostaniu przy anatomii człowieka), aczkolwiek gwoli
sprawiedliwości stwór nie prezentował się najgorzej –
przynajmniej nie uraczono mnie iście żałosnymi popisami speców od
efektów komputerowych KONIEC SPOILERA. W mojej ocenie
końcówka zyskałaby na wartości, gdyby więcej uwagi poświęcono
generowaniu nieznośnego wręcz napięcia i warstwie gore,
oczywiście w tym drugim przypadku bez wpadania w groteskową
skrajność, która bez wątpienia negatywnie oddziaływałaby na
sferę emocjonalną. Bo ta pomimo nadmienionych przeze mnie uchybień
(z subiektywnego punktu widzenia) w istniejącym kształcie „Syreny”
jest w miarę dobrze odczuwalna. Co nie zmienia faktu, że z
powodzeniem można było zwielokrotnić jej oddziaływanie na
odbiorcę.
„Syrena”
Sebastiana Gutierreza nie jest kolejną rąbanką wtłoczoną w
schemat „ona ich goni, oni uciekają”. Zdecydowanie większą
wagę przykłada do budowania mrocznego klimatu doprawionego porcją
magiczności, co przywodzi na myśl stylistykę dark fantasy.
Płaszczyzna tekstowa natomiast w największej mierze koncentruje się
na psychologicznych aspektach spotkania człowieka z tytułowym
mitologicznym stworzeniem. Całość nie grzeszy skomplikowaniem i
nieprzewidywalnością, dlatego też pewnie nie zainteresuje
przeciwników prostego kina grozy. Nie będą oni potrafili tak
wciągnąć się w tę opowieść, jak miało to miejsce w moim
przypadku. Sympatycy dynamicznego, mocno efekciarskiego kina grozy
również mogą mieć ogromne trudności ze znalezieniem w „Syrenie”
czegoś dla siebie. Ale już wielbiciele prostych, klimatycznych
horrorów, których akcja rozwija się nieśpiesznie, nie serwując po
drodze mnóstwa spektakularnych dodatków moim zdaniem powinni dać
szansę tej produkcji, bo podejrzewam, że głównie w tej grupie
odbiorców znajduje się najwięcej potencjalnych zwolenników
„Syreny”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz