sobota, 22 kwietnia 2017

„Syrena” (2001)

Irlandia, początek XX wieku. Angus, właściciel cyrku wędrownego i jego dziewczyna Lily po jednym ze swoich występów zostają zaproszeni przez nowo poznanego starszego mężczyznę do jego posiadłości. Gospodarz pokazuje im uwięzioną w akwarium syrenę, która wedle jego słów jest odpowiedzialna za śmierć jego małżonki. Zafascynowany Angus próbuje skłonić mężczyznę do podjęcia z nim współpracy polegającej na wykorzystaniu schwytanego przez niego okazu w celach biznesowych bądź naukowych, ale jego propozycja zostaje odrzucona. Jeszcze tej samej nocy Angus w towarzystwie dwóch swoich pracowników włamuje się do domu starszego mężczyzny z zamiarem wykradzenia syreny. Wewnątrz zostają zaskoczeni przez właściciela, który chwilę potem umiera na zawał serca. Angus i jego kompani przetransportowują syrenę na statek płynący do Stanów Zjednoczonych. Zabierają również dziennik żony ograbionego mężczyzny i zgromadzoną przez nich dokumentację na temat tego niezwykle rzadkiego okazu przez lata ukrywanego w ich własnym domu. Angus jest przekonany, że dzięki syrenie odniesie wielki sukces, że jego cyrk będzie oblegany przez tłumy ciekawskich, Lily tymczasem bynajmniej nie jest zachwycona jego planami. Kobieta ma złe przeczucia i jak wkrótce się okazuje nie są one bezpodstawne. W trakcie rejsu Lily nabiera przekonania, że syrena stwarza ogromne zagrożenie dla załogi i pasażerów statku.

Sebastian Gutierrez wielbicielom kina grozy jest znany przede wszystkim jako reżyser „Zemsty po śmierci” oraz scenarzysta „Gothiki” i amerykańsko-kanadyjskiej wersji „Oka”. Natomiast mniej osób wie, że wcześniej stworzył telewizyjny horror pt. „Syrena”, do którego sam napisał scenariusz, z tego prostego powodu, że projekt nie był tak rozreklamowany jak nadmienione obrazy. Pierwotny tytuł drugiego filmu Sebastiana Gutierreza „Mermaid Chronicles Part 1: She Creature” każe sądzić, że koncepcja twórców zakładała dokręcenie przynajmniej jednej kontynuacji (zresztą ostatnia scenka „Syreny” również na to wskazuje). Ale jeśli tak było w istocie to z jakiegoś powodu zrezygnowano z wdrożenia planu w życie. „Syrena” nie doczekała się swojego sequela i nic nie wskazuje na to, aby niniejszy stan rzeczy kiedykolwiek uległ zmianie, choć z drugiej strony w światku filmowym lepiej niczego nie zakładać... Tytuł telewizyjnego obrazu Sebastiana Gutierreza został zapożyczony z „The She-Creature” z 1956 roku w reżyserii Edwarda L. Cahna – kilka zbieżności fabularnych może i się pojawia, niemniej „Syrena” nie była pomyślana jako remake.

Moje nie tak dawne doświadczenia z horrorami o syrenach tj. seanse „Nimfy” i „SiREN” sprawiły, że do obrazu Sebastiana Gutierreza podchodziłam z wielką nieufnością. Właściwie to byłam o krok od porzucenia zamiaru skonfrontowania się z tym dziełkiem, coś jednak podpowiedziało mi, żeby dać szansę przynajmniej początkowej partii i dopiero po jej obejrzeniu zdecydować, czy oglądać do końca. Okazało się, że wcale nie musiałam zapoznawać się z całym wstępem, żeby podjąć decyzję, bo już pierwsze ujęcia uświadomiły mi, że nie będę miała do czynienia z czymś na kształt wyżej wymienionych dwóch produkcji. Zamiast plastikowej akcyjki pełnej rozpaczliwych, na dłuższą metę nieefektywnych skrętów w stronę umiarkowanie krwawego horroru, dostałam kawał iście klimatycznego kina grozy. Spodziewałam się kolejnej wyjałowionej z emocji i mrocznej atmosfery historii z gatunku „ona ich goni, oni uciekają”. Nic więc dziwnego, że spotkało mnie przyjemne zaskoczenie już na widok pierwszych ujęć „Syreny”. Osadzenie akcji na początku XX wieku pozwoliło twórcom omawianego filmu nadać zdjęciom miłej dla oka stylowości. I bynajmniej nie uczynili tego jedynie za sprawą strojów z epoki, czy archaicznych wystrojów wnętrz. Zamiast „iść na taką łatwiznę” wystarali się o idealnie stapiającą się ze wspomnianymi składowymi mroczną kolorystykę, z której przebija swego rodzaju baśniowość. Innymi słowy oprawa wizualna znajduje pełne odzwierciedlenie w głównej tematyce zaczerpniętej z grackiej mitologii, co owocuje wrażeniem niezwykle porywającej koegzystencji. Sprawia, że dziełko Sebastiana Gutierreza może pochwalić się konsekwentnym stapianiem się warstwy tekstowej z płaszczyzną techniczną, w sposób, który angażuje widza właściwie już od pierwszych ujęć. A przynajmniej ja natychmiast zanurzyłam się w tym magicznym świecie przedstawionym, doprawionym obfitą porcją duszącej złowieszczości. Warstwie wizualnej zdecydowanie najbliżej do estetyki dark fantasy, co ma sens jeśli weźmie się pod uwagę motyw przewodni „Syreny” zapożyczony z greckiej mitologii. Wydaje mi się jednak, że w tym zestawieniu horroru i fantasy dominuje ten pierwszy gatunek, przy czym nie sądzę, żeby absolutnie wszyscy odbiorcy „Syreny” podzielili moje odczucia. Osoby definiujące horror głównie w oparciu o mnogość jump scenek, odstręczających sekwencji krwawych mordów, czy klimatu pozbawionego choćby zalążka baśniowości mogą spoglądać na dziełko Gutierreza przez pryzmat kina fantasy, albo przynajmniej dopatrywać się w nim dominacji właśnie tego gatunku, a co za tym idzie marginalizacji horroru.  

Nie wydaje mi się, żeby grupą docelową „Syreny” byli poszukiwacze nieustającej akcji, ponieważ scenariusz Sebastiana Gutierreza najwięcej miejsca poświęca psychologicznym reperkusjom przechwycenia tytułowej antybohaterki, konfrontuje widzów przede wszystkim z mentalnymi mocami mitycznego stworzenia, spychając jej kanibalistyczne zapędy na dalszy plan. Co oczywiście nie znaczy, że nie ma ich wcale. Po krótkim wstępie obrazującym ciąg wydarzeń, które doprowadziły do tego, że przyzwoicie wykreowany przez Rufusa Sewella cyrkowiec imieniem Angus stał się nowym właścicielem niezwykłego stworzenia przetrzymywanego w ogromnym akwarium napełnionym wodą, akcja przenosi się na statek zmierzający do Stanów Zjednoczonych. I tam już pozostaje, nie licząc rzecz jasna niedługiej sekwencji końcowej. Rustykalne, ciasne wnętrza okrętu zastępują jarmarczność (namioty cyrkowe) i starodawny przepych (posiadłość poprzedniego właściciela syreny), ale nie wiąże się to z wyparciem klimatu przypominającego, że akcję osadzono w przeszłości. Co więcej atmosfera staje się nieporównanie bardziej przygniatająca – malutkie kajuty i świadomość, że dookoła rozpościera się bezkresny ocean wywołują iście klaustrofobiczne odczucia. Tym bardziej, że oglądającemu przez cały czas towarzyszy przekonanie, że załodze i pasażerom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony powabnej syreny przetrzymywanej pod pokładem. Wcześniej celowo nazwałam Angusa właścicielem mitycznego stworzenia, bo antagonistka do pewnego momentu istotnie zdaje się być jego niewolnicą. Cyrkowiec więzi ją w ogromnym akwarium, kierując się jedynie pragnieniem zysku, ale wykazuje się dużo mniejszym okrucieństwem względem syreny niż marynarze. Najwięcej współczucia wydaje się jednak mieć dla niej dziewczyna Angusa, Lily, w którą w wielce porywającym stylu wcieliła się Carla Gugino (zdecydowanie najjaśniej błyszcząca gwiazda z całej bądź co bądź solidnej obsady filmu) i to właśnie relacji tych pań Sebastian Gutierrez poświęcił najwięcej miejsca. Już podczas pierwszego unaocznionego spotkania Lily z syreną staje się jasne, że ta druga traktuje główną bohaterkę filmu inaczej niż mężczyzn znajdujących się na pokładzie statku. Może dlatego, że to jedyna przedstawicielka płci żeńskiej, a jak wiemy z mitów syreny zwykły doprowadzać do zguby mężczyzn, ale uważam, że nie bez znaczenia jest również przeszłość Lily, która jeśli spojrzeć na nią pod odpowiednim kątem odrobinę przypomina działalność owych mitologicznych stworzeń. Pierwszą oznaką nieprzyjemnego oddziaływania syreny na psychikę głównej bohaterki są makabryczne sny, które nawiedzają ją tej samej nocy. Widok zakrwawionych zwłok Angusa co prawda nie odznacza się niczym szczególnym (ani śmiałością, ani pomysłowością), ale już kikuty w miejscach odciętych dłoni, oblepione odrażającym śluzem uznaję za w pełni udany efekt pracy twórców efektów specjalnych. Tego rodzaju dodatków w środkowej partii „Syreny” nie ma zbyt wiele – dostaniemy jeszcze między innymi takie starannie wykonane wstawki jak widok okaleczonych zwłok, którymi tytułowa bohaterka właśnie się pożywia (ale nie uświadczymy w tym miejscu dosadności na miarę włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych) i jedną idealnie obliczoną w czasie jump scenkę, która zapewne niejednego widza zmusi do oderwania pośladków z fotela (było więcej takich prób ze strony filmowców, ale tylko ujęcie z syreną dotykającą od tyłu Lily w moim przypadku odniosło pożądany skutek). Jak już wspomniałam twórcy „Syreny” nie szafują efektami specjalnymi, nie próbują na siłę ożywić akcji coraz to wymyślniejszymi szkaradzieństwami (za wyjątkiem końcówki), zdecydowanie większego potencjału upatrując w warstwie psychologicznej. Nadmierny pośpiech i efekciarskie zacięcie zepsuły już niejeden dobrze zapowiadający się horror, dlatego tym bardziej ucieszyło mnie spokojniejsze, klimatyczne ujęcie jakże intrygującego, choć prostego w formie, tematu wnikania w cudze myśli przez niezwykle groźną istotę. Nie sposób nie dopatrzeć się tutaj nazwijmy go feministycznego przekazu (późniejsze obchodzenie się marynarzy z bezbronną kobietą tak dalece odmienne od postawy Lily), a nawet akcentów lesbijskich. Niepokazanych w jednoznaczny sposób, ale i tak doskonale czytelnych w formie zapowiedzi rychłego wejścia w taki związek, nie zaś w postaci stanu już istniejącego. Pewnie znajdą się oponenci tych konkretnych podtekstów, ale akurat ja uznałam je za właściwe dopełnienie fabuły. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o dynamicznej końcówce. Twórcy „Syreny” mogli tutaj pokusić się o kilka śmielszych ujęć eliminacji ofiar i bardziej trzymających w napięciu, dłuższych sekwencji je poprzedzających. Zamiast tego uznali jednak, że należy okroić wszystko w czasie i w tym miejscu część budżetu przeznaczyć na inny cel niż wymyślne sceny mordów. UWAGA SPOILER Tymże okazała się końcowa postać syreny, która wygląda tak jakby wypożyczono ją z planu jakiegoś horroru science fiction. W tej kwestii wolałabym chyba pokazany wcześniej minimalizm (nie mówię o skakaniu na płetwie tylko pozostaniu przy anatomii człowieka), aczkolwiek gwoli sprawiedliwości stwór nie prezentował się najgorzej – przynajmniej nie uraczono mnie iście żałosnymi popisami speców od efektów komputerowych KONIEC SPOILERA. W mojej ocenie końcówka zyskałaby na wartości, gdyby więcej uwagi poświęcono generowaniu nieznośnego wręcz napięcia i warstwie gore, oczywiście w tym drugim przypadku bez wpadania w groteskową skrajność, która bez wątpienia negatywnie oddziaływałaby na sferę emocjonalną. Bo ta pomimo nadmienionych przeze mnie uchybień (z subiektywnego punktu widzenia) w istniejącym kształcie „Syreny” jest w miarę dobrze odczuwalna. Co nie zmienia faktu, że z powodzeniem można było zwielokrotnić jej oddziaływanie na odbiorcę.

„Syrena” Sebastiana Gutierreza nie jest kolejną rąbanką wtłoczoną w schemat „ona ich goni, oni uciekają”. Zdecydowanie większą wagę przykłada do budowania mrocznego klimatu doprawionego porcją magiczności, co przywodzi na myśl stylistykę dark fantasy. Płaszczyzna tekstowa natomiast w największej mierze koncentruje się na psychologicznych aspektach spotkania człowieka z tytułowym mitologicznym stworzeniem. Całość nie grzeszy skomplikowaniem i nieprzewidywalnością, dlatego też pewnie nie zainteresuje przeciwników prostego kina grozy. Nie będą oni potrafili tak wciągnąć się w tę opowieść, jak miało to miejsce w moim przypadku. Sympatycy dynamicznego, mocno efekciarskiego kina grozy również mogą mieć ogromne trudności ze znalezieniem w „Syrenie” czegoś dla siebie. Ale już wielbiciele prostych, klimatycznych horrorów, których akcja rozwija się nieśpiesznie, nie serwując po drodze mnóstwa spektakularnych dodatków moim zdaniem powinni dać szansę tej produkcji, bo podejrzewam, że głównie w tej grupie odbiorców znajduje się najwięcej potencjalnych zwolenników „Syreny”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz