Stronki na blogu

poniedziałek, 6 stycznia 2014

„Carrie” (2013)

Recenzja na życzenie

Przytłoczona fanatyzmem religijnym matki i niemożnością dostosowania się do licealnych realiów, Carrie White codziennie naraża się na przejawy wrogości ze strony rówieśników. Do czasu, aż odkrywa drzemiącą w sobie moc telekinetyczną.

Fatalistyczne podejście do współczesnego kina grozy czasem się przydaje – szczególnie konfrontując się z szumnie reklamowanym multipleksowym tworem, który okazuje się być kolejnym wysokobudżetowym gniotem, żerującym na znanej historii. Podejrzewałam taki efekt końcowy już z chwilą pojawienia się pierwszych nieśmiałych zapowiedzi odnośnie prac nad trzecią adaptacją debiutanckiej powieści Stephena Kinga, dlatego też udało mi się uniknąć rozczarowania, ale szczerze mówiąc nawet ja nie spodziewałam się, aż tak wyjałowionego obrazu, całkowicie ignorującego wielbicieli horrorów w ogóle, a historii Carrie w szczególności. Czytając o planach uwspółcześnienia rodzimej opowieści Kinga niezaznajomionej z kinem grozy reżyserki, Kimberly Peirce, miałam jedynie nadzieję, że postara się stworzyć coś nowego, zapożyczy jedynie główną oś fabularną, poddając znaczącym modyfikacjom szczegóły – tak, aby nie serwować mi po raz enty tego samego, bo po literackim pierwowzorze, inteligentnej, pełnej podskórnej grozy adaptacji Briana De Palmy i ekranizacji z 2002 roku człowiek naprawdę ma pełne prawo znudzić się tą dramatyczno-teen horrorową prostą historyjką, tym bardziej jeśli (jak u De Palmy) celować ma nie w gusta wymagających widzów bądź fanów filmów grozy tylko skierowana jest do mas tłumnie zalegających kino obietnicą porywających efektów specjalnych. Niestety, Peirce bardzo rzadko wybiega poza koncepcje Kinga i De Palmy, a to co oferuje od siebie przez wzgląd na brak większego rozbudowania jest prawie niezauważalne.

Przenosząc akcję niniejszej historii z lat 70-tych we współczesne Peirce chociaż raz wykazała się daleko idącą odwagą. Takim zabiegiem chciała oczywiście dowieść uniwersalności tej tragicznej opowieści, pokazując, że tak naprawdę nic się nie zmieniło – dla niektórych uczniów szkoła nadal jest traumatycznym przeżyciem. W tym miejscu reżyserce nie udało się uniknąć kilku poważnych wpadek, głównie przez wzgląd na swoje uporczywe wracanie do zamysłów poprzedników. Otóż, przyjmując koncepcję XXI-wiecznych realiów wycięcie pamiętnej sceny pod prysznicem, kiedy to przerażona na widok krwi menstruacyjnej Carrie jest obrzucana tamponami i podpaskami przez swoje rówieśniczki było wręcz wskazane, bowiem wpieranie widzowi, że nastolatka żyjąca w czasach współczesnych nie ma bladego pojęcia o miesiączce jest naprawdę „grubymi nićmi szyte”. Carrie nie żyła w próżni - oprócz egzystencji w towarzystwie tradycjonalnej, wyznającej archaiczne, skrajnie męczeńskie zasady obcowała również wśród rówieśników, więc raczej dziwi fakt, że niczego na ten temat od nich nie podsłuchała, choćby przypadkiem. Twórcy robią również błąd w próbie wybrnięcia z tego impasu, nachalnie obrazując nam zagubienie Carrie w kwestii obsługi komputera – może w brak pogadanek w amerykańskich szkołach na temat dojrzewania jestem w stanie uwierzyć, ale czy możliwa jest również kilkunastoletnia edukacja bez zajęć komputerowych? W Stanach być może tak… Jedynym wyjaśnieniem tak dalekiego zabrnięcia w absurd jest uporczywe pragnienie reżyserki do skopiowania sławetnej sceny pod prysznicem od Kinga i De Palmy, wykorzystując ją, jako zapalnik do późniejszych wydarzeń (a wystarczyło, w roli katalizatora tragedii umiejscowić coś bardziej prawdopodobnego). Na szczęście późniejsze wykorzystywanie współczesnych gadżetów jest miłym urozmaiceniem tej znanej historii, choćby chwilowego podkreślenia niewygodnej pozycji, w jakiej znalazła się Carrie, będąca pośmiewiskiem w Internecie po zamieszczeniu w nim filmiku z jej traumatycznej przygody pod prysznicem.

Oprócz uwspółcześnienia kultowej opowieści Kinga Peirce próbuje pokazać coś nowego również w sferze fabularnej – kilkukrotnie na chwilę odchodzi od tej męczącej powtarzalności narracyjnej (zapoczątkowanej książką i kontynuowaną w dwóch jej wersjach filmowych) w stronę większej indywidualności. Szkoda tylko, że robi to tak nieśmiało – przedstawia nam zalążek swojej własnej koncepcji, po czym w błyskawicznym tempie wycofuje się kalkując pomysły Kinga i De Palmy. Weźmy na przykład początkową scenę narodzin Carrie, albo motyw samookaleczania jej matki – dlaczego Peirce nie rozwinęła tych wątków? Dlaczego nie spojrzała na te dwie kluczowe dla filmu postaci na SWÓJ sposób? Po co po raz kolejny przez ponad godzinę próbować kreślić obrazy demonicznej pani White i jej stłamszonej przez otoczenie, wyalienowanej córki? Celowo użyłam słowa „próbować”, bowiem jak się okazuje uporczywe dążenie reżyserki do kopiowania Kinga i De Palmy obróciło się przeciw niej – zaofiarowało mi coś na kształt „White’ów w krzywym zwierciadle”, autoparodii niemalże. Naprawdę głęboko współczuję Julianne Moore i Chloe Grace Moretz, bo choć ze wszystkich sił starały się tchnąć trochę życia w swoje postacie, do maksimum wykorzystując swoje wrodzone talenty aktorskie, nie były w stanie przeskoczyć miernego scenariusza - ich warsztat był niewspółmierny z miałką charakterystyką postaci Carrie i jej matki. Wiadomym było, że nie przebiją niezapomnianych kreacji Sissy Spacek i Piper Laurie, ale przez wzgląd na zaniedbania w sferze psychologicznej nie miały szansy zbliżyć się do nich nawet na kilometr, co pewnie nastąpiłoby gdyby Peirce wiedziała, jak tak naprawdę mają prezentować się te bohaterki. Konserwatywni wielbiciele Kinga i/lub De Palmy mogą poczuć się mocno zawiedzeni wypaczeniem charakterologii obu pań. Carrie nie jawi nam się tutaj, jako nieszczęśliwe dziewczę o odpychającej, zaniedbanej aparycji (poza archaicznymi strojami), będące obiektem kpin rówieśników. Owszem, okazem szczęścia nie jest, ale nie na skutek niemożności dopasowania się do otoczenia tylko własnego iście masochistycznego wyboru, bo choć wychowała się w cieniu fanatyzmu matki tak naprawdę nie aprobuje jej światopoglądu, sprzeciwia się mu, pragnąc stać się częścią tego drugiego świata, liceum które przez wzgląd na przyznaję ciekawą zabawę barwami nie jawi nam się jak u De Palmy, jako „kłębowisko żmij” tylko prawdziwy, pełen pastelowych kolorów eden, w przeciwieństwie do zaskakująco mrocznej stylizacji wnętrza domostwa White’ów. Co więcej, zdaje się, że bez większego wysiłku Carrie może spełnić swoje marzenia o normalnym życiu. Jest ładna (urodziwsza nawet od swojej nemezis Chris Hargensen), inteligentna (czytuje Johna Miltona) i silna. Jej ewentualną metamorfozę dodatkowo ułatwia lekceważące traktowanie jej osoby przez rówieśników, bo tak na dobrą sprawę poza Hargensen i jej małą świtą nikomu nie wadzi. Mimo tego wszystkiego Carrie brakuje determinacji do zmiany swojego status quo. Trwa, więc w swoim kokonie nieśmiałości do czasu odkrycia telekinetycznych zdolności, którymi początkowo cieszy się jak dziecko – sceny z latającymi książkami i Carrie unoszącą się na łóżku niczym Hermiona robią iście fantastyczno-komediowe wrażenie: nadnaturalne zdolności dziewczyny podczas pierwszej połowy seansu nie pełnią tutaj roli straszaka jak u De Palmy tylko są odzwierciedleniem pragnień Peirce do popisania się rażąco sztucznymi CGI, brakuje jedynie różdżki i szaty żeby przenieść się do Hogwartu… Tymczasem matka Carrie od początku jawi się nam nie tylko jako niebezpieczna wariatka, ze skłonnościami do samoumartwiania, znęcająca się nad córką jak w pierwowzorze literackim i filmowym, ale również jako bezwolna marionetka w rękach Carrie – próbuje wymusić na niej posłuszeństwo, głównie grożąc Ogniem Piekielnym, ale to ta dorastająca, zagubiona dziewczynka cały czas rządzi w tym duecie – najpierw za pomocą zwykłych pyskówek, a z czasem telekinezy, za pośrednictwem której może swobodnie rzucać matką z kąta w kąt. Nie miałabym nic przeciwko demonicznej Carrie i podporządkowanej jej rodzicielce (zawsze byłoby to coś nowego), gdyby Peirce poszła na całość. Stworzyła z gruntu złą, opętaną żądzą zemsty na swoich oprawcach dziewczynę i stłamszoną jej mocą matkę. Ale tutaj reżyserka również niepotrzebnie asekurowała się wersją De Palmy, zbyt usilnie próbując wzbudzić we mnie współczucie do osoby Carrie, która swoim nieadekwatnym do pragnień zachowaniem i migawkowo ukazywanym okrucieństwem jedynie mnie irytowała.

Po ponad godzinnym teen dramacie z kompletnie wyjałowionymi postaciami przychodzi pora na długo wyczekiwany, ten szumnie zapowiadany przez recenzentów pokaz mocnego gore. Hmm, wątpię żeby osoby, które to pikselowe coś nazywają krwawym słyszeli o Cronenbergu i Fulci’m (lub chociaż widzieli multipleksową „Piłę”, czy „Hostel”, że już nie wspomnę o tak chorych obrazach, jak „Gurotesuku” i „Ludzka stonoga 2”), bo ja poza denerwującymi CGI w tym całym usilnym popisywaniu się wysokim budżetem dostrzegłam jedynie jedną godną uwagi stricte horrorową migawkę (zakrwawiona ręka matki Carrie wychodząca przez pęknięte drzwi – jak w „Najściu”), za to sławetne wbicie głowy dziewczyny w szybę samochodu porażało zwykłym kiczem. UWAGA SPOILER W końcówce Peirce po raz kolejny wykorzystała zdobycze nowoczesnej technologii, kiedy po wylaniu świńskiej krwi na Carrie cała klasa maturalna mogła cieszyć się jej wyświetloną na ekranie przygodą pod prysznicem – to spore urozmaicenie tej kultowej już sceny, rozsławionej wersją De Palmy. Szkoda tylko, że zaraz potem po całym ekranie zaczyna pryskać pikselowa krew, scen mordów prawie wcale nie widać, a to co jest dostrzegalne nie ma w sobie ani krztyny realizmu. Za to można się pośmiać – szczególnie z latającej Carrie wklejonej w iście bajkowe tło. Zastanawiam się tylko, dlaczego Peirce nie poszła na całość w tym efekciarstwie. Twórcy wersji z 2002 roku, dysponując o wiele niższym budżetem zdecydowali się na znaną z książki demolkę miasta, co wyszło może sztucznie, ale przynajmniej wykazali się sporą odwagą. Za to Peirce mając większe możliwości budżetowe, tak jak przez cały seans i tutaj uciekła do swojego kokonu nieśmiałości – a szkoda, bo po ośmieszeniu Moretz przez zmuszenie jej do fantazyjnego dyrygowania rękami i latania z opętańczym wyrazem twarzy po sali gimnastycznej mogła dobić ją ostatecznie nakazując przelot nad miastem niczym Piotruś Pan i rzucanie na niego śmiercionośnych gromów. No, ale był ubaw i bez tego;) KONIEC SPOILERA.

Na koniec muszę wspomnieć jeszcze o jednym fakcie. Zapoznałam się ze wszystkimi filmowymi wersjami „Carrie” głównie przez wzgląd na postać Chris Hargensen, bo od kiedy pamiętam przepadam za kobiecymi czarnymi charakterami. Niestety, w tym tworze po raz pierwszy modliłam się, żeby jak najszybciej zeszła mi z oczu. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zatrudnienia drewnianej Portii Doubleday, ale przed przyjęciem roli powinien doradzić jej seans wersji z 2002 roku – tam Emilie de Ravin pokazała jak powinna wyglądać ta postać, za to pani Doubleday pomimo o wiele większych możliwości od Moretz i Moore (jej roli aż tak nie sprofanowano) poszła po linii najmniejszego oporu, jedynie machając rączkami i przytupując nóżką – i pomyśleć, że ktoś taki miał zapatrzoną w siebie świtę…

Nowa „Carrie” przeznaczona jest przede wszystkim dla osób nieznających tej historii, przepadających za CGI, płaskimi postaciami i lekkimi, niewymagającymi myślenia fabułami. Fanów Stephena Kinga odsyłam do readaptacji z 2002 roku, a poszukiwaczy inteligentnych produkcji, pełnych delikatnej grozy i suspensu do arcydzieła Briana De Palmy z 1976 roku – pozostali niech oglądają wersję Kimberly Peirce, ale mnie do ponownego seansu proszę już nie zmuszać;)

13 komentarzy:

  1. Dziś rano obejrzałam na przyspieszeniu, inaczej się nie dało. Drętwa, nudna miałka i nijaka historyjka, tyle pozostało ze świetnej książki. Mam nadzieję, że chociaż przekaz mówiący o tym, jak łatwo zniszczyć czyjeś życie, zostanie przez widza amerykańskiego odebrany i zastosowany.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pamiętam, jak gdzieś w drugiej klasie gimnazjum po raz pierwszy przeczytałem "Carrie". Co tam przeczytałem, pochłonąłem... I przez ładnych parę tygodni nakreślone tam wizje pustoszyły mi umysł. To chyba wtedy stwierdziłem ( Miałem już przeczytane jeszcze genialniejsze "Miasteczko Salem" ) że King to jednak najlepszy autor na świecie :p Co do filmu, nowej wersji nie widziałem. Jeszcze, bo jako zdeklarowany niemalże wyznawca Kinga z pewnością obejrzę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdecydowanie wolę starą wersję "Carrie".
    Nowa to taki High School Musical z krwawymi wstawkami; wynudziłem się strasznie. Na dodatek gdzieś po drodze twórcy filmu zepchnęli na tor boczny postać Margaret White, a sumie to ona i jej religijny fanatyzm najbardziej przeraziły mnie w książce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie to, żeby film był wybitnie udany, jednak najgorszą jego wadą jest jego niepotrzebność. Dlaczego tak jest? Ponieważ jak zauważyłaś wiele kopiuje z De Palmy. Nawet jeden ze scenarzystów pracował przy pierwszej adaptacji (co może sugerować, że jego scenariusz był zmieniany, a nie tworzony od nowa).

    Film ma parę wad, ale muszę się zgodzić z Radio SK - nie do końca są to te wymieniane przez internautów Jeśli ktoś słuchał to większość tego co napiszę była i tam powiedziana. Czy Sissy Spasek była strasznie brzydka? Czy King opisał Carrie jako bardzo brzydką kobietę? Nie i nie... Problem jest nienaturalność Moretz w jej odstawaniu od reszty. Czy to wygląda jak High School Musical? Tak. Jednak nie wiem jak obecnie takie porównanie ma się do szkół w Ameryce, ale czy polscy nastolatkowie żyją inaczej? Wg mnie nie, co mieli pokazać w tym zakresie? Dla mnie nie jest wada. Teen drama się nie zmieniła za bardzo od czasów Kinga i Briana, tutaj jednak problemem jest niewykorzystanie współczesnych elementów (umieszczenie filmiku na internecie powinno nieść większe konsekwencje). Problemem jest niewykorzystanie lub niepełne pokazanie postaci, które powinny mieć chociaż 5 minut, a mowa tu głównie o "czarnych charakterach", zwłaszcza chłopaku Chris. Największym problemem są jednak efekty i zachowanie Carrie w trakcie, gdy została katem.

    Tak więc jeśli film De Palmy był dobrą adaptacją przyzwoitej książki (na pewno nie określę pierwszej adaptacji inteligentnym arcydziełem), tak tu mamy typowego przeciętniaka...

    Dodam jeszcze, że zniszczyło mnie to nowe zakończenie dostępne tylko w wersji bluray (osoby, które widziały film w kinie mogą je zobaczyć np tutaj http://www.youtube.com/watch?v=l9i5enHA3vU ). Samo w sobie jest lepsze niż wcześniejsze, jednak to ma być to "zakończenie zbyt mocne na kino"? Zwłaszcza, że film dostał kategorię tylko dla dorosłych (ZA CO?) i wyszedł w tym samym roku co nowe Martwe zło?

    PS Sam King nie lubił Carrie w swoim książkowym dziele. Uznał, że jest typową ofiarą, której zachowanie nie zachęca do polubienia. Zawsze więc można twoją irytację nią uznać za ukłon w stronę pisarza ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Sam King nie lubił Carrie w swoim książkowym dziele. Uznał, że jest typową ofiarą, której zachowanie nie zachęca do polubienia. Zawsze więc można twoją irytację nią uznać za ukłon w stronę pisarza ;)"

      Tylko, że ja lubiłam książkową Carrie - tamta mnie nie irytowała, bo miała troszkę inną osobowość niż ta z remake'u, więc nie wiem, gdzie ten ukłon...

      Usuń
    2. To akurat był kiepski żart :P jestem pewien, że irytująca bohaterka wyszła tu przez przypadek.

      Dla mnie jednak nieważne czy lubimy, ponieważ i tak jej współczujemy. Zwłaszcza, że King stwierdził, że jej nie lubi, ale rozumie jej działania (przez wzgląd na dwie osoby ze szkoły)

      Usuń
  5. Skoczuś, King opisał Carrie jako brzydko kobietę. Przez pierwszą połowę książki nie dał jej ani jednego dobrego słowa. Miała mieć pryszczatą skórę, być 'przy kości', wiecznie przepocona, włosy w kolorze mysiego brązu, a tu mamy dziewczynę, z której wcale nie chciano wyciągać brzydoty. Ciężko by było w przypadku Chloe. Drugą rzeczą jest zachowanie Carrie. W wersji książkowej miała być nierozgarnięta. Pojawia się wątek napisanego przez nią wiersza, smutnego ale niekoniecznie dobrze napisanego, tu mamy dziewczynę, która tak jak mówi recenzja, zachwyca się Miltonem. Prawdopodobnie właśnie dlatego widzowie dziwnie zareagowali na decyzje obsadową (Postaw obok Chloe, Sisisy albo Angele) oraz na to jak została ta postać przerobiona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkę akurat pożyczyłem znajomemu, więc kopiuję z wikii. "In the novel, Carrie White was slightly overweight with pimples on the back of her neck, back and buttocks, and had flat mousey hair."
      No wprost ten opis idealnie odzwierciedla pojęcie brzydoty i jej zdjęcie powinno być w encyklopedii obok definicji. To raczej świadczy o niezadbaniu o siebie, co jest usprawiedliwione realiami w jakich żyła i tym na co mogła sobie pozwolić. Nawet jeśli King nie napisał o niej ani jednego dobrego słowa, to cała brzydota jest raczej nadinterpretacją czytelników. Zwłaszcza, że w Carrie Stephen skąpił jej opisów i nie był one tak dokładne.

      I Carrie była nierozgarnięta, czy po prostu nie umiała żyć z ludźmi? Bo jeśli naprawdę była tak nierozgarnięta to De Palma także położył ten wątek.

      Usuń
    2. Ja tam nie mam nic przeciwko temu, że Carrie jest tutaj ładna (szkoda, że ładniejsza od Chris, która w moim wyobrażeniu zawsze była naj - wiem, mam chory gust), ale to zawsze jakieś odstępstwo od wersji De Palmy, który celowo umieścił w tej roli wrodzono brzydką aktorkę, której wyglądu nijak nie da się zretuszować, aby przez wzgląd na jej osobowość zmusić widza do polubienia jej mimo to, do pokochania brzydoty i w moim przypadku udało mu się to po mistrzowsku.
      Co do książkowej brzydoty Carrie to rzecz gustu. King opisuje ją jako zaniedbaną, a nie wrodzono brzydką - jedni czują niesmak na widok zaniedbanych dziewczyn, a innym się podobają. King opisuje Carrie głównie z jej subiektywnego punktu widzenia:
      "Miała nadwagę tylko dlatego, że czasami czuła się tak nieszczęśliwa [...] Ale w talii wcale nie aż tak gruba. Chemiczna równowaga organizmu nie pozwalała jej przekroczyć określonej wagi. Poza tym miała ładne nogi. [...] Mogłaby przestać jeść czekoladki i pryszcze by znikły. [...] Jej piersi były mlecznobiałe, , jędrne i delikatne, sutki miały kolor kawy z mlekiem. [...] Nienawidziła swojej twarzy, swojej tępej, bezmyślnej, cielęcej twarzy, swoich bezbarwnych oczu, czerwonych, lśniących pryszczy i wągrów z czarnymi główkami."
      Poza tym takie fragmenty znalazłam:
      "wiecznie oczka w pończochach, wiecznie bluzki przepocone pod pachami [...]", a jak się denerwowała to "jej twarz się trzęsła i wykrzywiała".

      "Bo jeśli naprawdę była tak nierozgarnięta to De Palma także położył ten wątek."
      Dlaczego położył? Przecież nawet King przyznał, że De Palma wiele rzeczy pozmieniał (według autora na lepsze) - czyli, że indywidualność jest niemile widziana?

      Usuń
  6. Z położeniem wątku chodziło mi o to, że coś co u De Palmy byłoby uznawane za indywidualność, tutaj jest cechą negatywną. Z jednej strony świadczy to o kopiowaniu i odwalaniu roboty. Sam reżyser uznał, że pewne wątki są za ciężkie i niepotrzebny i je usunął. Dla mnie okey. Sissy Spacek nie jest najpiękniejsza, ale też nie nazwałbym jej wrodzono brzydką. Ani grzeje, ani ziębi, w rolę jednak wpasowała się świetnie.

    I właśnie o tym pisałem... Ona budziła może swoim wyglądem niesmak, albo prowokowała wyśmiewanie jej, jednak nie była brzydka. A ludzie widzą w niej niewiadomo jaką maszkarę. Jednak zgodzę się, że Cloe Mortez jest za ładna i jak pisałem za bardzo stara się udawać jej odmienność, co wychodzi różnie. W rolę Chris musiałaby się wcielić Jennifer Lawrence, która jednak jest odrobinkę za stara... I tu pewnie także ktoś nie zgodzi się z moją propozycją, więc casting do filmu nie był taki prosty. Młodych i znanych nazwisk nie ma tak wiele, a postawienie na całą grupę nieznanych nazwisk niekoniecznie podobało się producentom. Dopasowanie aktorki, która wyszłaby obronną ręką z porównaniu z wyobrażeniem na podstawie książki lub kreacją Sissy, było na pewno ciężko. Wybrano Cloe i wyszło jak wyszło

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, ja zauważyłam, że efekt końcowy każdy ocenia pod swoje osobiste wymagania. Ci, którym nie pasuje Moretz chcieli pewnie wiernej adaptacji, nie wiem po co bo taka już jest, ta z 2002 roku (czyli chociaż malutkiego zaniedbania aktorki, a nie jak w filmie od razu zrobienia z niej seksbomby), albo wiernego remake'u De Palmy, czyli jakiejś maszkary (przepraszam Spacek, ale ona naprawdę wizualnie mnie odrzuca) w roli Carrie. Ja natomiast chciałam jak największych zmian, dlatego Moretz w tej roli mi pasowała. Co do Chris to dla mnie jedyną prawdziwą filmową Chris jest Emilie de Ravin i to się nigdy już nie zmieni - nawet w przypadku kolejnych kilku adaptacji "Carrie", w co nie wątpię, że w przyszłości nastąpi.

      Usuń
  7. Abstrahując od tego, czy Carrie brzydka była czy nie ;) chciałam tylko powiedzieć, że niestety wybrałam się na film do kina i to był ostatni raz na długi długi czas, kiedy do kina się wybrałam w ogóle. Mam naprawdę dość. I to nie tylko przereklamowanego filmu, ale widowni, która doskonale pasuje do produkcji takich jak najnowsza "Carrie". Powodu, dla którego film powstał, nadal nie rozumiem. I to nawet nie tak, że uważam go za zły. Jest na miarę naszych czasów, czyli kompletnie nic mnie nie zaskoczyło, nie porwało i nie sądzę, żebym kiedykolwiek jeszcze sięgnęła po tę historię. Nawet tak bardzo uwielbiając Kinga :) Po prostu Carrie pod każdą postacią mówię JUŻ stanowcze NIE! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Bezczelny remake pierwszej adaptacji (skądinąd fatalnej), a i tak gorszy pod każdym względem, chwilami wręcz śmieszny. Nie ratuje go nawet scena zarzynania świń.

    OdpowiedzUsuń