Przytłoczona fanatyzmem religijnym matki i niemożnością dostosowania się do
licealnych realiów, Carrie White codziennie naraża się na przejawy wrogości ze
strony rówieśników. Do czasu, aż odkrywa drzemiącą w sobie moc telekinetyczną.
Fatalistyczne podejście do współczesnego kina grozy czasem się przydaje –
szczególnie konfrontując się z szumnie reklamowanym multipleksowym tworem,
który okazuje się być kolejnym wysokobudżetowym gniotem, żerującym na znanej historii.
Podejrzewałam taki efekt końcowy już z chwilą pojawienia się pierwszych
nieśmiałych zapowiedzi odnośnie prac nad trzecią adaptacją debiutanckiej
powieści Stephena Kinga, dlatego też udało mi się uniknąć rozczarowania, ale
szczerze mówiąc nawet ja nie spodziewałam się, aż tak wyjałowionego obrazu,
całkowicie ignorującego wielbicieli horrorów w ogóle, a historii Carrie w
szczególności. Czytając o planach uwspółcześnienia rodzimej opowieści Kinga
niezaznajomionej z kinem grozy reżyserki, Kimberly Peirce, miałam jedynie
nadzieję, że postara się stworzyć coś nowego, zapożyczy jedynie główną oś
fabularną, poddając znaczącym modyfikacjom szczegóły – tak, aby nie serwować mi
po raz enty tego samego, bo po literackim pierwowzorze, inteligentnej, pełnej
podskórnej grozy adaptacji Briana De Palmy i ekranizacji z 2002 roku człowiek
naprawdę ma pełne prawo znudzić się tą dramatyczno-teen
horrorową prostą historyjką, tym bardziej jeśli (jak u De Palmy) celować ma
nie w gusta wymagających widzów bądź fanów filmów grozy tylko skierowana jest do
mas tłumnie zalegających kino obietnicą porywających efektów specjalnych.
Niestety, Peirce bardzo rzadko wybiega poza koncepcje Kinga i De Palmy, a to co
oferuje od siebie przez wzgląd na brak większego rozbudowania jest prawie
niezauważalne.
Przenosząc akcję niniejszej historii z lat 70-tych we współczesne Peirce
chociaż raz wykazała się daleko idącą odwagą. Takim zabiegiem chciała
oczywiście dowieść uniwersalności tej tragicznej opowieści, pokazując, że tak
naprawdę nic się nie zmieniło – dla niektórych uczniów szkoła nadal jest
traumatycznym przeżyciem. W tym miejscu reżyserce nie udało się uniknąć kilku
poważnych wpadek, głównie przez wzgląd na swoje uporczywe wracanie do zamysłów poprzedników.
Otóż, przyjmując koncepcję XXI-wiecznych realiów wycięcie pamiętnej sceny pod
prysznicem, kiedy to przerażona na widok krwi menstruacyjnej Carrie jest
obrzucana tamponami i podpaskami przez swoje rówieśniczki było wręcz wskazane,
bowiem wpieranie widzowi, że nastolatka żyjąca w czasach współczesnych nie ma
bladego pojęcia o miesiączce jest naprawdę „grubymi nićmi szyte”. Carrie nie
żyła w próżni - oprócz egzystencji w towarzystwie tradycjonalnej, wyznającej
archaiczne, skrajnie męczeńskie zasady obcowała również wśród rówieśników, więc
raczej dziwi fakt, że niczego na ten temat od nich nie podsłuchała, choćby przypadkiem.
Twórcy robią również błąd w próbie wybrnięcia z tego impasu, nachalnie
obrazując nam zagubienie Carrie w kwestii obsługi komputera – może w brak
pogadanek w amerykańskich szkołach na temat dojrzewania jestem w stanie
uwierzyć, ale czy możliwa jest również kilkunastoletnia edukacja bez zajęć
komputerowych? W Stanach być może tak… Jedynym wyjaśnieniem tak dalekiego
zabrnięcia w absurd jest uporczywe pragnienie reżyserki do skopiowania sławetnej
sceny pod prysznicem od Kinga i De Palmy, wykorzystując ją, jako zapalnik do
późniejszych wydarzeń (a wystarczyło, w roli katalizatora tragedii umiejscowić
coś bardziej prawdopodobnego). Na szczęście późniejsze wykorzystywanie
współczesnych gadżetów jest miłym urozmaiceniem tej znanej historii, choćby
chwilowego podkreślenia niewygodnej pozycji, w jakiej znalazła się Carrie,
będąca pośmiewiskiem w Internecie po zamieszczeniu w nim filmiku z jej
traumatycznej przygody pod prysznicem.
Oprócz uwspółcześnienia kultowej opowieści Kinga Peirce próbuje pokazać coś
nowego również w sferze fabularnej – kilkukrotnie na chwilę odchodzi od tej
męczącej powtarzalności narracyjnej (zapoczątkowanej książką i kontynuowaną w
dwóch jej wersjach filmowych) w stronę większej indywidualności. Szkoda tylko,
że robi to tak nieśmiało – przedstawia nam zalążek swojej własnej koncepcji, po
czym w błyskawicznym tempie wycofuje się kalkując pomysły Kinga i De Palmy. Weźmy
na przykład początkową scenę narodzin Carrie, albo motyw samookaleczania jej
matki – dlaczego Peirce nie rozwinęła tych wątków? Dlaczego nie spojrzała na te
dwie kluczowe dla filmu postaci na SWÓJ sposób? Po co po raz kolejny przez
ponad godzinę próbować kreślić obrazy demonicznej pani White i jej stłamszonej przez
otoczenie, wyalienowanej córki? Celowo użyłam słowa „próbować”, bowiem jak się
okazuje uporczywe dążenie reżyserki do kopiowania Kinga i De Palmy obróciło się
przeciw niej – zaofiarowało mi coś na kształt „White’ów w krzywym zwierciadle”,
autoparodii niemalże. Naprawdę głęboko współczuję Julianne Moore i Chloe Grace
Moretz, bo choć ze wszystkich sił starały się tchnąć trochę życia w swoje
postacie, do maksimum wykorzystując swoje wrodzone talenty aktorskie, nie były
w stanie przeskoczyć miernego scenariusza - ich warsztat był niewspółmierny z miałką
charakterystyką postaci Carrie i jej matki. Wiadomym było, że nie przebiją
niezapomnianych kreacji Sissy Spacek i Piper Laurie, ale przez wzgląd na
zaniedbania w sferze psychologicznej nie miały szansy zbliżyć się do nich nawet
na kilometr, co pewnie nastąpiłoby gdyby Peirce wiedziała, jak tak naprawdę
mają prezentować się te bohaterki. Konserwatywni wielbiciele Kinga i/lub De
Palmy mogą poczuć się mocno zawiedzeni wypaczeniem charakterologii obu pań.
Carrie nie jawi nam się tutaj, jako nieszczęśliwe dziewczę o odpychającej,
zaniedbanej aparycji (poza archaicznymi strojami), będące obiektem kpin
rówieśników. Owszem, okazem szczęścia nie jest, ale nie na skutek niemożności
dopasowania się do otoczenia tylko własnego iście masochistycznego wyboru, bo
choć wychowała się w cieniu fanatyzmu matki tak naprawdę nie aprobuje jej
światopoglądu, sprzeciwia się mu, pragnąc stać się częścią tego drugiego
świata, liceum które przez wzgląd na przyznaję ciekawą zabawę barwami nie jawi
nam się jak u De Palmy, jako „kłębowisko żmij” tylko prawdziwy, pełen
pastelowych kolorów eden, w przeciwieństwie do zaskakująco mrocznej stylizacji
wnętrza domostwa White’ów. Co więcej, zdaje się, że bez większego wysiłku
Carrie może spełnić swoje marzenia o normalnym życiu. Jest ładna (urodziwsza
nawet od swojej nemezis Chris Hargensen), inteligentna (czytuje Johna Miltona)
i silna. Jej ewentualną metamorfozę dodatkowo ułatwia lekceważące traktowanie
jej osoby przez rówieśników, bo tak na dobrą sprawę poza Hargensen i jej małą
świtą nikomu nie wadzi. Mimo tego wszystkiego Carrie brakuje determinacji do
zmiany swojego status quo. Trwa, więc
w swoim kokonie nieśmiałości do czasu odkrycia telekinetycznych zdolności,
którymi początkowo cieszy się jak dziecko – sceny z latającymi książkami i
Carrie unoszącą się na łóżku niczym Hermiona robią iście fantastyczno-komediowe
wrażenie: nadnaturalne zdolności dziewczyny podczas pierwszej połowy seansu nie
pełnią tutaj roli straszaka jak u De Palmy tylko są odzwierciedleniem pragnień
Peirce do popisania się rażąco sztucznymi CGI, brakuje jedynie różdżki i szaty
żeby przenieść się do Hogwartu… Tymczasem matka Carrie od początku jawi się nam
nie tylko jako niebezpieczna wariatka, ze skłonnościami do samoumartwiania,
znęcająca się nad córką jak w pierwowzorze literackim i filmowym, ale również
jako bezwolna marionetka w rękach Carrie – próbuje wymusić na niej
posłuszeństwo, głównie grożąc Ogniem Piekielnym, ale to ta dorastająca,
zagubiona dziewczynka cały czas rządzi w tym duecie – najpierw za pomocą
zwykłych pyskówek, a z czasem telekinezy, za pośrednictwem której może swobodnie
rzucać matką z kąta w kąt. Nie miałabym nic przeciwko demonicznej Carrie i
podporządkowanej jej rodzicielce (zawsze byłoby to coś nowego), gdyby Peirce
poszła na całość. Stworzyła z gruntu złą, opętaną żądzą zemsty na swoich
oprawcach dziewczynę i stłamszoną jej mocą matkę. Ale tutaj reżyserka również
niepotrzebnie asekurowała się wersją De Palmy, zbyt usilnie próbując wzbudzić we
mnie współczucie do osoby Carrie, która swoim nieadekwatnym do pragnień
zachowaniem i migawkowo ukazywanym okrucieństwem jedynie mnie irytowała.
Po ponad godzinnym teen dramacie
z kompletnie wyjałowionymi postaciami przychodzi pora na długo wyczekiwany, ten
szumnie zapowiadany przez recenzentów pokaz mocnego gore. Hmm, wątpię żeby osoby, które to pikselowe coś nazywają
krwawym słyszeli o Cronenbergu i Fulci’m (lub chociaż widzieli multipleksową „Piłę”,
czy „Hostel”, że już nie wspomnę o tak chorych obrazach, jak „Gurotesuku” i „Ludzka stonoga 2”), bo ja poza denerwującymi CGI w tym całym usilnym popisywaniu się
wysokim budżetem dostrzegłam jedynie jedną godną uwagi stricte horrorową migawkę
(zakrwawiona ręka matki Carrie wychodząca przez pęknięte drzwi – jak w „Najściu”),
za to sławetne wbicie głowy dziewczyny w szybę samochodu porażało zwykłym kiczem.
UWAGA SPOILER W końcówce Peirce po
raz kolejny wykorzystała zdobycze nowoczesnej technologii, kiedy po wylaniu świńskiej
krwi na Carrie cała klasa maturalna mogła cieszyć się jej wyświetloną na
ekranie przygodą pod prysznicem – to spore urozmaicenie tej kultowej już sceny,
rozsławionej wersją De Palmy. Szkoda tylko, że zaraz potem po całym ekranie
zaczyna pryskać pikselowa krew, scen mordów prawie wcale nie widać, a to co
jest dostrzegalne nie ma w sobie ani krztyny realizmu. Za to można się pośmiać –
szczególnie z latającej Carrie wklejonej w iście bajkowe tło. Zastanawiam się
tylko, dlaczego Peirce nie poszła na całość w tym efekciarstwie. Twórcy wersji
z 2002 roku, dysponując o wiele niższym budżetem zdecydowali się na znaną z
książki demolkę miasta, co wyszło może sztucznie, ale przynajmniej wykazali się
sporą odwagą. Za to Peirce mając większe możliwości budżetowe, tak jak przez
cały seans i tutaj uciekła do swojego kokonu nieśmiałości – a szkoda, bo po
ośmieszeniu Moretz przez zmuszenie jej do fantazyjnego dyrygowania rękami i
latania z opętańczym wyrazem twarzy po sali gimnastycznej mogła dobić ją
ostatecznie nakazując przelot nad miastem niczym Piotruś Pan i rzucanie na
niego śmiercionośnych gromów. No, ale był ubaw i bez tego;) KONIEC SPOILERA.
Na koniec muszę wspomnieć jeszcze o jednym fakcie. Zapoznałam się ze
wszystkimi filmowymi wersjami „Carrie” głównie przez wzgląd na postać Chris
Hargensen, bo od kiedy pamiętam przepadam za kobiecymi czarnymi charakterami.
Niestety, w tym tworze po raz pierwszy modliłam się, żeby jak najszybciej
zeszła mi z oczu. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zatrudnienia drewnianej Portii
Doubleday, ale przed przyjęciem roli powinien doradzić jej seans wersji z 2002
roku – tam Emilie de Ravin pokazała jak powinna wyglądać ta postać, za to pani
Doubleday pomimo o wiele większych możliwości od Moretz i Moore (jej roli aż
tak nie sprofanowano) poszła po linii najmniejszego oporu, jedynie machając
rączkami i przytupując nóżką – i pomyśleć, że ktoś taki miał zapatrzoną w
siebie świtę…
Nowa „Carrie” przeznaczona jest przede wszystkim dla osób nieznających tej
historii, przepadających za CGI, płaskimi postaciami i lekkimi, niewymagającymi
myślenia fabułami. Fanów Stephena Kinga odsyłam do readaptacji z 2002 roku, a
poszukiwaczy inteligentnych produkcji, pełnych delikatnej grozy i suspensu do arcydzieła
Briana De Palmy z 1976 roku – pozostali niech oglądają wersję Kimberly Peirce,
ale mnie do ponownego seansu proszę już nie zmuszać;)