Stronki na blogu

poniedziałek, 18 lipca 2022

„Czarny telefon” (2021)

 

Rok 1978. Na przedmieściach Denver grasuje seryjny porywacz i zabójca małoletnich znany jako The Grabber. Wychowywani przez nadużywającego alkoholu i stosującego przemoc fizyczną wobec swoich dzieci, trzynastoletni Finney i jego młodsza siostra Gwen, posiadająca zdolności parapsychiczne odziedziczone po matce, są mocno ze sobą zżyci. Kiedy więc Finney staje się najnowszą ofiarą zamaskowanego postrachu Denver, dziewczyna nie ustaje w wysiłkach, by odnaleźć ukochanego brata. Tymczasem Finney jest przetrzymywany w piwnicy domu Grabbera, gdzie na ścianie wisi zepsuty czarny telefon stacjonarny, który staje się łącznikiem pomiędzy duchami poprzednich ofiar nieuchwytnego zbrodniarza i Finneyem.

W 2007 roku w jednej z amerykańskich księgarń Scott Derrickson, twórca między innymi „Egzorcyzmów Emily Rose” (2005) i późniejszych „Sinister” (2012) oraz „Zbaw nas ode złego” (2014), natrafił na zbiór opowiadań Joego Hilla (właściwie Joseph Hillstorm King), syna Stephena Kinga, pt. „20th Century Ghosts” (pol. „Upiory XX wieku”). Przeczytał pierwszą z zamieszczonych w tej publikacji historii, opowiadanie pt. „Best New Horror” (pol. „Najlepszy nowy horror”), które zrobiło na nim ogromne wrażenie. Kupił książkę i po powrocie do domu przeczytał resztę. „Czarny telefon” (oryg. „The Black Phone”) w jego ocenie nie był najlepszym opowiadaniem z tego zbioru - choć za genialne uznał połączenie motywu seryjnego porywacza i mordercy dzieci z ghost story w zamkniętej, niewielkiej przestrzeni (piwnica) - ale zdecydowanie „najbardziej podatnym na adaptację/ekranizację”. Lata później, gdy Scott Derrickson pracował nad „Doktorem Strange w multiwersum obłędu”, sequelem swojego „Doktora Strange” z 2016 roku, on i jego zaufany współpracownik C. Robert Cargill postanowili w końcu przenieść na ekran „Czarny telefon” Joego Hilla. Mieli to zrobić tuż po sfinalizowaniu „Doktora Strange w multiwersum obłędu”, ale ostatecznie Derrickson zrezygnował z reżyserowania tamtej produkcji, tłumacząc to różnicami twórczymi (pozostał jednak producentem wykonawczym). Prace nad filmową wersją „Czarnego telefonu” rozpoczęły się więc wcześniej, niż planowano. Pieczę nad projektem objęła firma Blumhouse Production. Jej prezes Jason Blum, przyjaciel Derricksona, był osobiście zaangażowany w projekt - swoim zwyczajem wspierał, a nie ingerował w wizję dyrektora artystycznego - a budżet oszacowano na siedemnaście milionów dolarów (niektóre źródła podają od szesnastu do osiemnastu). Główne zdjęcia rozpoczęły się w pierwszej połowie lutego 2021 roku, a zakończyły pod koniec marca tego samego roku. Film kręcono głównie w Wilmington i jego okolicach w Karolinie Północnej pod roboczym tytułem „Static”. Inspirację Scott Derrickson czerpał między innymi z „400 batów” François Truffauta i „Kręgosłupa diabła” Guillermo del Toro. Wygląd Grabbera, o który zadbał sam Tom Savini, najczęściej jest porównywany (przez odbiorców filmu) do profesora Edwarda C. Burke'a, fikcyjnej postaci, w którą wcielił się Lon Chaney w „Londynie po północy” Toda Browninga. Scott Derrickson ma w planach nakręcenie sequela „Czarnego telefonu”, amerykańskiego horroru nadprzyrodzonego, który zadebiutował we wrześniu 2021 na Fantastic Fest w Stanach Zjednoczonych, a do szerszego obiegu został wpuszczony w kolejnym roku. Sequela, na który pomysł poddał mu Joe Hill.

Albert („mów do mnie Al”), szerzej znany jako Porywacz z Galesburg, otyły mężczyzna w okularach przemienił się w szczupłego jegomościa pokazującego się w kilku różnych, dość upiornych maskach zaprojektowanych przez legendarnego charakteryzatora Toma Saviniego. Scott Derrickson, reżyser i współscenarzysta (skrypt napisany do spółki z C. Robertem Cargillem) filmowej adaptacji opowiadania Joego Hilla pt. „Czarny telefon” był pytany (a przynajmniej pojawiły się takie sugestie), czy wyszczuplając czarny charakter miał na uwadze Normana Batesa z „Psychozy” - w powieści Roberta Blocha człowiek z nadwagą, a w ekranizacji Alfreda Hitchcocka już prędzej z niedowagą:) Z jego odpowiedzi wynika, że raczej kierował się głosem, tj. upatrzył sobie Ethana Hawke'a, ponieważ nie miał wątpliwości, że jest jednym z nielicznych aktorów, którego głos (miękki, chropawy, wysoki, niski, piskliwy, ryczący, głęboki: zdaniem Derricksona temu aktorowi wszystko to przychodzi zupełnie naturalnie) przebije się przez maski rzekomego magika. A dodatkowe kilogramy zwyczajnie nie pasowały do jego wyobrażeń tej postaci. Główny bohater omawianej produkcji, trzynastoletni Finney (w tej roli debiutant Mason Thames, czysty talent odkryty przez Scotta Derricksona – olśniewający owoc poszukiwań wdrożonych z myślą o „Czarnym telefonie” przez reżysera tego filmowego przedsięwzięcia) mieszka na przedmieściach Denver ze swoją młodszą siostrą Gwen (w oryginalnej wersji mamy starszą siostrę imieniem Susannah) i nader często zaglądającym do kieliszka ojcem. Jego żona, matka Finneya i Gwen, zmarła jakiś czas temu (kolejna zmiana w stosunku do pierwotnej wersji „Czarnego telefonu”). W wersji Joego Hilla siostra Johna Finneya, żywo interesuje się okultyzmem, spirytualizmem etc., ale nic nie wskazuje na to - no dobrze, był jeden, tylko jeden, incydent - że Susannah posiada jakieś parapsychiczne zdolności. Derrickson i Cargill w swoim scenariuszu „Czarnego telefonu” pociągnęli ten temat, poszli zdecydowanie dalej, bo nie pozostawili odbiorcom żadnych wątpliwości, że siostra i zarazem najlepsza przyjaciółka Finneya posiada rzadki, czy jak kto woli, niespotykany w prawdziwym świecie, dar. Dar odziedziczony po matce, który może stać się prawdziwym przekleństwem. Coś w rodzaju proroczych snów. Akcja opowiadania toczy się w nieokreślonym czasie, Derrickson natomiast postawił na lata 70-te XX wieku, głównie przez wzgląd na swoje stare, (nie)dobre czasy. „Czarny telefon” jest najbardziej osobistym z dotychczasowych filmów twórcy „Egzorcyzmów Emily Rose”, swoistym świadectwie jego wiary. Wiary chrześcijańskiej, do której Derrickson w „Czarnym telefonie” też się odwołuje, aczkolwiek już w dużo mniejszym stopniu. Tym razem bardziej skupił się na wspomnieniach z dzieciństwa. Nieprzyjemnych, żeby nie powiedzieć traumatycznych, ale też takich, które budzą w nim bardziej pożądane, pozytywne emocje. Na przykład chłopięca przyjaźń – najbliższy kolega Finneya był silnie inspirowany niegdysiejszym dobrym kolegą Scotta. Warto też nadmienić, że w scenariuszu „Czarnego telefonu” wspomniano „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera – kultowy slasher rekomendowany Finneyowi przez przyjaciela, ale na naszych oczach ten pierwszy obejrzy inny horror, „Mrowca” Williama Castle'a. A przynajmniej jego fragment. W „Czarnym telefonie” doszukano się też nawiązań do „Doktora Sen” Mike'a Flanagana, filmu opartego na powieści Stephena Kinga oraz jednego z najobszerniejszych dzieł tego drugiego: o morderczej istocie grasującej w fikcyjnym miasteczku Derry, która objawia się między innymi pod postacią klauna Pennywise'a.

Gdyby Scott Derrickson i Robert C. Cargill uparcie trzymali się materiału źródłowego, to nie wiem, czy wystarczyłoby go na półgodzinny obraz. Na opowiadanie może i wystarczy (zależy, kto czyta), ale na pewno nie film pełnometrażowy. Chyba że złożony z wybitnie poprzeciąganych, straszliwie męczących scen. Aby tego uniknąć, wypadało rozbudować wizję Hilla. Ekranowa wersja zachowuje niemal wszystkie wydarzenia z opowiadania (włącznie z dialogami) – z wyjątkiem wizji, jakiej doświadcza zniewolony chłopak, która skupia się na jego siostrze – ale już cała otoczka została poddana zręcznej obróbce. To znaczy, to co w opowiadaniu miało drugorzędne, wręcz marginalne znaczenie, zostało zdecydowanie inaczej potraktowane przez filmowców. Siostra Finneya (wyśmienity występ Madeleine McGraw) w „Czarnym telefonie” Scotta Derricksona odgrywa większą rolę w sprawie dotyczącej seryjnego porywacza i zabójcy dzieci. Więcej uwagi poświęcili też twórcy filmu warunkom panującym w domu tego mocno przywiązanego do siebie rodzeństwa. Innym warunkom, bo zamiast częstych kłótni rodziców, coraz bardziej realnego widma rozwodu, mamy wdowca, który najwyraźniej wyznaje zasadę, że „cztery litery to nie szklanka”. Innymi słowy, chwyta za pasek, ilekroć uzna, że któreś z jego dzieci, ewentualnie oboje, zasłużyło na karę. Wszystko wskazuje na to, że problemów przysparza mu głównie młodsza latorośl. Zadziorna, niedająca sobą pomiatać, odszczekująca się i to w niewybrednych słowach nawet przedstawicielom organów ścigania - i pal licho, że w obecności dyrektorki szkoły – niebojąca się rzucić z gołymi pięściami na kilku starszych chłopców, którzy mieli czelność ruszyć najbliższą jej osobę. Osobę, która nie zwykła szukać kłopotów. Dziewczynka z niezwyczajną zdolnością, która może bardzo przydać się w najważniejszym z aktualnie (to znaczy w roku 1978) toczących się policyjnych śledztw w Denver i okolicach. Właściwie twórcy nie pozostawiają nam wątpliwości, że pomóc najnowszej ofierze zbrodniarza, któremu nadano przydomek The Grabber, maniaka z czarnymi balonami, może jedynie jego młodsza siostra. I oczywiście chłopcy zamordowani przez tego enigmatycznego oprawcę. Już z pokazów testowych „Czarnego telefonu” do Scotta Derricksona dotarły uwagi na temat tej tajemniczości antagonisty. Niektórzy byli/są zdania, że powinien pokusić się o więcej informacji na jego temat, ale reżyser i współscenarzysta tego grozowego wydarzenia, twardo upierał się przy swoim podejściu. Jego zdaniem przybliżenie widzom tej postaci bardziej by jej zaszkodziło, niż pomogło. Może nawet zepsułoby cały efekt. W każdym razie według niego wtedy ten zamaskowany gość byłby mniej przerażający. Na niektórych jednakże bardziej upiorne wrażenie mogą robić niezwyczajni sojusznicy Finneya, duchy, które kontaktują się z głównym bohaterem filmu za pośrednictwem tytułowego telefonu. Od lat zepsutego, momentami jakby oddychającego (jak w opowiadaniu) swoistego łącznika pomiędzy światami. Przynajmniej większość z nich wcale nie kieruje się pragnieniem ocalenia choćby tego jednego chłopca przetrzymywanego wbrew jego woli przez diabolicznego pana z amerykańskiego przedmieścia. I większości z nich Finneyowi nie będzie dane zobaczyć, ale widzom twórcy nie szczędzą tych wspaniałych widoków. Można się poczuć nieswojo, mimo świadomości, że żadna z tych nieszczęsnych postaci nie stanowi zagrożenia dla pozytywnego pierwiastka tej „więziennej opowieści z dreszczykiem”. Niewyszukanej, a wręcz powiedziałabym, że bardzo prostej historyjki utrzymanej w smacznym klimacie retro – o tyle, o ile: bardziej jak w „To” Andy'ego Muschiettiego niż „Grindhouse'ach” Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza. Nieprzesadnie efekciarska, umiarkowanie trzymająca w napięciu, a i nawet jedno „buu!” na mnie zadziałało (wow, podskoczyłam!). Oprócz fantazyjnych masek antagonisty w mojej pamięci najdłużej zapewne ostanie się duch widziany też przez Finneya, który niewykluczone, że miał nam przypomnieć inne dzieło Scotta Derricksona. Nawiązanie do „Egzorcyzmów Emily Rose”? Na koniec warto też wspomnieć, że w „Czarnym telefonie” zobaczymy też Jamesa Ransone'a, z którym Scott Derrickson miał już okazję pracować („Sinister”), i który wprowadza do tego świata przedstawionego trochę humoru. I coś jeszcze.

To ja już wolę film. Od opowiadania, które stanowiło podstawę scenariusza Scotta Derricksona i C. Roberta Cargilla o chłopcu porwanym przez bardzo złego pana, dziewczynce z niezwykłą zdolnością, która stara się go odnaleźć oraz doradcach z zaświatów, którzy dzwonią i dzwonią. „Czarny telefon”, filmowa adaptacja krótkiego utworu Joego Hilla pod tym samym tytułem, ze zbioru „Upiory XX wieku”, wyreżyserowana przez Scotta Derricksona, który zdążył już wyrobić sobie pewną markę w świecie filmowego horroru - całkiem zasłużony architekt grozowych budowli. Adaptacja, która dokonała nie niemożliwego. Całkowicie subiektywnie: przebiła nudnawy oryginał. Jak na standardy współczesnych mainstreamowych straszaków, moim zdaniem, jest dobrze. Daje radę, choć pewnie od Scotta Derricksona można oczekiwać więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz