Recenzja
zawiera spoilery „Lśnienia” Stephena Kinga i „Lśnienia”
Stanleya Kubricka
Kilkadziesiąt
lat po traumatycznych przeżyciach w nawiedzonym hotelu Overlook w
stanie Kolorado, uzależniony od alkoholu Dan Torrance przybywa do
małego miasteczka w New Hampshire, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z
Billym Freemanem, który pomaga mu urządzić się w nowym miejscu i
wyjść z niszczącego nałogu. Po latach z Danem nawiązuje kontakt
nastoletnia Abra Stone, podobnie jak on obdarzona nadzwyczajnymi
mocami, przez Dana nazywanymi lśnieniem, dziewczynka, która dzięki
nim odkryła istnienie niebezpiecznej grupy ludzi dowodzonej przez
niejaką Rose. Cała ta banda także dysponuje niezwykłymi mocami,
ale w przeciwieństwie do Dana i Abry wykorzystuje je do niecnych
celów. Rose i jej ludzie od dawna przemierzają Stany Zjednoczone w
poszukiwaniu lśniących dzieci, które torturują i zabijają, aby
uzyskać od nich tak zwaną parę zapewniającą oprawcom dłuższe
życie.
Prace
nad filmową wersją powieści Stephena Kinga pt. „Doctor Sleep”
(pol. „Doktor Sen”) rozpoczęto już w 2013 roku, krótko po
światowej premierze książki. Scenariusz napisał Akiva Goldsman i
na tym sprawa stanęła. Do czasu oszałamiającego sukcesu pierwszej
części nowej adaptacji powieści „To” Stephena Kinga w
reżyserii Andy'ego Muschiettiego. Wtedy napisanie scenariusza
„Doktora Sen” zlecono Mike'owi Flanaganowi. Powierzono mu też
reżyserię i zabezpieczono niebagatelny budżet – film kosztował
minimum czterdzieści pięć milionów dolarów (niektóre szacunki
mówią o pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu milionach
dolarów). Ale wynik był mocno rozczarowujący. Liczono na
powtórzenie kasowego sukcesu chociażby „Smętarza dla zwierzaków”
Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera, readaptacji innej powieści Kinga,
ale „Doktor Sen” nie cieszył się tak dużym zainteresowaniem
widzów. Wpływy z całego świata przekroczyły siedemdziesiąt
milionów dolarów, co przy tak potężnym budżecie istotnie nie
wypada imponująco. Rozczarowujący wynik finansowy „Doktora Sen”
postawił inny planowany projekt pod znakiem zapytania – prequel
omawianej produkcji koncentrujący się na postaci Dicka Halloranna.
Napisanie scenariusza też powierzono Mike'owi Flanaganowi. Zdradził
on ponadto, że jest zainteresowany również nakręceniem sequela
„Doktora Sen”, którego główną bohaterką miałaby być Abra
Stone. Co więcej pytał już Stephena Kinga, czy pochylił już się
nad tym tematem. Pisarz odpowiedział mu, że jeszcze nad tym nie
myślał, dodając jednak, że z podobnych pytań narodził się
„Doktor Sen”. Można więc wysnuć z tego wniosek, że King nie
mówi „nie”.
Nie
jest żadną tajemnicą, że Stephen King nie lubi filmowej adaptacji
swojej powieści pt. „Lśnienie” aka „Jasność” (oryg. „The
Shining”) w reżyserii Stanleya Kubricka (aczkolwiek polecił ją w swoim „Danse Macabre"). I nie jest tajemnicą, że
nie przepada za nią część miłośników literackiego oryginału.
I w drugą stronę: część wielbicieli kultowego filmu Kubricka nie
darzy sympatią literackiego pierwowzoru. Twórca między innymi
doskonałej ekranizacji „Gry Geralda” Kinga, Mike Flanagan
poczynił próbę pogodzenia tych dwóch zwaśnionych obozów w
swojej adaptacji powieści tego samego autora pt. „Doktor Sen”,
będącej raczej luźnym sequelem „Lśnienia”. W swoim filmie
Flanagan zawarł smaczki zarówno dla fanów książki, jak jej
pierwszej adaptacji (notabene kłaniał się też miłośnikom
„Mrocznej Wieży”, literackiej serii Stephena Kinga). Dokonał
swego rodzaju połączenia tych dwóch zaskakująco różnych dzieł,
na fundamencie kontynuacji „Lśnienia”, skupiającej się na
ludziach obdarzonych niezwykłymi mocami. Znany z fikcyjnej opowieści
o nawiedzonym hotelu Overlook położonym w Górach Skalistych, Dan
Torrance, powraca jako człowiek podążający straceńczą ścieżką
swojego od dawna już nieżyjącego ojca. „Zażyj swoje lekarstwo!”
- wrzeszczy pijany Danny okładając pięściami mężczyznę w
barze. To właściwie pierwszy wyraźny sygnał dla osób
zaznajomionych z najbardziej traumatycznym okresem w jego życiu,
mówiący, że Dan niebezpiecznie upodobnił się do swojego ojca,
Jacka Torrance'a. Alkoholika, który kilkadziesiąt lat wcześniej
stał się narzędziem złego hotelu próbującego pozyskać (zabić)
mocno lśniącego Danny'ego. Flanagan nie chwyta się wersji
sugerowanej (acz nieprzesądzanej) w „Lśnieniu” Stanleya
Kubricka. Choć w „Doktorze Sen” odtworzono kilka sekwencji z
tamtego legendarnego obrazu (z innymi aktorami, ale w imponująco
zbliżonej oprawie: realizacja i miejsce akcji), to we wspomnieniach
czołowej postaci filmu, ojciec zachował się nie jako chory
psychicznie człowiek opętany żądzą mordu, tylko godny
współczucia człowiek, który przegrał bohaterską walkę z
własnymi demonami i nadnaturalną potęgą hotelu Overlook.
Poniekąd, bo choć sam zginął, to udało mu się nie zabrać ze
sobą ludzi, których szczerze kochał: swojej żony Wendy i jedynego
dziecka Danny'ego. Cudownego chłopca, który teraz, w dorosłym
życiu, tkwi w szponach tego samego nałogu, z którym zmagał się
jego ojciec. Można powiedzieć, że Dan stoczył się na samo dno.
Wcielający się w tę postać Ewan 'Obi-Wan Kenobi' McGregor do
spółki z Mikiem Flanaganem stworzyli naprawdę przekonujący obraz
człowieka straszliwie udręczonego. Przez dar, który nazywa
lśnieniem i traktuje bardziej jako przekleństwo, traumatyczne
wspomnienia oraz nałóg, który przez lata był dla niego czymś w
rodzaju broni w walce z tymi pierwszymi. „Doktor Sen” to trwający
trochę ponad dwie i pół godziny horror o zjawiskach
nadprzyrodzonych zmiksowany z mroczną fantasy i filmem
psychologicznym, który mile mnie zaskoczył swoją powolną
narracją. Po tak szeroko reklamowanej i drogiej produkcji grozy
spodziewałam się tradycyjnie skrojonego straszaka, tj. podążającego
za współczesnymi trendami (mnóstwo jump scenek i niewiele
mniej przekombinowanych efektów komputerowych), plastikowego horroru
z taką sobie fabułą. Powieść, na której przede wszystkim oparto
rzeczony obraz w moich oczach ledwo wychodzi poza średnią. Ot,
takie czytadełko niedostarczające silniejszych emocji, ale
większych mąk w sumie też nie. Uważam, że filmowa wersja
„Doktora Sen” wypada trochę lepiej od dzieła Kinga pod tym
samym tytułem, ale i nie mogę powiedzieć, że twórcom udało się
rozniecić we mnie miłość do opowieści o ludziach kradnących
życiodajną parę lśniącym dzieciom oraz podobnie jak oni,
obdarzonym niezwykłymi mocami Danie i nastoletniej Abrze, którzy
stają do walki z tą cudaczną bandą „wampirów energetycznych”.
Rebecca
Ferguson w roli Rose praktycznie mnie oszołomiła. Ta przywódczyni
morderczej bandy niezwyczajnych ćpunów, bo szprycujących się parą
niezwykłych dzieciaków, która wydłuża im życie, ma zdecydowanie
większą charyzmę od swojego powieściowego wzorca i jednocześnie
uważam, że jej postać emanuje silniejszą groźbą.
Przyciągająco-odpychająca jednostka, jakkolwiek paradoksalnie to
brzmi. Po drugiej stronie barykady stoi ciemnoskóra nastolatka, Abra
Stone, nawet znośnie kreowana przez niedoświadczoną młodocianą
aktorkę Kyliegh Curran. Dziewczyna obdarzona dużo silniejszymi
nadzwyczajnymi mocami od znanego już odbiorcom „Lśnienia” (i
literackiego, i filmowego, i miniserialowego) Danny'ego Torrance'a,
do którego z czasem zwraca się o pomoc. Dzięki swoim niezwykłym
zdolnościom Abra odkrywa straszną działalność gangu Rose,
kobiety także obdarzonej lśnieniem. Twórcy wprowadzają nas w tę
baśniową intrygę raczej nieśpiesznie. Sporo miejsca poświęcają
kreśleniu sylwetek bohaterów i antybohaterów, ale powiedziałabym,
że bardziej krążą wokół tego, co już ujawnili, niż stopniowo
rozbudowują ich psychologiczne portrety. Z resztą treści jest
podobnie – fabuła „Doktora Sen” jest dosyć liniowa; raczej
nie obfituje w wątki, a już na pewno nie w zwroty akcji, a
najbardziej widowiskowe momenty zachowuje na koniec. Chociaż w sumie
niektóre widoki wcześniej rozciągające się przed oczami Dana,
także w retrospekcjach, z nieproszonymi gośćmi, które zastaje
obok siebie tuż po przebudzeniu na czele, mogą mocno zaniepokoić
co poniektórych odbiorców (wiarygodna prezentacja duchów). Ale na
długą serię bardziej zdecydowanego straszenia Mike Flanagan każe
nam czekać do ostatniej partii, która nie dość że może
pochwalić się mnogością bardzo dobrze wykonanych elementów
utrzymanych w czystej, niezakłócanej baśniowym zapaszkiem,
horrorowej tonacji, to jeszcze zwraca uwagę genialnym wręcz
zazębieniem się książkowego i filmowego „Lśnienia” na
szkielecie „Doktora Sen”. UWAGA SPOILER W książce Dan i
Abra nie mogli wejść do przeklętego hotelu w Górach Skalistych,
bo powieść „Doktor Sen” jest kontynuacją powieści „Lśnienie”,
pod koniec której Overlook ginie w płomieniach. Ale już Flanagan
mógł zabrać nas na przechadzkę po tym mrocznym przybytku (King
był temu przeciwny, ale Flanagan przekonał go pomysłem na
spotkanie Dana z duchem jego ojca), bo jego film jest jednocześnie
sequelem „Lśnienia” Stanleya Kubricka, w którym to hotel
przetrwał. Ale żeby zwolennicy książkowej końcówki opowieści o
trzyosobowej rodzinie Torrance'ów na swoje nieszczęście zimującej
w tym upiornym, przepastnym budynku, nie poczuli się zawiedzeni, w
scenariuszu omawianego filmu przewidziano dla Overlook taką śmierć,
jaką w swojej wersji przygotował dla niego Stephen King KONIEC
SPOILERA. Wcześniej omawiany film częściej skłania się ku
mrocznej fantasy, zbudowanej na niezbyt złożonej, acz w miarę
interesującej, niemęczącej, klarownej płaszczyźnie
psychologicznej niźli w stronę horroru. Co raczej nie powinno
zaskoczyć odbiorców powieściowej wersji „Doktora Sen”. Tam w
końcu też horror nieczęsto dochodził do głosu – rzadziej nawet
niż w jego filmowym odpowiedniku. Flanagan przygotował więcej
smaczków utrzymanych w stylistyce ghost stories, ale pozwolił
sobie też na naprawdę bolesny moment gore. To taki wstrząs
rodem z jego „Gry Geralda”, tyle że w wydaniu mini. Reżyser i
zarazem scenarzysta „Doktora Sen” wyznał, że bierze się to z
jego fobii. Z tego wszystkiego płaszczyzna fantasy, co oczywiście
mnie nie zaskoczyło, w moich oczach prezentowała się najsłabiej.
Z lekka kiczowato, trochę bajkowo, a pod kątem treści rażąco
nijako. Szczęście, że ta bajka nie mieni się żywymi kolorami, że
zdjęcia autorstwa Michaela Fimognariego są nie tylko przyblakłe,
ale i przybrudzone (bardzo delikatnie), co zapewne miało służyć
klimatycznemu zbliżeniu „Doktora Sen” do „Lśnienia”
Stanleya Kubricka. Większa część akcji została osadzona w 2019
roku, ale atmosfera, w jakiej utrzymano te sceny niewiele odbiega od
tej panującej w retrospekcjach sięgających przedostatniej dekady
XX wieku. Dużo stonowanych, przymglonych wręcz żółci i
pomarańczy, trochę podpatrzonych od Kubricka sztuczek operatorskich
– to powinno zadowolić tych fanów filmowej wersji „Lśnienia”,
którzy szukają w „Doktorze Sen” nie tylko wyrazistych nawiązań
do ponadczasowego horroru Stanleya Kubricka (takich jak na przykład
krew wypływająca z windy, widmowe bliźniaczki, duch starszej
kobiety w wannie itd.), ale też tych bardziej subtelnych, nie tak
mocno rzucających się oczy. Ale na użytek tej grupy muszę
zaznaczyć, że „Doktor Sen” nie jest utrzymany w dokładnie
takim klimacie jak pierwsza ekranowa wersja „Lśnienia” - ociera
się o nią, ale całkowicie w tę klaustrofobiczną i chłodną aurę
nie wpada. Ścieżka dźwiękowa skomponowana przez The Newton
Brothers (Andy'ego Grusha i Taylora Newtona Stewarta), z którymi
Mike Flanagan niejednokrotnie już współpracował choć współgra
z umiarkowanie mroczną oprawą wizualną, to mogłaby być bardziej
wyrazista. Epilog natomiast wywołał we mnie lekkie mdłości. Z
gatunku, których absolutnie od kina grozy nie pożądam.
Swoją
ekranizacją „Gry Geralda” Mike Flanagan przekonał mnie, że
jest najpoważniejszym pretendentem do miana najlepszego reżysera
współczesnych filmów opartych na twórczości Stephena Kinga (tak,
tak, nie Andi Muschiettii), że jeśli już ktoś, to najprędzej on
będzie mnie zachwycał adaptacjami/ekranizacjami prozy tego
konkretnego pisarza. Wielkich uniesień tym razem jednak nie było –
jego adaptacja powieści „Doktor Sen” w mojej ocenie nie dobija
do poziomu „Gry Geralda”, ale przede wszystkim dlatego, że nie
darzę dużą sympatią tej konkretnej opowieści Kinga, bo już
wkład Flanagana w ten tekst uważam za wielce atrakcyjny. Od strony
technicznej film generalnie też prezentuje się solidnie, aczkolwiek
z drażniącą baśniowością tutaj też przyszło mi się zderzać.
Niemniej i tak uważam, że to nie tylko dobra propozycja dla fanów
kina grozy (zwłaszcza powolniejszych, mniej efekciarskich klimatów),
ale również adaptacja przebijająca oryginał. I nie muszę chyba
dodawać, że nadal największe oczekiwania odnośnie filmowych
wersji prozy Stephena Kinga pokładam w Mike'u Flanaganie. Liczę
jednak na lepsze materiały źródłowe, to znaczy bardziej przeze
mnie preferowane teksty Stephena Kinga. Konkret: najwyższy czas na
„Rękę mistrza”!
Faktycznie ta powolność narracji ma swój urok. Podobał się nam, choć nieco smutny w wymowie. Jak dla mnie najmocniejsze sceny to ta z zabójswtem Toby'ego oraz końcowa, gdy Abra wchodzi do łazienki i spokojnie zamyka za sobą drzwi. Generalnie seans bardzo na plus.
OdpowiedzUsuń