środa, 22 lipca 2015

„Egzorcyzmy Emily Rose” (2005)


Ojciec Moore zostaje oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci dziewiętnastoletniej Emily Rose. Wywodząca się z głęboko wierzącej rodziny dziewczyna została poddana egzorcyzmom, które nie przyniosły efektów, a krótko po nich umarła. Obrony ojca Moore’a podejmuje się agnostyczka, Erin Bruner, która początkowo nie wierzy w opinię swojego klienta, że jakoby denatka za życia była opętana. Jednakże ciemne moce otaczające tę sprawę wkrótce stają się wyczuwalne również dla niej. Bruner coraz silniej utwierdza się w przekonaniu, że Emily Rose rzeczywiście padła ofiarą demonów, a co za tym idzie decyduje się przedstawić w sądzie stricte religijną linię obrony ojca Moore’a.

Przed nakręceniem „Egzorcyzmów Emily Rose”, Scott Derrickson nie cieszył się zbytnią sławą w filmowym światku. Przedtem wyreżyserował jedną krótkometrażówkę i piątą odsłonę „Wysłannika piekieł”, której podobnie jak drugiej części „Ulic strachu” był również współscenarzystą. Moment przełomowy w karierze Derricksona nastąpił z chwilą powstania „Egzorcyzmów Emily Rose”, których scenariusz Paula Harrisa Boardmana i samego Derricksona luźno oparto na historii Anneliese Michel, młodej Niemki, która zmarła w 1976 roku po serii nieudanych egzorcyzmów. Bezpośrednią inspiracją dla twórców filmu była książka autorstwa Felicitas Goodman, traktująca o przypadku Michel. 

Od czasu „Egzorcysty” wielbiciele horrorów nie mieli okazji nacieszyć się jakimś innym arcydziełem skończonym, opowiadającym o opętaniu. A patrząc na kondycję współczesnego kina grozy i obserwując, w jaką stronę zmierza jest wielce wątpliwe, że zobaczą jeszcze horror religijny dorównujący opus magnum Williama Friedkina. Jednak w zalewie tych wszystkich, z biegiem czasu coraz bardziej przekombinowanych, straszaków o opętaniach Amerykanom udało się stworzyć coś, co choć nie dorównuje „Egzorcyście”, znacząco wybija się ponad ogólny poziom innych pozycji o tej tematyce. Nakręcony za niebagatelną sumę dwudziestu milionów dolarów film Derricksona został uhonorowany Saturnem w kategorii najlepszego horroru, a przerażającą kreację Emily Rose w wykonaniu Jennifer Carpenter, wyróżniono Złotym Popcornem. Recenzje krytyków były co prawda zróżnicowane – wśród tak zwanych znawców kina można odnaleźć tyle samo fanów „Egzorcyzmów Emily Rose”, co przeciwników – ale szeroka opinia publiczna doceniła starania Derricksona. 

Scenariusz „Egzorcyzmów Emily Rose” łączy w sobie konwencję klasycznego horroru o opętaniu z filmem sądowym, co jest dosyć rzadkim zabiegiem, przez co tym bardziej intrygującym. Jako wielka miłośniczka produkcji o sądowych sporach prawie całkowicie odnalazłam się w takiej stylistyce, tym bardziej, że sprawa, jaka trafiła na wokandę do zwyczajnych nie należała. W sądzie stają naprzeciw siebie katolicki prokurator, próbujący wykazać, że oskarżony ksiądz Moore dopuścił się zaniedbań, które doprowadziły do śmierci nastoletniej dziewczyny oraz agnostyczka prezentująca zgoła odmienny pogląd. Opowiadanie się za możliwością opętania przez osobę, która z definicji sceptycznie podchodzi do aspektów religijnych i negowanie ich przez zdeklarowanego katolika to klasyczny przykład odwrócenia ról, zdeterminowanego serią osobliwych wydarzeń. Początkowo obrończyni ojca Moore’a, Erin Bruner (w tej roli całkiem znośna Laura Linney, która tak na marginesie w latach 90-tych „zabłysnęła już na sali sądowej” w „Lęku pierwotnym”) myśli jedynie o profitach, jakie przyniesie jej ta głośna sprawa. Jednakże zacieśnienie kontaktów z klientem (znakomitym Tomem Wilkinsonem) oraz niepokojące wydarzenia, którym zaczyna świadkować napełniają ją wątpliwościami. Innymi słowy mamy tutaj typową w horrorach religijnych przemianę bohaterki – z niedowiarka w osobę wierzącą. Późniejsze pełne patosu wyznania Bruner na użytek Moore’a zbyt nachalnie wtłaczają jej osobowość w wyeksploatowany do granic możliwości typ zagubionej, miotającej się postaci, co więcej jej nudnawe wynurzenia z czasem zaczynają irytować. Na szczęście scenariusz „Egzorcyzmów Emily Rose” egzystuje również na innych, o wiele sprawniej oddanych płaszczyznach, dzięki czemu widz nie musi zbyt długo zmagać się z coraz nudniejszą charakterystyką Bruner. Właściwą oś akcji stanowi rozprawa sądowa w Stanach Zjednoczonych, nie w Niemczech, jak można by się tego spodziewać znając inspirację Derricksona. Jak to zwykle w tego typu filmach bywa twórcy jednoznacznie opowiadają się po jednej stronie. O ile w klasycznych dramatach sądowych taka stronniczość mi nie przeszkadza realia akurat tej sprawy, aż prosiły się o pozostawienie jakiegoś pola na indywidualną ocenę wszystkich przedstawionych dowodów. Zamiast tego twórcy już na początku postawili ostrą granicę pomiędzy prokuraturą i obroną – kpiąc z oskarżenia, kierującego się pragmatyzmem i wywyższając fantastyczne idee księdza Moore’a. Tak więc sala sądowa zamienia się w arenę, na której obrona stara się przekonać ławę przysięgłych do istnienia demonów… Oddając jednak warstwie sądowej sprawiedliwość, choć brakuje w tej sprawie niejednoznaczności nie można odmówić jej ciekawej rozgrywki pomiędzy aroganckim prokuratorem i zaradną prawniczką, która właściwie od początku do końca elektryzuje coraz to dziwaczniejszymi, ale też ciekawymi rewelacjami podrzucanymi przez obie strony.

Z niepokojącym przypadkiem tytułowej Emily Rose zapoznajemy się za pośrednictwem krótkich retrospekcji. Opętanie dziewczyny nie wychodzi poza ramy konwencji – mamy delikatne pierwsze objawy zmieniającej się osobowości Rose, następnie eskalację mentalnego upadku, a potem szablonowe egzorcyzmy – ale też oryginalność nie była tutaj potrzebna. Wydawać by się mogło, że Derrickson przy tak pokaźnym budżecie pozwoli sobie na przeładowanie całego obrazu efektami komputerowymi, ale na szczęście postawił na minimalizm, a co za tym idzie realizm. Wykrzywiona w przerażającym grymasie twarz znakomitej Carpenter, jej wyginające się pod nieprawdopodobnymi kątami ciało, konsumpcja owadów, samookaleczanie, przemawianie w obcych językach mrożącym krew w żyłach głosem – wszystko to podano z takim wyczuciem gatunku, z tak idealnie obliczonym w czasie elementem zaskoczenia i wreszcie w towarzystwie niebywale wręcz gęstego klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, że grzechem byłoby nie przyklasnąć talentowi Derricksona. Podczas, gdy większość twórców po pozyskaniu większego budżetu na swoje filmowe przedsięwzięcia traci „pazur” reżyser „Egzorcyzmów Emily Rose” rozkwitł, nie dając się omamić możliwościom współczesnej technologii, która jestem o tym przekonana, zniszczyłaby cały, tak zręcznie oddany na ekranie realizm owej historii. Ale nie tylko objawy opętania nacechowano ogromnymi pokładami grozy – na uwagę zasługuje również wkraczanie nieznanego w dotychczas przyziemną egzystencję Bruner. Sceny podczas, których budzi się o trzeciej rano, zaalarmowana zapachem spalenizny i wędruje przez skąpane w mroku mieszkanie to dowód na to, że oprócz umiejętności dosłownego straszenia powyginanym ciałem opętanej, Derrickson może pochwalić się również rzadko dziś spotykanym wyczuciem napięcia, powolnego budowania dramaturgii z kulminacjami pozostawiającymi pole dla wyobraźni odbiorców. Patrząc na wszystkie, tak liczne nadnaturalne wydarzenia przedstawione w tym obrazie tylko jedno ociera się o śmieszność. Mowa o konwersacji Emily z Matką Boską na polu przed jej domem. Początkowe „zanurzanie się” dziewczyny we mgle zapiera dech w piersiach (ten kadr to apogeum estetyki), ale dalszy rozwój owej sceny wywołuje już tylko politowanie. Zresztą Derrickson chyba doskonale zdawał sobie sprawę z przekombinowania, bo podkreślił groteskowy wydźwięk owego wydarzenia niedowierzającym pytaniem Bruner skierowanym do księdza Moore’a, relacjonującego spotkanie Emily z Maryją. 

„Egzorcyzmy Emily Rose” w moim mniemaniu zajmują zaszczytne drugie miejsce w rankingu wszystkich horrorów o opętaniach, jakie dane mi było dotychczas obejrzeć. „Egzorcysty” już nic nie przebije, ale to wcale nie znaczy, że nie istnieją twórcy, którzy nie potrafią wykrzesać z owej problematyki czegoś godnego uwagi. Bo choć horrory o egzorcyzmach już zawsze będą pozostawać w cieniu arcydzieła Williama Friedkina to ta tematyka ma jeszcze w sobie na tyle potencjału, żeby zaspokoić oczekiwania osób, niewymagających widowiska na miarę „Egzorcysty”. Trzeba jedynie posiadać odrobinę talentu, żeby ten potencjał wydobyć. Scott Derrickson właśnie tego dokonał – pokazał, że można nakręcić prawdziwie klimatyczny, realistyczny i wciągający film o opętaniu, od którego wręcz nie można oderwać oczu. Nawet biorąc pod uwagę kilka słabszych, niepotrzebnych momentów, bo summa summarum nie szkodzą one zanadto całości.

3 komentarze:

  1. "Zamiast tego twórcy już na początku postawili ostrą granicę pomiędzy prokuraturą i obroną – kpiąc z oskarżenia, kierującego się pragmatyzmem i wywyższając fantastyczne idee księdza Moore’a."

    Derrickson chyba jest głęboko wierzący, więc raczej jest tutaj stronniczy. Pamiętam podobnie było w Deliver Us from Evil - religijność tego filmu była dla mnie strasznie irytująca.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeden z nielicznych filmów ,przy których nie dałam rady a ,do którego bardzo pragnę powrócić. Pewnie wrażenia potęgowało to,że byłam młodsza i sama w ciemnym pokoju i po prostu wysiadłam.Motywu opętania z reguły nie ruszam , ponieważ rodzi we mnie chyba najmocniejsze emocje , jednak żałuje bo oceny tych filmów są naprawdę wysokie . Może w końcu się odważę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie cierpię religijnego bełkotu i też uważam, że do "Egzorcysty" mu daleko, ale... film jest po prostu świetny. Carpenter w tej roli jest fenomenalna, a scena, jak leży na podłodze w pokoju, naprawdę przerażająca... Nie widziałam jeszcze "Taśm Watykanu", ale coś mi się zdaje, że będzie to zżynka z dzieła Derricksona. Trailer w każdym razie tak wygląda ;-)

    CAT
    http://catinthewell.pl/

    OdpowiedzUsuń