Ojciec Moore zostaje oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci
dziewiętnastoletniej Emily Rose. Wywodząca się z głęboko wierzącej rodziny
dziewczyna została poddana egzorcyzmom, które nie przyniosły efektów, a krótko
po nich umarła. Obrony ojca Moore’a podejmuje się agnostyczka, Erin Bruner,
która początkowo nie wierzy w opinię swojego klienta, że jakoby denatka za
życia była opętana. Jednakże ciemne moce otaczające tę sprawę wkrótce stają się
wyczuwalne również dla niej. Bruner coraz silniej utwierdza się w przekonaniu,
że Emily Rose rzeczywiście padła ofiarą demonów, a co za tym idzie decyduje się
przedstawić w sądzie stricte religijną linię obrony ojca Moore’a.
Przed nakręceniem „Egzorcyzmów Emily Rose”, Scott Derrickson nie cieszył
się zbytnią sławą w filmowym światku. Przedtem wyreżyserował jedną
krótkometrażówkę i piątą odsłonę „Wysłannika piekieł”, której podobnie jak
drugiej części „Ulic strachu” był również współscenarzystą. Moment przełomowy w
karierze Derricksona nastąpił z chwilą powstania „Egzorcyzmów Emily Rose”,
których scenariusz Paula Harrisa Boardmana i samego Derricksona luźno oparto na
historii Anneliese Michel, młodej Niemki, która zmarła w 1976 roku po serii
nieudanych egzorcyzmów. Bezpośrednią inspiracją dla twórców filmu była książka
autorstwa Felicitas Goodman, traktująca o przypadku Michel.
Od czasu „Egzorcysty” wielbiciele horrorów nie mieli okazji nacieszyć się
jakimś innym arcydziełem skończonym, opowiadającym o opętaniu. A patrząc na
kondycję współczesnego kina grozy i obserwując, w jaką stronę zmierza jest
wielce wątpliwe, że zobaczą jeszcze horror religijny dorównujący opus magnum
Williama Friedkina. Jednak w zalewie tych wszystkich, z biegiem czasu coraz
bardziej przekombinowanych, straszaków o opętaniach Amerykanom udało się
stworzyć coś, co choć nie dorównuje „Egzorcyście”, znacząco wybija się ponad
ogólny poziom innych pozycji o tej tematyce. Nakręcony za niebagatelną sumę
dwudziestu milionów dolarów film Derricksona został uhonorowany Saturnem w
kategorii najlepszego horroru, a przerażającą kreację Emily Rose w wykonaniu
Jennifer Carpenter, wyróżniono Złotym Popcornem. Recenzje krytyków były co
prawda zróżnicowane – wśród tak zwanych znawców kina można odnaleźć tyle samo
fanów „Egzorcyzmów Emily Rose”, co przeciwników – ale szeroka opinia publiczna
doceniła starania Derricksona.
Scenariusz „Egzorcyzmów Emily Rose” łączy w sobie konwencję klasycznego
horroru o opętaniu z filmem sądowym, co jest dosyć rzadkim zabiegiem, przez co
tym bardziej intrygującym. Jako wielka miłośniczka produkcji o sądowych sporach
prawie całkowicie odnalazłam się w takiej stylistyce, tym bardziej, że sprawa,
jaka trafiła na wokandę do zwyczajnych nie należała. W sądzie stają naprzeciw
siebie katolicki prokurator, próbujący wykazać, że oskarżony ksiądz Moore
dopuścił się zaniedbań, które doprowadziły do śmierci nastoletniej dziewczyny oraz agnostyczka prezentująca zgoła odmienny pogląd. Opowiadanie się za
możliwością opętania przez osobę, która z definicji sceptycznie podchodzi do
aspektów religijnych i negowanie ich przez zdeklarowanego katolika to klasyczny
przykład odwrócenia ról, zdeterminowanego serią osobliwych wydarzeń. Początkowo
obrończyni ojca Moore’a, Erin Bruner (w tej roli całkiem znośna Laura Linney,
która tak na marginesie w latach 90-tych „zabłysnęła już na sali sądowej” w
„Lęku pierwotnym”) myśli jedynie o profitach, jakie przyniesie jej ta głośna
sprawa. Jednakże zacieśnienie kontaktów z klientem (znakomitym Tomem Wilkinsonem)
oraz niepokojące wydarzenia, którym zaczyna świadkować napełniają ją
wątpliwościami. Innymi słowy mamy tutaj typową w horrorach religijnych
przemianę bohaterki – z niedowiarka w osobę wierzącą. Późniejsze pełne patosu
wyznania Bruner na użytek Moore’a zbyt nachalnie wtłaczają jej osobowość w
wyeksploatowany do granic możliwości typ zagubionej, miotającej się postaci, co
więcej jej nudnawe wynurzenia z czasem zaczynają irytować. Na szczęście
scenariusz „Egzorcyzmów Emily Rose” egzystuje również na innych, o wiele
sprawniej oddanych płaszczyznach, dzięki czemu widz nie musi zbyt długo zmagać
się z coraz nudniejszą charakterystyką Bruner. Właściwą oś akcji stanowi
rozprawa sądowa w Stanach Zjednoczonych, nie w Niemczech, jak można by się tego
spodziewać znając inspirację Derricksona. Jak to zwykle w tego typu filmach
bywa twórcy jednoznacznie opowiadają się po jednej stronie. O ile w klasycznych
dramatach sądowych taka stronniczość mi nie przeszkadza realia akurat tej
sprawy, aż prosiły się o pozostawienie jakiegoś pola na indywidualną ocenę
wszystkich przedstawionych dowodów. Zamiast tego twórcy już na początku
postawili ostrą granicę pomiędzy prokuraturą i obroną – kpiąc z oskarżenia,
kierującego się pragmatyzmem i wywyższając fantastyczne idee księdza Moore’a.
Tak więc sala sądowa zamienia się w arenę, na której obrona stara się przekonać
ławę przysięgłych do istnienia demonów… Oddając jednak warstwie sądowej
sprawiedliwość, choć brakuje w tej sprawie niejednoznaczności nie można odmówić
jej ciekawej rozgrywki pomiędzy aroganckim prokuratorem i zaradną prawniczką,
która właściwie od początku do końca elektryzuje coraz to dziwaczniejszymi, ale
też ciekawymi rewelacjami podrzucanymi przez obie strony.
Z niepokojącym przypadkiem tytułowej Emily Rose zapoznajemy się za
pośrednictwem krótkich retrospekcji. Opętanie dziewczyny nie wychodzi poza ramy
konwencji – mamy delikatne pierwsze objawy zmieniającej się osobowości Rose,
następnie eskalację mentalnego upadku, a potem szablonowe egzorcyzmy – ale też oryginalność
nie była tutaj potrzebna. Wydawać by się mogło, że Derrickson przy tak pokaźnym
budżecie pozwoli sobie na przeładowanie całego obrazu efektami komputerowymi,
ale na szczęście postawił na minimalizm, a co za tym idzie realizm. Wykrzywiona
w przerażającym grymasie twarz znakomitej Carpenter, jej wyginające się pod
nieprawdopodobnymi kątami ciało, konsumpcja owadów, samookaleczanie,
przemawianie w obcych językach mrożącym krew w żyłach głosem – wszystko to
podano z takim wyczuciem gatunku, z tak idealnie obliczonym w czasie elementem
zaskoczenia i wreszcie w towarzystwie niebywale wręcz gęstego klimatu niezdefiniowanego
zagrożenia, że grzechem byłoby nie przyklasnąć talentowi Derricksona. Podczas,
gdy większość twórców po pozyskaniu większego budżetu na swoje filmowe
przedsięwzięcia traci „pazur” reżyser „Egzorcyzmów Emily Rose” rozkwitł, nie
dając się omamić możliwościom współczesnej technologii, która jestem o tym
przekonana, zniszczyłaby cały, tak zręcznie oddany na ekranie realizm owej
historii. Ale nie tylko objawy opętania nacechowano ogromnymi pokładami grozy –
na uwagę zasługuje również wkraczanie nieznanego w dotychczas przyziemną
egzystencję Bruner. Sceny podczas, których budzi się o trzeciej rano,
zaalarmowana zapachem spalenizny i wędruje przez skąpane w mroku mieszkanie to
dowód na to, że oprócz umiejętności dosłownego straszenia powyginanym ciałem
opętanej, Derrickson może pochwalić się również rzadko dziś spotykanym
wyczuciem napięcia, powolnego budowania dramaturgii z kulminacjami pozostawiającymi
pole dla wyobraźni odbiorców. Patrząc na wszystkie, tak liczne nadnaturalne
wydarzenia przedstawione w tym obrazie tylko jedno ociera się o śmieszność.
Mowa o konwersacji Emily z Matką Boską na polu przed jej domem. Początkowe „zanurzanie
się” dziewczyny we mgle zapiera dech w piersiach (ten kadr to apogeum
estetyki), ale dalszy rozwój owej sceny wywołuje już tylko politowanie. Zresztą
Derrickson chyba doskonale zdawał sobie sprawę z przekombinowania, bo
podkreślił groteskowy wydźwięk owego wydarzenia niedowierzającym pytaniem
Bruner skierowanym do księdza Moore’a, relacjonującego spotkanie Emily z Maryją.
„Egzorcyzmy Emily Rose” w moim mniemaniu zajmują zaszczytne drugie miejsce
w rankingu wszystkich horrorów o opętaniach, jakie dane mi było dotychczas
obejrzeć. „Egzorcysty” już nic nie przebije, ale to wcale nie znaczy, że nie
istnieją twórcy, którzy nie potrafią wykrzesać z owej problematyki czegoś
godnego uwagi. Bo choć horrory o egzorcyzmach już zawsze będą pozostawać w cieniu
arcydzieła Williama Friedkina to ta tematyka ma jeszcze w sobie na tyle
potencjału, żeby zaspokoić oczekiwania osób, niewymagających widowiska na miarę
„Egzorcysty”. Trzeba jedynie posiadać odrobinę talentu, żeby ten potencjał
wydobyć. Scott Derrickson właśnie tego dokonał – pokazał, że można nakręcić
prawdziwie klimatyczny, realistyczny i wciągający film o opętaniu, od którego
wręcz nie można oderwać oczu. Nawet biorąc pod uwagę kilka słabszych,
niepotrzebnych momentów, bo summa summarum nie szkodzą one zanadto całości.
"Zamiast tego twórcy już na początku postawili ostrą granicę pomiędzy prokuraturą i obroną – kpiąc z oskarżenia, kierującego się pragmatyzmem i wywyższając fantastyczne idee księdza Moore’a."
OdpowiedzUsuńDerrickson chyba jest głęboko wierzący, więc raczej jest tutaj stronniczy. Pamiętam podobnie było w Deliver Us from Evil - religijność tego filmu była dla mnie strasznie irytująca.
Jeden z nielicznych filmów ,przy których nie dałam rady a ,do którego bardzo pragnę powrócić. Pewnie wrażenia potęgowało to,że byłam młodsza i sama w ciemnym pokoju i po prostu wysiadłam.Motywu opętania z reguły nie ruszam , ponieważ rodzi we mnie chyba najmocniejsze emocje , jednak żałuje bo oceny tych filmów są naprawdę wysokie . Może w końcu się odważę :)
OdpowiedzUsuńNie cierpię religijnego bełkotu i też uważam, że do "Egzorcysty" mu daleko, ale... film jest po prostu świetny. Carpenter w tej roli jest fenomenalna, a scena, jak leży na podłodze w pokoju, naprawdę przerażająca... Nie widziałam jeszcze "Taśm Watykanu", ale coś mi się zdaje, że będzie to zżynka z dzieła Derricksona. Trailer w każdym razie tak wygląda ;-)
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/