Stronki na blogu

sobota, 12 listopada 2022

„Margaux” (2022)

 

Drew organizuje ferie wiosenne dla tak zwanej nerdo kompanii, siebie i czwórki swoich przyjaciół ze studiów. W ostatniej chwili dołącza do nich jego dziewczyna, influencerka Lexi. Chłopak na miejsce ich relaksu wybrał inteligentny dom w zacisznej okolicy, który tylko Hannah nie imponuje technologicznym zaawansowaniem. Jako jedyna nie instaluje na swoim telefonie specjalnej aplikacji, która daje sztucznej inteligencji posługującej się imieniem Margaux, dostęp do wszystkich informacji na temat jej gości zamieszczonych w internecie. Młodzi ludzie beztrosko korzystają z nowoczesnych udogodnień w wynajętej nieruchomości, nie wiedząc, że Margaux ma wobec nich ukryte zamiary.

Twórca „Under the Bed” (2012) i „Silent Night” (2012), Steven C. Miller, po kilkuletniej działalności w ramach innych gatunków, wraca na ziemie horroru. Od jakiegoś czasu myślał o nakręceniu czegoś bardziej osobistego, przypominającego obrazy, które podziwiał w okresie dorastania. W końcu trafił na historię wymyśloną przez Chrisa Beyrooty i Nicka Watersa, przy spisywaniu której czynnie wspierał ich Chris Sivertson, między innymi reżyser i scenarzysta „The Lost” (2006), filmu opartego na powieści Jacka Ketchuma pod tym samym oryginalnym tytułem, reżyser „Wiem, kto mnie zabił” (2007) oraz współreżyser i współscenarzysta „All Cheerleaders Die” (2013). Miller dostrzegł w tym intrygującą mieszankę tak uwielbianego przez niego kina grozy z lat 80. XX wieku z nowoczesną technologią. Główny plan zdjęciowy „Margaux” urządzono w kanadyjskim dystrykcie gminnym Squamish, na terenie prywatnej posiadłości blisko gór, która zachwyciła Millera swoim „zagnieżdżeniem” w tej bajecznej krainie. Ten niedrogi amerykański produkt trafił bezpośrednio do strefy VOD we wrześniu 2022 roku (Stany Zjednoczone).

Steven C. Miller z dumą nazywa siebie dzieckiem lat 80. XX wieku. Nieuleczalny miłośnik filmów z tamtej szalonej dekady, który w przypadku „Margaux” musiał pójść na pewne ustępstwa. Marzył o bardziej praktycznym horrorze, ale z niektórymi rekwizytami zwyczajnie nie dało się pracować. Budżet był tak napięty, że wykluczone było pozyskanie solidniejszych wzmacniaczy, które byłyby fizycznie obecne na planie. Pozostało więc wspomaganie komputerowe, oczywiście też niedrogie. Z niektórych dodatków cyfrowych Miller nie był do końca zadowolony, ale w jego uznaniu większość ładnie spięła się z resztą. Miller zarzekał się, że gore w całości jest praktyczne, a i o lepkiej substancji przechowywanej w „strasznym domu” w tym kontekście zdarzyło mu się napomknąć. Rozumiem jednak, że nie miał na myśli ujęć z ruchomą mazią, bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że owe koszmarki nie zostały wygenerowane komputerowo. Ale to jeszcze nic – prawdziwą „petardą” były dla mnie „elektroniczne macki” niestarannie powklejane w rzeczywiste zdjęcia. Czy to było konieczne? Czy naprawdę nie można było zrezygnować z tych „pomocników Margaux”? Tak tandetnych CGI dawano nie widziałam – aż zaczęłam się zastanawiać czy nie potraktowałam zbyt ostro niektórych XXI-wiecznych mainstreamowych straszaków przeładowanych cyfrowymi bolączkami. I nie, nie pachniało mi to latami 80. XX wieku. No dobrze, jeśli się uprzeć za ukłonik w stronę ówczesnych horrorów, a ściślej teen-siekanin, można uznać konstrukcje postaciowe. Szablony, od których potencjalnie odbito protagonistów. To doszukiwanie się paraleli („Margaux” a lata 80. XX wieku) na siłę, bo jak by nie patrzeć te stereotypy funkcjonują także we współczesnym kinie grozy; pospolite i dziś. Z ciasnej ramki najśmielej wyrywa się Lexi (charyzmatyczny występ Vanessy Morgan), płytka influencerka, która daje się lubić. Nie przywykłam do takiego odbioru własnego internetowych celebrytek w horrorze. Takich bizneswoman nie było w ukochanej dekadzie Stevena C. Millera. To współczesny „wynalazek”, który w tym gatunku zazwyczaj pełni rolę dziewczynki i/lub chłopca do bicia. Powiedzmy, że horror nie jest zbyt przyjaznym miejscem dla influencerów. „Margaux” w moim poczuciu nie idzie tą przetartą drogą. Właściwie nie jestem pewna, czy taki był zamiar twórców, ale tym razem najmocniej sympatyzowałam z tą, dla której nie ma nic ważniejszego od mediów społecznościowych. Nawet jej chłopak i zarazem fotograf Andrew (Jedidiah Goodacre nie miał szans na wykazanie się w tej roli; nijaka, gubiąca się w tłumie postać jakby naprędce ulepiona przez scenarzystów) – mówcie mi po prostu Drew – blednie w zestawieniu z jej „działalnością gospodarczą”. Kariera przede wszystkim:) A żeby utrzymać się w tej branży, przynajmniej w przekonaniu Lexi, trzeba mocno koncentrować się na wyglądzie zewnętrznym. Nie wystarczy spędzać całych godzin przed lustrem i szeroko otwartą szafą. To już połowa sukcesu, ale Lexi wie, że aparat najbardziej kocha jędrne „podwozia”. Na kształtnym tyłeczku można daleko zajechać. Do tego płaski brzuszek oraz mocno wyeksponowany biust i już, gwiazda gotowa. Ach, przydałby się też dobry fotograf. W każdym razie lepszy od Drew. W inteligentnym domu ten wielki problem Lexi szybko się rozwiązuje, ale ten wspaniały układ nie może trwać wiecznie. Nieodpłatne usługi fotograficzne świadczone przez Margaux, ultra zaawansowany system komputerowy, któremu głosu użyczyła Susan Bennett. Wydawać by się mogło, że Lexi pasuje do tego towarzystwa, jak przysłowiowa pięść do nosa. Pozostali uważają się za stuprocentowych nerdów, z czym Lexi bynajmniej nie polemizuje. Dziewczyna ma ich za „wyższą inteligencję” (wyższą od swojej), ale jest pewna, że z łatwością dopasuje się do tej grupy. Nie obawia się wykluczenia ani niczego w tym rodzaju. Wkupienie się w łaski garstki „mądralińskich” nie może być trudne dla kobiety, która ma już przeszło milion followersów. A to jedyny miarodajny wyznacznik wartości człowieka w cywilizowanym świecie...

Z moich wcześniejszych wywodów można wywnioskować, że pierwsze skrzypce w studenckiej grupie spędzającej ferie wiosenne w inteligentnym domu, gra Lexi, ale to nie tak. Ona po prostu skradła show Hannah (w tej roli Madison Pettis, która podobnie jak Jedidiah Goodacre dzielnie niosła tę „niewdzięczną” rolę, tj. taką, która nie pozwalała bardziej rozwinąć skrzydeł). Final girl starej daty, jak się patrzy. To znaczy na klasycznym modelu – nie tym tak zwanym postmodernistycznym – tej, która ma przeżyć przynajmniej do ostatniego „aktu”. Oczywiście, może się tak zdarzyć, że Hannah „wypadnie z gry” wcześniej, ale szczerze mówiąc zagłębiając się (że sobie tak zażartuję) w tę schematyczną opowieść, w ogóle nie brałam takiej ewentualności pod uwagę. Pewnie powinnam, ale jakoś z góry założyłam, że Hannah - ta prawdziwa Hannah – zostanie ze mną do samego końca. O ile to ja wytrwam w tym plastikowym koszmarze. Hannah to jedyna ze studenckiej bandy nerdów z „Margaux” Stevena C. Millera, która nie tylko w słowach, ale również w czynach pokazywała, że faktycznie ma wyższe IQ od Lexi. Mało tego, po bliższym przyjrzeniu, ta ostatnie wcale nie wydawała mi się taka niedopasowana do tej grupy, jak zapowiadali autorzy tej historii. Cóż, tak się kończy stereotypowe myślenie. Nie należy zakładać, że nieprzeciętne umysły czas wolny spędzają inaczej niż umysły przeciętne:) Że ślęczą nad podręcznikami dla zaawansowanych i skomplikowanymi algorytmami. I toczą mądre dysputy, których jednakże taki szary człek, jak ja, na pewno w całości by nie zrozumiał. To ostatnie w sumie się zgadzało. Sens niektórych wypowiedzi i rzekomo wyższej ludzkiej inteligencji, i tej nieludzkiej, uparcie mi umykał. Nie dlatego, że takie mądre, tylko takie głupiutkie. Dobrze, dobrze, zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że taki ciasny mózg, jakim mnie los pokarał, nie nadaje się do przeprowadzenia dogłębnej analizy tak skomplikowanego materiału. Nie ta liga. Zresztą za Margaux w tym świecie przedstawionym chyba nikt nie nadążał. Nawet Hannah, a to już jakieś pocieszenie – skoro taki ścisły umysł nie dostrzega w tym grama logiki, to jak ma sobie poradzić taki ptasi móżdżek (z całym szacunkiem dla ptactwa), jak piszącej tej słowa? Naturalna nieinteligencja nigdy nie zrozumie sztucznej inteligencji. Takiej, co to wymknęła się spod kontroli. Wyzwolona, wyemancypowana AI. W jakimś zakresie niewątpliwie stworzona przez człowieka bądź ludzi, ale główną rolę w jej powstaniu chyba odegrał złośliwy los. Fatalne połączenie rzeczy martwej z rzeczą ruchomą. Tak czy owak, Margaux urządziła sobie coś w rodzaju małego królestwa, gdzie nic nie dzieje się bez jej wiedzy. Makabryczny teatrzyk supernowoczesnej władczyni marionetek. UWAGA SPOILER A w zasadzie pracownia badawcza, swego rodzaju laboratorium sztucznego tworu, który najwyraźniej ma się za naukowca – zakazany w świecie ludzi projekt nastawiony na lepsze poznanie obcego gatunku, jakim dla Margaux jest Homo sapiens. Czy ludzkość naprawdę jest tak porażająco nielogiczna? A jeśli tak, to dlaczego? Co sprawia, że zachowujemy się tak, a nie inaczej. Nie tak, jak komputer przykazał KONIEC SPOILERA. Hannah to ta ostrożna, nie zwykła rzucać się na główkę do każdej rzeki. Bardziej obserwatorka niż chętna uczestniczka młodzieńczych przygód. Lexi to ta przebojowa, co to rozkręci każdą imprezę i pewnikiem jako pierwsza przeholuje z alkoholem. Clay (niezgorszy występ Richarda Harmona) wiecznie na haju, a Kayla i Devon (przeciętne kreacje Phoebe Miu i Jordana Buhata) to zakochana para lubiąca poeksperymentować w łóżku. Zostaje Drew, człowiek spajający tę wesołą ferajnę. Dobra dusza, której zawsze można się wyżalić. Nie tylko wysłucha, ale i postara się coś doradzić. W sumie poszczęściło mu się, że jest z kimś takim jak Lexi. Gdyby trafił pod zabójcze skrzydła Margaux z mniej wyrozumiałą kobietą u boku, pewnie prędzej czy później musiałby zmierzyć się z jej gniewem. Bo ten do rany przyłóż chłopak ma „mroczny sekret”. A w rzeczonym smart domu prawie nic się nie ukryje. Prawie, bo wszechmocna zarządczyni tego zgrabnego budyneczku w pocztówkowej scenerii, nie dostała forów od Hannah. Dziewczyna nie zaakceptowała warunków umowy - którą, pewnie zgodnie z przewidywaniami superkomputera, jej znajomi przeczytali najwyżej po łebkach - zatem nie zainstalowała aplikacji stworzonej przez Margaux. Bezczelna odmowa dostępu do niekoniecznie drażliwych danych. Bo takowych raczej nie wrzuca się do Sieci. A może jednak? Tak czy owak, zrobienie im czarnego PR-u w przestrzeni wirtualnej to najmniejsze z zagrożeń, jakie czyhają na gości sztucznej inteligencji. Jak wiemy z prologu w tym domu można dosłownie stracić głowę. Albo utopić się w wyjątkowo mocnym kleju. Biała maź, która może też być soczyście czerwona. Zabawna rzecz, która nie wiadomo skąd się wzięła. A kogo to obchodzi? Ważne, że jest... ten kiczowaty „materiał budowlany”, jakiego w żadnym sklepie nie znajdziesz. Zaufaj mi i nie szukaj. Tyle dobrze, że Margaux wykazuje się pewną kreatywnością w eliminowaniu pionków, które od dłuższego już czasu rozstawia na tej imponującej (przynajmniej dla większości najemców) szachownicy. Nie sądzę, żeby kogoś zemdliło na widok tego czy owego udanego ataku oszalałej tak naprawdę bezpłciowej nie-istoty (bo są też nieudane, jak na przykład niemiła przygoda na rowerku), ale niektórzy może docenią praktyczne potraktowanie przynajmniej tej sprawy. I pomysłowość twórców. Szczególnie wpadła mi w oko, jeśli mogę tak się wyrazić, akcja z niesmacznym napojem, ale jako że przywiodła mi na myśl (takie tam delikatne skojarzenie) „Łowców umysłów” Renny'ego Harlina, największe (wyłącznie w ramach tego programu; z tej konkurencji pozwoliłam sobie wyłączyć inne horrorowe rąbanki) wyróżnienie za kreatywność ode mnie otrzymuje podwójne zabójstwo w „jaskini rozkoszy”.

Ogólnie... to nie wiem. Myślałam, że będzie gorzej, ale żebym jakoś nieziemsko się bawiła to, no błagam. „Margaux” w reżyserii Stevena C. Millera to zrealizowany niskim kosztem (o czym w moich oczach dobitnie świadczyły jedynie efekty komputerowe) teledyskowy lekki horrorek o wybitnie niegościnnej sztucznej gospodyni. Być jak Jigsaw, że tak sobie podowcipkuję. Bo czasami zostaje tylko śmiech. Lepsze to niż płacz nad rozlaną mazią. Coś mi mówi, żeby nie polecać (ciekawe co?), mimo że „przez moje gardło” jakoś przeleciało. Plastikowy koszmarek, który powinien odbić mi się czkawką, bo takie cyfrowe „cuda” niespecjalnie mnie kręcą, ale jakoś się wchłonął. Tak na aby-aby, ale wszedł. Zgłupiałam? Ha, żeby to dopiero teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz