Dziewiętnastoletni
Ray Pye postanawia zabić dwie nieznane mu młode kobiety obozujące
nad jeziorem, Elise Hanlon i Lisę Steiner na oczach swojej
dziewczyny Jennifer Fitch i najlepszego przyjaciela Tima Bessa. Elise
udaje się przeżyć, ale odnosi poważne obrażenia. Cztery lata
później umiera w szpitalu, w którym przez cały czas była
podtrzymywana przy życiu. Sprawa przypadła dwóm detektywom z
wydziału zabójstw, Charliemu Schillingowi i Edowi Andersonowi. Obaj
nigdy nie mieli żadnych wątpliwości, co do winy Raya Pye'a, mimo
że nie udało im się znaleźć twardych dowodów obciążających
chłopaka. Schilling nadal stara się znaleźć sposób na wytrącenie
z równowagi charyzmatycznego Ray'a Pye'a, który większość
wolnego czasu spędza w towarzystwie młodych kobiet, a pracuje w
motelu prowadzonym przez jego matkę. Gdy do miasta wprowadza się
Katherine Wallace Ray od razu zwraca na nią uwagę. Interesuje się
również między innymi nowo zatrudnioną sprzątaczką, Sally
Richmond, która spotyka się ze znacznie od niej starszym Edem
Andersonem. Chłopak nie zważa na uczucia swojej dziewczyny
Jennifer. Zastraszonej i uzależnionej od niego dwudziestolatki,
która nie ma siły wyrwać się z tej matni.
Psychothriller
Chrisa Sivertsona, twórcy między innymi „Wiem kto mnie zabił”
i „All Cheerleaders Die”, horroru wyreżyserowanego wspólnie z
Luckym McKee, zatytułowany „The Lost” powstał w oparciu o
głośną powieść Jacka Ketchuma „Straceni”. Scenariusz napisał
sam Sivertson na tyle wiernie trzymając się literackiego
pierwowzoru, że można właściwie spokojnie uznać ten obraz za
ekranizację, nie adaptację. „The Lost” w 2006 roku był
pokazywany na różnego rodzaju festiwalach filmowych, do szerszego
obiegu przedostając się w Stanach Zjednoczonych dopiero dwa lata
później – na rynek DVD w kilku innych krajach trafił w 2009
roku. Dystrybucja nie była więc zakrojona na dużą skalę, co
mogło być spowodowane niewystarczającymi nakładami finansowymi.
Jednak mimo utrudnień produkcja Sivertsona zyskał paru fanów,
również w gronie filmowych krytyków oraz zagorzałych miłośników
prozy Jacka Ketchuma, którzy docenili przede wszystkim niewielką
ingerencję scenarzysty w fabułę skonstruowaną przez pisarza. Jack
Ketchum pisząc „Straconych” czerpał inspirację z sylwetki
mordercy działającego w latach 60-tych. Przystojny i charyzmatyczny
dwudziestokilkuletni Charles Howard „Smitty” Schmid Jr., znany
również jako „The Pied Piper of Tucson” w latach 60-tych
zamordował trzy kobiety. Tak samo jak antybohater Jacka Ketchuma
wypychał sobie buty spłaszczonymi puszkami, aby wydawać się
wyższym, tak samo jak Ray Pye dbał o swój wygląd zewnętrzny i
stworzył sobie sztuczny pieprzyk na policzku oraz brylował w
towarzystwie, zwłaszcza młodych, zapatrzonych w niego kobiet. Autor
„Straconych” nie trzymał się jednak idealnie życiorysu
Smitty'ego, również podczas portretowania jego zbrodniczej
działalności – drugi atak Pye'a bardziej nasuwa mi na myśl
zabójstwo Sharon Tate i jej znajomych, którego dopuścili się
członkowie sekty Charlesa Mansona niźli osobę Charlesa Howarda
Schmida Jr.
Nie
jestem wielbicielką „Straconych” Jacka Ketchuma, głównie
dlatego że nie potrafię się przekonać do warstwy psychologicznej
powieści, czyli najważniejszej składowej tej publikacji. Książka
miała być przede wszystkim przerażającym studium psychiki mocno
zaburzonej jednostki – młodego mężczyzny, który dopuścił się
strasznej zbrodni i tak bardzo się w tym rozsmakował, że tylko
kwestią czasu było, aż znowu zaatakuje. Problem w tym, że Jack
Ketchum nie specjalizuje się w dogłębnych rysach psychologicznych
swoich bohaterów. Bazuje raczej na ogólnikach, które zazwyczaj mi
wystarczają, aby dobrze poznać daną postać, czasem nawet wbrew
utrudnieniom ze strony Ketchuma udaje mi się spenetrować ich
psychikę, ale ta sztuka niestety nie udała mi się podczas lektury
„Straconych”. Miałam jednak nadzieję, że to czego Ketchum nie
zdołał opisać w sposób, który by mnie zadowolił uda się lepiej
przedstawić na ekranie. I rzeczywiście, gdybym miała wskazać moim
zdaniem jakościowo lepszy produkt to postawiłabym na ekranizację.
Innymi słowy miałam tutaj do czynienia z rzadką sytuacją, w
której film w moich oczach przebił literacki pierwowzór (z czym
większość osób zaznajomionych z obiema wersjami tej historii
zapewne się nie zgodzi), niemniej do zachwytów nad produkcją
Chrisa Sivertsona jeszcze mi bardzo daleko. „The Lost” to
psychothriller w lwiej części ujęty z perspektywy człowieka
odczuwającego pociąg do zbrodni. Mordercy dwóch młodych kobiet,
któremu udało się uniknąć odpowiedzialności, aczkolwiek nadal
znajduje się w centrum zainteresowania zdeterminowanego,
prowadzącego tę sprawę detektywa. W gruncie rzeczy więc „The
Lost” wpisuje się w znaną, całkiem szeroko wyeksploatowaną
konwencję, której jednym z głównych celów jest wprawienie widza
w dyskomfort przez danie mu wglądu w psychikę zaburzonej jednostki.
Scenariusz Sivertsona tak samo jak książka stara się nieustannie
podtrzymywać w odbiorcach przekonanie, że pierwszoplanowa postać,
młody Ray Pye jest swoistą „tykającą bombą”, która w każdej
może chwili wybuchnąć. Wstępna sekwencja poświęcona pierwszej
zbrodni popełnionej przez charyzmatycznego mężczyznę na oczach
jego dziewczyny i najlepszego przyjaciela ma uwarunkować w widzach
wyżej nadmienionej przeczucie. Uczulić go na postać Raya Pye tak
dobitnie, żeby nie miał żadnych wątpliwości, że wkrótce będzie
świadkiem kolejnej, zapewne jeszcze bardziej odrażającej rzezi.
Ten zabieg naturalną koleją rzeczy determinuje suspens, przy czym
zawsze uważałam, że mógłby on być nieporównanie bardziej
emocjonujący, gdyby trochę inaczej podejść do rozwoju akcji.
Chociaż fabuła „The Lost” nawiązuje do losów Charlesa Howarda
Schmida Jr. akcja rozgrywa się w czasach współczesnych, nie w
latach 60-tych XX wieku, co samo w sobie poczytuję na minus. Nie
oznacza to jednak, że ujęciu zaprezentowanego przedziału czasowego
można cokolwiek zarzucić. Za zdjęcia odpowiadał Zoran Popovic,
utalentowany operator, który zdołał wydobyć maksimum potencjału
z małomiasteczkowej scenerii, w których toczy się akcja „The
Lost”. Choć tę produkcję uważa się za raczej niszowe dziełko
realizacji nie brak profesjonalizmu, natomiast klimat, jakim osnuto
całość powinien zadowolić wielbicieli lekko mrocznych, sennych
kadrów, z których spoziera wyraźna groźba. Małomiasteczkową
scenerię sportretowano tak jak zwykł to czynić Stephen King –
idylliczna, spokojna fasada ze zgniłym wnętrzem. Owa zgnilizna jak
można się tego domyślić toczy postać pierwszoplanową, nie ogół
mieszkańców tego zakątka Stanów Zjednoczonych, niemniej
degrengolada jednostki znajduje odzwierciedlenie w lekko ponurych
zdjęciach. Gdyby nie profesjonalny wkład Zorana Popovica, gdyby
zatrudniono mniej utalentowanego filmowca najprawdopodobniej nie
dotrwałabym do końca tego niemalże dwugodzinnego seansu, bo sama
opowieść nie była w stanie zaangażować mnie w takim stopniu, jak
bym tego pragnęła. Oglądało mi się to lepiej niż czytało,
przyznaję bez bicia, ale i tak musiałam walczyć z ogarniającą
mnie sennością, którą to pokonałam głównie dzięki
klimatycznym zdjęciom.
„Jaka
jest najgorsza rzecz, jaką zrobiłeś?”
Rola
Raya Pye'a przypadła w udziale Marcowi Senterowi, do warsztatu
którego nie potrafiłam się przekonać. Głównie przez denerwującą
manierę oddawania na twarzy wszystkich kłębiących się w jego
wnętrzu emocji w mocno przerysowany sposób. Nawet gdyby na początku
nie pokazano kto odpowiada za zgony Elise Hanlon i Lisy Steiner nie
miałabym absolutnie żadnych wątpliwości, co do winy Pye'a, bo z
jego twarzy można czytać, jak z otwartej księgi. Nie dziwi mnie
więc, że nadal zajmujący się tą sprawą detektyw Charlie
Schilling tylko na nim skupił swoje podejrzenia. Egzaltacja chłopaka
znacznie utrudniała mi odbiór kreowanej przez niego postaci,
podobnie jak narracja, jaką zdecydowano się obrać. Po makabrycznym
wstępie akcja mocno zwalnia i aż do jeszcze brutalniejszej końcówki
(choć gwoli ścisłości nieszafującej hektolitrami substancji
imitującej krew) koncentruje się przede wszystkim na rysie
psychologicznym młodego oprawcy. Moim zdaniem zarysowanym lepiej niż
w powieści, ale nie jest to jeszcze poziom, który mogłabym
określić mianem „wybitny”. Ray Pye tak samo jak Norman Bates
(czego nie omieszkał zauważyć sam scenarzysta) pracuje w motelu.
Jest zastępcą kierowniczki i zarazem właścicielki tego przybytku,
swojej matki, której jak widać w paru krótkich ujęciach jest
całkowicie posłuszny. W wolnych chwilach natomiast Ray poświęca
się życiu towarzyskiemu – organizuje imprezy w swoim pokoju
motelowym, na których nie brak alkoholu, narkotyków i młodych
kobiet, które wręcz lgną do tego przebojowego młodego człowieka.
Chłopak może przebierać w przedstawicielkach płci przeciwnej, co
zresztą ochoczo czyni, nie zważając na samopoczucie jego
dziewczyny Jennifer. W jej postać wcieliła się Shay Astar, która
moim zdaniem spisała się o wiele lepiej od Sentera, choć nie
postawiono przed nią łatwego zadania. Kreowanie zagubionej kobiety,
całkowicie podporządkowanej woli agresywnego mężczyzny,
zastraszanej przez niego i niemającej na tyle odwagi, aby zeznawać
na jego niekorzyść wcale nie jest łatwiejsze od portretowania
mordercy, ale Astar całkiem przekonująco z tego wybrnęła. A
jeszcze lepiej zaprezentowała się Robin Sydney wcielająca się w
rolę Katherine Wallace, młodej kobiety, która zarówno w powieści,
jak i w jej ekranizacji skupiła na sobie więcej mojej uwagi niż
postać czołowa. Twórcom filmu, nie bez pomocy samej aktorki, udało
się osnuć jej sylwetkę aurą hipnotyzującej tajemnicy, uwypuklić
złożoność jej postaci, tak zręcznie, że w pewnym momencie
zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie powinnam podchodzić do
niej z taką nieufnością, jak do Raya Pye'a. Reakcja dziewczyny na
makabryczne wyznanie chłopaka jest bowiem tak nietypowa, złowieszcza
wręcz, że trudno odsunąć od siebie podejrzenie, iż może mieć
taki sam problem co chłopak, z którym aktualnie się spotyka.
Ostatnią z istotniejszych sympatii Pye'a jest Sally Richmond,
przyzwoicie wykreowana przez Megan Henning. Dziewczyna jest odporna
na jego urok osobisty, czym doprowadza coraz bardziej natarczywego
względem niej egotystycznego chłopaka do czystej wściekłości.
Scenarzysta wzorem Jacka Ketchuma poświęcił trochę miejsca jej
relacji z dużo od niej starszym emerytowanym detektywem, który to
wątek tak samo jak w przypadku literackiego pierwowzoru odebrałam w
kategoriach najnudniejszego przerywnika, niewnoszącego w akcję tyle
dramatyzmu, ile powinno wynikać z jego charakteru. Zresztą bolesny
brak rzeczonego dramatyzmu dostrzegałam w większości sekwencji
wchodzących w skład zbytnio rozwleczonej partii środkowej.
Scenarzysta wzorem Jacka Ketchuma zbyt dużo miejsca poświęcił
przebojowej egzystencji młodego chłopaka, marginalizując dosadne
oznaki jego chorych zapędów. Szał, w jaki wpada po wizycie
policjantów, podczas którego na oczach przerażonej Jennifer
demoluje swój pokój w motelu, agresywne wtargnięcie do samochodu
Sally Richmond, czy wreszcie masturbacja podczas seansu „Nocy żywych trupów” George'a Romero, która tłumaczy jego problemy z
erekcją (wydaje się, że największej podniety dostarczają mu
brutalne obrazki) – wszystko to plus parę innych drobniejszych
incydentów to zdecydowanie za mało, żebym przez cały czas mogła
trwać w stanie wzmożonego napięcia, żebym z coraz większą
odrazą mogła reagować na pierwszoplanową postać i oczywiście
trwogą na myśl o rychłej eskalacji jego szaleństwa. Nudnawych
wstawek z towarzyskiego życia Raya Pye'a zawarto w tym obrazie tak
wiele, że pomimo starań przez większą część projekcji nie
potrafiłam wykrzesać z siebie jakichś żywszych emocji. Taka sama
obojętność często wpadająca w niebotyczne znużenie ogarniała
mnie podczas lektury „Straconych” - tak samo, jak książka film
ożywił mnie pod koniec. Dopiero wówczas zdołałam w pełni wyrwać
się z letargu, w jaki zapadłam obcując z tą historią. „W
pełni”, bo jednak w środkowej partii „The Lost” pojawiło się
parę dobrze przedstawionych wątków, które owszem nie wprawiały
mnie w czysty zachwyt, ale przynajmniej nie nudziły w takim stopniu,
jak portret zabawowego życia bożyszcza wielu młodych mieszkanek
małego miasteczka.
Wielbiciele
„Straconych” Jacka Ketchuma (a wiem, że ta grupa jest całkiem
pokaźna) mogą bez obaw sięgnąć po jej ekranizację, zwłaszcza
jeśli cenią sobie dosyć wierne przeniesienia prozy na ekran - wolą
ekranizacje od adaptacji. To oczywiście jest równoznaczne z tym, że ci których tak jak mnie nie porwała wspomniana powieść
Ketchuma, jeśli zdecydują się film obejrzeć powinni przygotować
się na prawie że „powtórkę z rozrywki”. W moim odczuciu ta
opowieść trochę lepiej wypadła na ekranie (chociaż jestem chyba
odosobniona w tym przekonaniu), jednak nie aż tak żeby całkowicie
przekonać do tej historii nieprzekonanych utworem literackim.
Natomiast pozostali niezaznajomieni z ową opowieścią widzowie mogą
zaryzykować seans, jeśli cenią sobie delikatniejsze
psychothrillery – mnie to dziełko nie wgniotło w fotel, ale
należy wziąć pod uwagę fakt, że „The Lost” Chrisa Sivertsona
zebrało sporo pozytywnych recenzji, w tym ludzi mających
nieporównanie większe pojęcie o kinematografii ode mnie. Więc
może rzeczywiście coś zjawiskowego jest w tej historii, coś czego
ja zwyczajnie nie dostrzegam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz