Stronki na blogu

wtorek, 7 marca 2023

„Huesera” (2022)

 

Meksyk. Po długich staraniach, zawodowo i hobbystycznie zajmująca się stolarką, Valeria Hernandez zachodzi w ciążę ze swoim ukochanym, Raúlem. Mężczyzna nie posiada się z radości, ale entuzjazm kobiety stopniowo słabnie. Bezsenność i drastyczny spadek apetytu to najmniejsze z jej problemów, Valeria powoli nabiera bowiem przekonania, że prześladuje ją jakaś mroczna siła. Najgorzej, że nie znajduje należytego wsparcia u swojego partnera, który jest coraz bardziej zaniepokojony jej zachowaniem. Zaczyna upatrywać problemu w niej, kobiecie, która może stanowić poważne zagrożenie nie tylko dla siebie, ale także dla ich długo wyczekiwanego dziecka. A to nie jedyny powód utraty zaufania Raúla do swojej życiowej wybranki.

Meksykański art horror uhonorowany na Tribeca Film Festival nagrodą dla najlepszego reżysera i Nora Ephron Award. Pełnometrażowy debiut reżyserski Michelle Garzy Cervery, którego scenariusz napisała wespół ze stawiającą swoje pierwsze kroki w branży filmowej Abią Castillo. Inspirację panie czerpały głównie z meksykańskiej opowieści ludowej o kościanej kobiecie oraz historii kobiety, która została praktycznie wygumkowana z drzewa genealogicznego, ponieważ sromotnie zawiodła oczekiwania społeczne - podjęła suwerenną decyzję o wyprowadzce z rodzinnego domu. Tą czarną owcą była babcia Michelle Garzy Cervery, która to już w okresie dorastania próbowała wyciągnąć jakieś informacje na jej temat od bliskich. Dowiedziała się tylko tyle, że to zła kobieta była, że w latach 40. XX wieku porzuciła swojego małego synka (ojca Michelle) i nie oglądając się za siebie ruszyła w świat. Na „Hueserę” (alternatywny tytuł: „Huesera: The Bone Woman”) pewien wpływ wywarła też Trylogia Apartamentowa Romana Polańskiego, a szczególnie... Nie, nie „Dziecko Rosemary” (1968) tylko ulubiona składowa Cervery tego niepowiązanego fabularnie cyklu, którą od zawsze jest „Lokator” (1976). Na jej liście the best of horror movies są też „Nie oglądaj się teraz” Nicolasa Roega, na podstawie opowiadania Daphne du Maurier i „Drabina Jakubowa” Adriana Lyne'a, których echa też odzywają się w jej pierwszym długometrażowym obrazie. Pokazywanym na różnych festiwalach filmowych, począwszy od wspomnianego Tribeca Film Festival 9 czerwca 2022 roku, a potem „zaopiekowanym” przez amerykańską firmę XYZ Films, która swoją działalność na rzecz „Huesery” rozpoczęła w lutym 2023 roku – wybrane kina i dystrybucja internetowa (Shudder).

Pomysłodawczyni i czołowa twórczyni autentycznie niepokojącego horroru nadnaturalnego/psychologicznego o „kościanej matce”, Michelle Garza Cervera, jest zdecydowaną zwolenniczką tak zwanej nowej fali kina grozy. Ewolucji, którą w jej mniemaniu zainicjował John Carpenter, a za jego najgodniejszych następców ta wschodząca gwiazda nie tylko meksykańskiej sceny filmowej, uznaje Ariego Astera („Dziedzictwo. Hereditary” 2018, „Midsommar. W biały dzień” 2019), Jordana Peele'a („Uciekaj!” 2017, „To my” 2019, „Nie!” 2022), Jennifer Kent („Babadook” 2014, „The Nightingale” 2018) i Roberta Eggersa („Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” 2015, „Lighthouse” 2019). Cervery zupełnie nie ruszają tak zwane mainstreamowe, ewentualnie popcornowe straszaki; te wszystkie XXI-wieczne twory straszące/odstraszające obrazami wygenerowanymi komputerowo. Woli rasowe podskórniaki – horrory wchodzące pod skórę, grające bardziej atmosferą i sferą wewnętrzną postaci niż wymyślnymi, najczęściej z nagła wskakującymi w kadr „upiorami”. To widać, słychać i czuć w jej pierwszym dłuższym reżyserskim występie. Przerażającym występie! Runęły moje mury obronne, dosięgła armia „Huesery” tej przez współczesnych filmowców boleśnie rzadko szarpanej struny. Mówiąc wprost: niemałego strachu napędził mi ów spektakl. Horror ciążowy, przez fanów gatunku kojarzony głównie z „Dzieckiem Rosemary” Romana Polańskiego i „Babadookiem” Jennifer Kent. W sumie ostatnio mamy prawdziwy róg obfitości historii o ekstremalnych zmaganiach par spodziewających się dziecka oraz takich, które właśnie rozpoczęły swoją rodzicielską, niespodziewanie mroczną przygodę. W centralnym punkcie „Huesery” postawiono młodą kobietę imieniem Valeria (tę niełatwą, dość wymagającą rolę powierzono Natalii Solián, która według mnie doskonale wywiązała się z tego zadania; bezbłędna, szalenie intensywna kreacja. Cervera stworzyła tę postać pod wpływem aktorskich występów Toni Collette oraz matek z „Babadooka” Jennifer Kent i „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lynne Ramsay, na podstawie powieści Lionel Shriver), której życiową pasją jest stolarka. To nie tylko jej hobby, ale też źródło dochodu – udało się Valerii połączyć przyjemne z pożytecznym, czerpać korzyści finansowe z ukochanego zajęcia – nie jedyne w jej gospodarstwie domowym, bo do wspólnej puli regularnie dokłada się jej mąż, pracujący w marketingu Raúl (też angażujący występ Alfonso Dosala). Wiedzie im się całkiem nieźle, zwłaszcza od kiedy matka mężczyzny użyczyła im mieszkania. Całkiem przestronnego, ale filmowcy dołożyli starań wprowadzić widza w nieprzyjemne, acz zwykle pożądane w tym gatunku, wrażenie przebywania w ciasnej, niesamowicie dusznej klitce (na wzór „Wstrętu” Romana Polańskiego?), tym bardziej niekomfortowej, bo obleganej przez... zewnętrzne lub wewnętrzne demony. Oblężona twierdza, oblężone mieszkanie w zadbanym kilkupiętrowym bloku gdzieś w Meksyku. „Huesera” to przede wszystkim opowieść o presji społecznej, o werbalnych i niewerbalnych naciskach płynących od tych, którzy lepiej wiedzą, czego ci do szczęścia potrzeba. O fabryce klonów, zawziętym hodowaniu stworzeń „na nasz obraz i podobieństwo”. Uśmiercaniu indywidualizmu, zabijaniu unikalnego „ja” także, a może przede wszystkim w swoim najbliższym otoczeniu. Przeklęte dowody miłości. Jeden model rodziny, jedyna słuszna droga dla każdego prawomyślnego obywatela, a tym bardziej obywatelki. Co prawda nie nazwałabym „Huesery” Michelle Garzy Cervery feministycznym manifestem, ale też nie powiedziałabym, że ten aspekt jest starannie omijany w tym chropawym, klaustrofobicznym i paranoicznym, chorobliwie groźnym świecie przedstawionym. Dla mnie jednak to przede wszystkim rozpaczliwe wołanie na puszczy wszystkich życiowych rozbitków, bez względu na płeć – krzyk rozpaczy współczesnych niewolników. Żyjących pod dyktando rzekomych dobrodziei, ludzi, którzy nader chętnie wskażą im jedyną słuszną drogę przez życie. Nieusłaną różami, ale na pewno właściwą. Cierp, a potem umrzyj – tak sobie to ludzkość wymyśliła...

Valerię i Raúla poznajemy jako dobrane małżeństwo, którym do pełni szczęścia najwyraźniej brakuje już tylko dziecka. Wesoła para, której cierpliwość w końcu zostanie nagrodzona. Odbiorcy „Huesery” Michelle Garzy Cervery nie będą musieli długo czekać na wieść o poczęciu, ale nie ulega wątpliwości, że z perspektywy Valerii i Raúla to był szmat czasu - jakby całe wieki wypatrywali pierwszego (i ostatniego?) małego człowieka w swoim poza tym pięknie poukładanym, harmonijnym, wystarczająco przytulnym życiu. „Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić”. Nie życz sobie czegoś, czego pragną inni. Valeria myślała, że tego właśnie chce, ale co jeśli pomyliła oczekiwania innych z własnymi? Co jeśli „zaraziła się marzeniem męża” (i rodziców), a gdy „złota rybka” wreszcie przychyliła się do tej grzecznej prośby, jej organizm zaczął zwalczać owego „wirusa”? Valeria jest więc chora na marzenie innych? Z doświadczenia wiem, że można tak to odczytywać, ale dopóki piłka jest w grze... Niestabilna, niegodna zaufania(?) czołowa przewodniczka po dramatycznym, tragicznym! światku zamkniętym w tej meksykańskiej upiornej uczcie koniec końców może odnaleźć w sobie miłość, do której miała nie być zdolna. W takim przekonaniu zdają się trwać jej krewni – z wyjątkiem kochanej cioci – a z czasem i Raúl dołączy do tego oceniającego chóru. Sama na placu boju? Nie tym razem. Poza wspomnianą ciotką po swojej stronie Valeria będzie miała choćby dawną miłość. Miłość, która najwyraźniej nie zardzewiała. I tutaj wkraczamy na kolejny grząski grunt (tzn. problematyka niemile widziana przez jakąś część globalnego społeczeństwa), po którym twórcy „Huesery” stąpają całkiem śmiało. Odważnie. Nie zadowalają się – jak bodaj większość współczesnych filmowców sięgających po ten aktualnie bardzo rozchwytywany temat – chodzeniem po powierzchni. Nie, oni wchodzą głębiej do „sali tortur” przewidzianej dla tej czy innej mniejszości. Każda epoka musi mieć „swoich chłopców do bicia”. Musi? Czy ten „Wielki Wynalazek” Homo sapiens naprawdę musi się kręcić? Ta trująca spirala? Tak czy inaczej, Valeria wpadła w tryby rzeczonej „machiny”. Łamanie kołem jej psychiki trwa od dawna, a teraz przyszła też kolej na powłokę cielesną. Ociera się „Huesera” o body horror – klasyczna opowieść przyszłej matki nękanej przez jakieś istoty lub istotę zza światów, ewentualnie nadzwyczaj krwiożercze upiory wewnętrzne, niepostrzeżenie jedną nogą wkraczająca do „królestwa Davida Cronenberga”. Zaczyna się od czegoś w rodzaju déjà vu – znieruchomiała ludzka sylwetka prawie na pewno przeszywająca spojrzeniem Valerię. Zwrócone w jej stronę widma, z których zwłaszcza jedno (właściwie to najprawdopodobniej manifestacje tej samej prawdziwej lub wyimaginowanej bestyjki) autentycznie przyprawiło mnie o ciarki. Potworne widoki z balkonu, szokujący incydent podczas jednej z bezsennych nocy ciężarnej bohaterki (antybohaterki?) omawianej Symfonii Grozy. Strach, czysty strach! Tego doświadczyłam w tym nie tak znowu krótkim ożywieniu akcji. Żadne tam prymitywne „buu!”, tylko wytężone przygotowania odpowiedniego gruntu, konsekwentne napinanie nerwowego postronka, napięciowego sznura, który u mnie pękł z przeraźliwym hukiem, w szatańskich salwach lęku. Kolejne, niemal równie mocne uderzenie spadło na mnie innej koszmarnej nocy biednej niewiasty. Na klatce schodowej, którą zgodnie z regułami gatunku, Valeria postanawia uważnie zlustrować po przybyciu „wstydliwego gościa”. Znikający nieproszony gość, który już za chwilę, już za momencik... Znowu wszystkie włosy stanęła mi dęba. O szybsze bicie serca przyprawiło mnie też wykorzystanie innego popularnego stracha (wielu znanego z dzieciństwa, ale skądinąd wiem, że niektórym z wiekiem to nie mija), czyli zimnego łapska zaciskającego się na wyjętej spod kołderki stopie. Moją uwagę w tej scence zwrócił też pomysłowy operatorski trik – kontrolowane zamieszanie z pierwszym i drugim planem, iście prestidigitatorskie odwrócenie uwagi, magiczna sztuczka, którą uznałam za konieczne obejrzeć dwukrotnie, jak to mówią, za jednym zamachem. Na powtórce ogniskując wzrok w innym punkcie tego małego, intymnego planu. Właściwie cała ta mrożąca krew przynajmniej w moich żyłach opowieść, czaruje intymnością, szczelnym zamknięciem w maleńkim światku kwestionowanego obiektu nienaturalnych prześladowań. Depresja przed- i poporodowa? A może maksymalne zanurzenie w otchłani szaleństwa? Czysty obłęd, który coraz natarczywiej doprasza się ofiarnego baranka? Niewinnego stworzenia z lodówki? Cudnie podłe zagranie – wstrząsająca akcja w cuchnących, zgniatających trzewiach zwyczajnego mieszkanka w zwyczajnej kamienicy w niewyróżniającym się, gęsto zaludnionym zakątku Meksyku. Kultura, wierzenia, biała i czarna magia, odwieczna walka dobra ze złem, jakiej mogliście jeszcze nie widzieć na ekranie. Co prawda nie takiego wyniku tej jakże widowiskowej bitwy oczekiwałam, inne zamkniecie „sobie wymarzyłam”, ale poza tym zostałam z lubością przeżuta i połknięta przez tego wieloryba grozy.

To jest TO! Prosto w środeczek mojej osobistej tarczy. Horror jakby nakręcony specjalnie dla mnie:) Takich obrazów z uporem maniaka szukam i jak widać czasami znajduję. Nie tak często, jakbym chciała, ale z drugiej strony nadmiar takich niedrobnych zwycięstw ostatecznie mógłby obrócić się przeciwko mnie. Przekuć w porażki, bo co za dużo, to niezdrowo. Geniusz też może spowszednieć. „Huesera”, reżyserski debiut Michelle Garzy Cervery w pełnym metrażu, romans horroru psychologicznego i paranormalnego z taktownymi wtrąceniami body horroru, meksykański slow burn horror, to w mojej ocenie taka właśnie tęga głowa w tej bezdennej gatunkowej studni. Straszny film bez cudzysłowu. Mnie w każdym razie solidnego pietra napędził. Chapeau bas!

5 komentarzy:

  1. Nie widziałam tego, jak na razie szykuje się na krzyk 6 na sobotę D:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nie, ale dzisiaj obejrzę, bo ciekawie się zapowiada. A Krzyk może w piątek. Udanego seansu, ale ostrzegam - opinie są różne - branżowe strony zachwalają, a youtuberzy mają mieszane odczucia. A Ty Buff wybierasz się na Krzyk i będzie recka?

      Usuń
    2. Nie wiem, czy będzie recka (to się okaże po seansie), ale wypad do kina planuję.

      Usuń
  2. Uwielbiam twoje posty Wszystko genialnie ubierasz w słowa Masz ogromny talent do pisania Gdy szykuje maraton filmowy z mężem zawsze najpiękniejsze odwiedzam twojego bloga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe (choć przesadzone) słowa. Kłaniam się nisko i pozdrawiam gorąco!

      Usuń