Spadający z nieba odłamek zabija właściciela rancza na pustyni w hrabstwie Los Angeles, zaklinacza koni działającego w branży filmowej. W trenowaniu zwierząt pomagał mu syn, Otis 'OJ' Haywood Jr., który próbuje kontynuować zawiązaną przed ojca współpracę z filmowcami z Hollywood, z pomocą swojej przebojowej siostry Emerald, ale w końcu zostaje zmuszony do zarzucenia tej działalności. I stopniowej sprzedaży wytresowanych koni właścicielowi parku rozrywki leżącego nieopodal jego rancza, Ricky'emu 'Jupe'owi' Parkowi. Szansę na wyjście z finansowego dołka Emerald dostrzega w nietypowych zjawiskach, jakie ona i jej brat zaobserwowali na pustyni. Rodzeństwo dochodzi do wniosku, że mają do czynienia z istotami pozaziemskimi, a jak wiedzą za fotograficzny dowód ich istnienia można zainkasować sporą sumkę.
Amerykańsko-japońsko-kanadyjski horror science fiction jednego z najbardziej docenianych współczesnych twórców kina grozy, reżysera i scenarzysty nagrodzonego Oscarem (za scenariusz) „Uciekaj!” (2017) oraz „To my” (2019) Jordana Peele'a. „Nie!” (oryg. „Nope”) powstał w ramach współpracy Universal Pictures z Monkeypaw Productions, firmą produkcyjną założoną przez Peele'a – w 2019 roku zawarto umowę na pięcioletnią wspólną działalność – a jego budżet (po odjęciu przyznanych mu ulg podatkowych) oszacowano na sześćdziesiąt osiem milionów dolarów. Scenariusz Peele napisał w czasie wzmożonych obaw o przyszłość kina, wywołanych pandemią COVID-19. W tej sytuacji jego myśli pobiegły w stronę naszego wątpliwego uzależniania od kinetografii, swoistego przedawkowania tej formy rozrywki. Znużenia kinem, w które postanowił wlać trochę radości i ekscytacji ze złotych czasów Stevena Spielberga i nie tylko. „Szczęki” (1975), „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977), „Park Jurajski” (1993), pierwsze filmy z King Kongiem, „Czarnoksiężnik z Oz” (1939) – z takiego kolorowego źródełka w największej mierze czerpał Jordan Peele konstruując swoją opowieść o UFO, gdzie też postawił mały pomnik pierwszemu znanemu mu westernowi z czarnoskórymi kowbojami, „Buck and the Preacher” (pol. „Czarny kowboj”) Sidneya Poitiera i niewymienionego w czołówce Josepha Sargenta. Główne zdjęcia ruszyły w czerwcu 2021 roku w Aqua Dulce w hrabstwie Los Angeles, a zakończyły w listopadzie tego samego roku. „Nie!” jest pierwszym horrorem w historii nakręconym na taśmie KODAK na kliszy 65 mm w formacie IMAX. Film swoją światową premierę miał 18 lipca 2022 roku w TCL Chinese Theatres w Los Angeles, a szeroka dystrybucja kinowa ruszyła parę dni później. W strefie VOD (w niektórych krajach świata) obraz pojawił się już w sierpniu 2022 roku.
„To dopiero początek” - zapowiedział Jordan Peele, który nie wyobraża sobie poprzestania na jednym „Nie!”. Frustrujący niedosyt, który ogarnął część odbiorców trzeciego filmowego osiągnięcia Peele'a, spotkał się z jego pełnym zrozumieniem. On też uważa, że ta opowieść aż prosi się o ciąg dalszy. Wypada bowiem rzucić więcej światła na niektóre kwestie. Wyjaśnić to, co nie zostało wyjaśnione „w pierwszym bliskim spotkaniu trzeciego stopnia Jordana Peele'a”, który zdążył już znaleźć swojego ulubionego aktora. Na pierwszym planie po raz wtóry postawił Daniela Kaluuyę, z którym bardzo dobrze współpracowało mu się przy „Uciekaj!”. Aktorowi tym razem dostała się postać Otisa 'OJ' Haywooda Jr., introwertycznego zaklinacza koni z Kalifornii, który dotychczas pracował z ojcem na ich ranczu gdzieś na pustyni w hrabstwie Los Angeles. Młodszy Haywood zajmował się wyłącznie tresurą koni, a starszy dodatkowo działał w branży filmowej. Współpraca z filmowcami była ich głównym – jeśli nie jedynym – źródłem dochodu, które wyschło wkrótce po śmierci Otisa seniora. Niezwyczajnej tragedii, do której pewnego dnia doszło na ich ziemi. Deszcz żelastwa, który najwyraźniej nikogo zbytnio nie zdziwił. Ot, pewnie poodpadało z jakiegoś samolotu. Tak czy inaczej, jeden z odłamków trafił ojca głównego bohatera w oko, a niedługo potem mężczyzna zmarł. OJ, nawet z pomocą swojej ekstrawertycznej siostry Emerald (całkiem widowiskowa kreacja Keke Palmer, ale moją uwagę bardziej przyciągał wyciszony Daniel Kaluuya), nie zdołał utrzymać się w szalonym Hollywoodzie. To zdecydowanie nie jego klimaty. Emerald, owszem, czuje się „w tym cyrku” jak ryba w wodzie, ale jej brat jest zupełnie inny. Zawsze był. Małomówny młody człowiek, który wyraźnie lepiej odnajduje się w towarzystwie koni niż ludzi. OJ nie zwykł okazywać emocji, ale można się domyślić, że jego serce płacze za każdym sprzedanym koniem. Zmusza go do tego opłakana sytuacja finansowa, a zawsze chętnego nabywcę znajduje w Rickym 'Jupie' Parku, który z zagadkowym rozrzewnieniem wspomina pewnego krwiożerczego szympansa. Tak, przyznaje, że to było okropne – czysty horror na planie głupiutkiego sitcomu – ale to nie powstrzymało go przed zbudowaniem czegoś w rodzaju świątyni dla tamtego kultowego serialu. Jego twarz zwykle aż promienieje gdy wspomina to tragicznie zakończone telewizyjne show. Jak to się ma do historii Haywoodów? Te powroty do przeszłości, na plan wówczas bardzo popularnego sitcomu o zabawnym szympansie i egzaltowanej rodzince, która go przygarnęła? Prawdziwy American Dream, to pewne. Ale jak to odnieść do (nie)zidentyfikowanego obiektu latającego nad kalifornijską pustynią? Według mnie te dwie historie idealnie zazębiają się na drugim dnie scenariusza. Twórczość Jordana Peele'a jest kojarzona między innymi z trafnymi komentarzami społecznymi – w „Nie!” położył na to mniejszy nacisk niż w swoich poprzednich produkcjach, ale mimo wszystko nietrudno przegapić kamyczki wrzucone do ogródka Homo sapiens. Gatunku, który nie zasługuje na Niemożliwe. Bo na pewno spróbuje je okiełznać, zniewolić. A jeśli się nie uda? Wtedy Niemożliwe będzie musiało zostać zgładzone. Stary sitcom i wieloletnia działalność Haywoodów w Hollywood to w moim pojęciu opowieść o wykorzystywaniu zwierząt w branży filmowej i serialowej. Dla rozrywki „zjadaczy popcornu”. Morderczy szał jednego z naszych braci mniejszych odczytałam jako coś w rodzaju ostrzeżenia. Uważaj pazerny człowieku, żebyś przypadkiem nie przeszarżował. Cierpliwość zwierząt też ma swoje granice.
Niekontrolowany napływ wspomnień. Scenek ze „Wstrząsów” Rona Underwooda. Ta artystyczna swoboda na pustyni. Podobna „krzywizna nieziemskiego banana”. Podobny „wariat” na ekranie. Ten stanowczy sprzeciw Jordana Peele'a, ten niedowierzający okrzyk na widok... czegoś w górze. Wygląda na to, że tajemniczy obiekt dostrzeżony przez rodzeństwo Haywoodów, ukrywa się przed ludźmi w chmurach. Takie naturalne schronienie potencjalnych przybyszów z innej planety. Może od dawna tak krążą nad Ziemią. Gromadzą informacje na temat wszystkich mieszkańców tej okaleczonej planety? Jeśli tak, to raczej nie po to, by nawiązać nowe przyjaźnie. W każdym razie należy się liczyć z tym, że planują zmasowany atak. Przygotować do inwazji... Ale dlaczego by najpierw na tym nie zarobić? OJ i Emerald uznają, że nic się nie stanie, jeśli wezmą pierwszy kawałek tortu. Potem niech się dzieje, co chce, ale dopóki informacja o istnieniu tego kosmicznego czegoś nie wyszła poza ich ranczo, mogą się wreszcie odkuć. Wystarczy zdjęcie, a jeszcze lepiej film z tym wielkim spodkiem (tak to wygląda) chyłkiem przemykającym nad niezbyt słoneczną pustynią – przygaszone barwy à la lata 70. XX wieku (a przynajmniej mnie tak się kojarzyło), te ponurości nawet w pełnym świetle najwyraźniej upalnych dni. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Nasi dzielni domorośli dokumentaliści powinni się tego spodziewać. W końcu UFO już wcześniej zaprezentował im jedną ze swoich przeklętych mocy. W takim wypadku zawodny może się okazać nowoczesny sprzęt monitorujący zamontowany na ich ranczu przez wścibskiego pracownika wielkiego sklepu z elektroniką, młodego mężczyznę żywotnie zainteresowanego sekretnym projektem nowo poznanego rodzeństwa. Może, ale nie musi. Spróbują, a potem się zobaczy. Rozważy inne opcje. O ile wytrwają w tym śmiertelnie niebezpiecznym postanowieniu. „Nie!” to dość długa opowieść (trochę ponad dwie godziny) podzielona na rozdziały, czy coś w ten deseń – plansze z imionami między innymi koni ze stajni Haywoodów. W duchu starych, dobrych historii o Obcych. I kowbojach. Fani twórczości Jordana Peele'a mogą nie być na to gotowi. To znaczy niektórych zapewne rozczaruje to oblicze twórcy „Uciekaj!” i „To my”. Radosne – normalnie jak uroczy dzieciak w sklepie ze słodyczami – niezaprzątające sobie zanadto główki problemami dorosłych. Po co komplikować sobie życie? Naprawdę nie można już dobrze się bawić na zwyczajnej opowiastce o domniemanym ataku Obcych? Jak już wspomniałam Peele pomyślał też o poszukiwaczach głębszych treści w kinematograficznym „grajdole”, ale tym razem skierował swoje utalentowane oczęta przede wszystkim na tęskniących za Hollywoodem z przeszłości. Tych, którzy pamiętają – i aż palą się, by to powtórzyć – czystą frajdę, jaką w młodości dostarczało im kino. I tych, którzy nie mają nic przeciwko, by posmakować tego po raz pierwszy. Poczuć się jak ich rodzice i dziadkowie na widok dziś już często mocno trących myszką potworów wszelakich. Albo nieustraszonych jeźdźców, rewolwerowców z Dzikiego Zachodu, ale rzadko takich jak nasz Otis Jr. Bo ile znacie westernów z czarnoskórymi kowbojami? Przypuszczam, że częściej na ekranie widywaliście takie spodki, jakiego spłodzili twórcy efektów komputerowych dla „Nie!” Jordana Peele'a. Wygląda zupełnie jak jeden z tych smacznie kiczowatych machin latających, sterowanych przez pozaziemskie stworzenia w stareńkich produkcjach. Organizmy kompletnie nam obce. Wygląda na to, że z podobnym przypadkiem zetknęło się rodzeństwo „z pustynnego przedmieścia Los Angeles”. Niechybnie wylezą Marsjanie. Albo intruzi z jeszcze odleglejszego zakątka wszechświata. Albo z jakiegoś równoległego wymiaru, innego świata, któremu sam Howard Phillips Lovecraft mógłby przyklasnąć. Nie stwierdzam, tak tylko sobie luźno „bluźnię”. Mnie w każdym razie ta wizja przekonała. Przemówiła do mojego młodszego ja; tej małej dziewczynki, która cieszyła się jak głupi do sera po obejrzeniu nawet najbardziej tandetnego filmidła o heroicznych wyczynach Amerykanów, na których korzystał cały nasz świat. O ekscytujących starciach z kosmitami, przerośniętymi gorylami, robalami i innymi cudakami. Powoli snuta – jak to u Peele'a – trzymająca w napięciu, nie taka znowu oczywista, jak może się wydawać, idealna opowiastka do poduszki. Na poprawę humoru w warunkach niespecjalnie sprzyjających nadmiernej wesołości. W sympatycznym towarzystwie, z sentymentem. Z czułością i z pazurem. Relaks z Niemożliwym. Ale prawdziwym:)
Jordan Peele wychodzi z szufladki. Ze strefy wątpliwego komfortu. Wątpliwego, bo jedna z największych gwiazd współczesnego kina grozy, jeden z czołowych przedstawicieli tak zwanej nowej fali horroru, nie ukrywa, że nie czułby się spełniony kręcąc tylko na modłę „Uciekaj!” i „To my”. Człowiek czasami musi zaszaleć. Spuścić z tonu, pobrykać jak ten niewesoły jeździec z jego „Nie!”. Horroru science fiction, który jest jakiś taki niedzisiejszy. Niemodna rzecz, ale skoro temat podjął taki gigant kina jak Jordan Peele, to można liczyć na rychłe przywrócenie blasku niezbyt głębokim, żeby nie powiedzieć niemądrym (i masz! ulało się), opowieściom o bliskich spotkaniach trzeciego stopnia. Wszystkich nie zadowoli, ale mnie bardzo miło i przyjemnie, że pojawiła się taka fajniutka oferta dla nas, niereformowalnych sympatyków ramotek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz