Grupa
zaprzyjaźnionych studentów w wynajętym domku w Catskill Mountains
znajduje drewnianą szkatułkę ozdobioną kołem zodiakalnym i
wypełnioną starymi, ręcznie malowanymi kartami Tarota. Parająca
się astrologią Haley daje się namówić na poprowadzenie sesji z
wykorzystaniem cudzej talii, co zgodnie z jej wiedzą jest
naruszeniem jednej z najświętszych zasad Tarota. Dominującą kartą
w horoskopie solenizantki Elise jest Najwyższa Kapłanka, Lucasowi
trafia się Pustelnik, Madeline Wisielec, Paige dostaje Maga, a
Paxton Błazna. Kiedy przyjaciele mają już zakończyć zabawę, na
sesję decyduje się Grant, chłopak ze złamanym sercem, który
podczas interpretacji horoskopu z kartą Diabła w środku koła,
daje wyraz swemu rozżaleniu z powodu rozstania z Haley. Po wyjściu
rozgniewanego zakochanego młoda wróżbitka odczytuje własny
horoskop i nie jest zaskoczona na widok karty Śmierci w centralnym
punkcie astrologicznego rozkładu Tarota. Niedługo po powrocie do
miasteczka uniwersyteckiego pechowymi znalazcami wiekowej szkatułki
wstrząsa wiadomość o śmierci jednej z nich. A to tylko początek
makabrycznej serii postaci z przeklętych kart Tarota.
|
Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures
|
Amerykańsko-serbska
filmowa adaptacja powieści „Horrorscope” Nicholasa Adamsa z 1992
roku,. Horror nadprzyrodzony - którego szacunkowy budżet wyniósł
osiem milionów dolarów - w reżyserii i na podstawie scenariusza
Spensera Cohena i Anny Halberg, debiutujących w pełnym metrażu
autorów między innymi dobrze przyjętej przez fanów gatunku około
półgodzinnej opowieści z dreszczykiem pt. „Blink” (2022).
Pracę nad scenariuszem pod roboczym tytułem „Horrorscope”
rozpoczęli w szczytowym okresie pandemii COVID-19, podczas której w
ich otoczeniu (przyjaciele i znajomi) nastąpił gwałtowny wzrost
zainteresowania astrologią – szukanie pocieszenia w gwiazdach,
horoskopach, kartach Tarota. Przepowiedni podważających medialne
proroctwa o końcu znanego nam świata (nastanie tak zwanej nowej
normalności), kropel optymizmu w morzu pesymizmu. Cohen i Halberg
szukali oryginalnego założenia fabularnego, a przynajmniej czegoś,
czego oni nie mieli jeszcze okazji oglądać na ekranie. Szukali
pomysłu na przewietrzenie gatunkowych korytarzy... i znaleźli
ożywające postacie z kart Tarota. Pierwsze informacje o rzeczonym
projekcie Spensera Cohena i Anny Halberg w przestrzeni publicznej
pojawiły się w czerwcu 2022 roku, ale dopiero od stycznia 2024
obraz zapowiadano pod nazwą „Tarot” (pol. „Tarot: Karta
śmierci”) - przemianowanie z „Horrorscope”. Dystrybucja kinowa
ruszyła na początku maja 2024 roku (do Polski film dotarł w
drugiej połowie miesiąca), po dwóch przesunięciach terminu.
Wampiry,
żywe trupy, zamaskowani mordercy... Spenser Cohen i Anna Halberg,
przy całej sympatii dla filmowych opowieści z upiornymi znajomkami,
mają wrażenie, że współczesne kino grozy nazbyt mocno polega na
klasycznych sylwetkach, nie wspominając już o skostniałych
konstrukcjach fabularnych. Ogranych narracjach, nieświeżych
tropach, schematycznych rozwiązaniach. Nie są też gorącymi
zwolennikami zawrotnego tempa akcji na terytorium horroru. Cenią
sobie grozową twórczość Jamesa Wana, ale marzy im się moda na
styl mieszany. Spotkanie ich dwóch mistrzów budowania napięcia:
twórcy „Piły” (2004), „Naznaczonego” (2010) i „Obecności”
(2013) oraz twórcy „Pojedynku na szosie” (1971), „Szczęk”
(1975) i „Parku Jurajskiego” (1993), czyli rzecz jasna Stevena
Spielberga. „Tarot: Karta śmierci” miała być swoistym
połączeniem (poważna próba zapoczątkowania nowego trendu w kinie
grozy?) smaków tych dwóch zasłużonych filmowców z należytą
porcją inwencji własnej. Sama nigdy bym na to nie wpadła, to z
całą pewnością. Nie domyśliłabym się też, że pierwszy
długometrażowy film Spensera Cohena i Anny Halberg zrodził się z
potrzeby wprowadzenia jakichś fabularnych nowości do królestwa
horroru i pobawienia się samym klimatem: bardziej długie podchody
niż szybkie akcje z nadnaturalnymi istotami. Przyznaję, że
odebrałam to na opak – absolutnie pewna, że „Tarot: Karta
śmierci” to rasowy straszak popcornowy, dumny przedstawiciel
stowarzyszenia jumperów. Konwencjonalna historyjka w plastikowym
opakowaniu. Zaczynamy w górach Catskill, gdzie siedmioosobowa grupa
amerykańskich studentów wynajęła domek letniskowy z zamiarem
świętowania urodzin Elise, ale atmosferę psuje zatrważająca
wiadomość na temat Haley i Granta (niczym niewyróżniające się
kreacje Harriet Slater i Adaina Bradleya między innymi z „Drogi bez powrotu. Genezy” Mike'a P. Nelsona), „starego małżeństwa”,
które zupełnie nieoczekiwanie się rozpadło. Szok dla wszystkich,
ale największy dla porzuconego chłopaka. Grant nie wie, co skłoniło
Haley do podjęcia tej, najwyraźniej bolesnej dla obojga, decyzji.
Może lęk przed bliskością i zaangażowaniem zakorzeniony w
traumatycznej przeszłości – rozdzierająca tęsknota hamulcowym
silnych związków, chorobliwa obawa przed utratą kolejnej bliskiej
osoby. A może to gwiazdy namówiły Wodnika do zakończenia
wspaniałej relacji z Lwem? Tak czy inaczej, w tym gronie Haley
uchodzi za ekspertkę w dziedzinie astrologii, mimo że sama uważa
się raczej za nowicjuszkę. Amatorka z cudzymi kartami Tarota,
jednym z niezwykłych odkryć raz po raz dokonywanych na bezkresnych
ziemiach horroru, niecudownych znalezisk ciekawskich bohaterów.
Poszukiwania alkoholu prowadzą naszych młodych „archeologów”
do zamkniętych na kłódkę drzwi z jakże zachęcającą tabliczką
(„keep out”). Trudno... trzeba wyważyć. Zła wiadomość jest
taka, że w środku nie ma alkoholu. A druga zła wiadomość brzmi:
są pająki. Gdyby ktoś pytał „klasowego klauna” Paxtona
(przekonujący występ Jacoba Batalona), zabawnego gościa mającego
hopla na punkcie absolutnie przerażającego kryminalnego podcastu.
Już jego w tym głowa, by udowodnić koleżankom i kolegom, że to
najstraszniejsza rzecz jaką kiedykolwiek nakręcono! Ale najpierw
seans z przeklętymi kartami.
|
Plakat filmu. „Tarot” 2024, Screen Gems, Alloy Entertainment, Capstone Pictures |
Zdeklarowanych
miłośników praktycznych efektów specjalnych w horrorze, Spensera
Cohena i Annę Halberg, szczególnie ucieszyło zawiązanie
współpracy z Danem Martinem (m.in. antologia filmowa „Little Deaths” z 2011 roku, „Ludzka stonoga 2” Toma Sixa, „Po tamtej
stronie drzwi” i „Nieznajomi: Ofiarowanie” Johannesa Robertsa,
„Slumber” Jonathana Hopkinsa, „Dziewczyna z trzeciego piętra” Travisa Stevensa, „Kolor z przestworzy” Richarda
Stanleya, „Possessor” i „Infinity Pool” Brandona Cronenberga,
„Naznaczona” Ruth Paxton, „Stopmotion” Roberta Morgana),
któremu reżyserzy „Tarota: Karty śmierci” powierzyli
kierownictwo nad zespołem protetyków powołanym do stworzenia
potworów. Ożywienia postaci z upiornych kart znalezionych w
„siódmej komnacie Sinobrodego” w Catskill Mountains. Słabo
widocznych morderczych prześladowców stereotypowej ferajny. Grupa
przyjaciół na fatalnej wycieczce, już po powrocie kolejno
eliminowana przez Mistrzów Diabelskiej Gry. Los zapisany w gwiazdach
kontra wolna wola. Nic dziwnego, że „Tarot: Karta śmierci”
Spensera Cohena i Anny Halberg wielu silnie skojarzył się z
„Oszukać przeznaczenie”, głośną franczyzę zapoczątkowaną w
2000 roku przez Jamesa Wonga. Domyślam się, że twórcom
śmiercionośnych kart zależało na, że tak to ujmę, efekcie
Freddy'ego Kruegera z uwolnionego w 1984 roku „Koszmaru z ulicy
Wiązów” Wesa Cravena. Nieprzesadna ekspozycja nieurodziwych
stworzeń. Zgodnie z zasadą mniej znaczy więcej, co według mnie w
pierwszym „Koszmarze z ulicy Wiązów” doskonale się udało, ale
architekci świata zamkniętego w „Tarocie: Karcie śmierci”
powinni jeszcze trochę poćwiczyć. Popracować ze światłem i
cieniem, uzbroić się w cierpliwość i przede wszystkim opanować
ochotę na zabawę w „buu!”. Że też im się nie znudziło.
Powiedziałabym: gorąca oferta dla lubiących sobie poskakać...
gdybym choć raz zaznała tej wątpliwej przyjemności. Po jakichś
dziesięciu razach (robienia hałasu bez uprzedzenia, nierzadko w
połączeniu z jakimiś „strasznymi” widokami; ewidentnym
narzucaniem się przez, nazwijmy ich, przybyszy z Piekła) głowa
mnie rozbolała (tak, wiem, słabiak ze mnie), i to by było na tyle,
jeśli chodzi o reakcje mojego organizmu na największe atrakcje
przewidziane przez twórców „Tarota: Karty śmierci”. Dobrze,
jakąś tam kreatywność „Frankensteinom” Legionu Tarota oddać
wypada – pomysłodawcom i wykonawcom przynajmniej też fizycznej
części, bo nie da się ukryć, że skorzystano ze wsparcia
„wszechmocnych komputerów”. Na moje niewprawne oko tandetna
obórka cyfrowa, szczególne wrażenie (negatywne) robiąca pod
koniec. Ostateczna konfrontacja na miarę XXI wieku - mamy
supernowoczesną technologię i nie zawahamy się jej użyć. A poza
tym? Coś poza nieziemskim polowaniem na mieszkańców Ziemi? Hmm,
wspominałam już o Zdumiewającym Zerwaniu? No tak, to już
przerabialiśmy. To może wróćmy do wewnętrznych zmagań głównej
bohaterki. Duchowych cierpień początkującej astrolożki,
przypuszczalnie rzutujących na jej relację z największym
sceptykiem wśród tutejszych przeklętych. Paskudna klątwa kobiety
w czerni (w tej niejednoznacznie demonicznej roli zdolna aktorka
pochodząca z Serbii, Sunčica Milanović). Haley, co zrozumiałe,
rozpamiętuje najtragiczniejszy rozdział swego niedługiego życia i
siłuje się z wątpliwościami odnośnie decyzji w sprawie miłosnej.
Żałuje, że tak potraktowała chłopaka, który absolutnie niczym
jej nie zawinił. Pochopny krok dziewczyny odwzajemniającej miłość
hipotetycznie najlepszej partii na uczelni, położonej niedaleko
(strzelam: najwyżej dwie godzin jazdy samochodem) domku z przeklętym
przedmiotem, wystawniejszym od „przechowalni” Naturan Demantos
z „Martwego zła” Sama Raimiego, a nawet dużo przytulniejszej
„skrytki” dla legendarnej kasety VHS z „The Ring” Gore
Verbinskiego. Nie mogło też zabraknąć prawdziwego eksperta (lub
ekspertki) od horoskopów, szklanych kul, herbacianych fusów i kart
Tarota, nie wyłączając egzotycznej talii ze skrzyneczki wymownie
ozdobionej zodiakalnym kołem. Aha, i zanosi się na następny piękny
związek w tych studenckich kręgach. Uwaga bezczelny spoiler: w
paradę młodym z motylkami w brzuszkach prędko (tutaj wszystko
dzieje się szybko) wchodzą moce ciemności z mściwą niewiastą na
czele. Triumf Śmierci nad Miłością? Przeznaczenia nad Wolną
Wolą?
Pół
żartem, pół serio o Wielkich Arkanach. Plastikowy horrorek luźno
oparty na niedługiej powieści Nicholasa Adamsa. Według mnie
plastikowy owoc pierwszej reżyserskiej (i pisarskiej) współpracy
Spensera Cohena i Anny Halberg w długim metrażu. Męczący „Tarot”:
wyświechtana „Karta śmierci”. Rozpędzona na maksa, nijaka
opowiastka o zjawiskach nadprzyrodzonych w rzadkim sosie slasherowym.
O nietypowych burzycielach „spoza czasu i przestrzeni” z typowym
modus operandi. Polecam tylko największym miłośnikom
techniki jolt scare.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz