„Little Deaths” to antologia, składająca się z trzech nowel filmowych, za
reżyserię których odpowiadają Brytyjczycy: Sean Hogan, Andrew Parkinson i Simon
Rumley. Panowie długo dyskutowali nad stworzeniem czegoś wspólnego, ale różne
koncepcje na poprowadzenie fabuły i odmienne style w ich mniemaniu dobrze współgrały
jedynie w filmowej antologii. W ten sposób powstały trzy krótkie opowieści,
których łączyła tematyka śmierci i seksu. Owe historyjki w zamiarze twórców „Little
Deaths” miały być próbą skonfrontowania widzów z czymś mocno popapranym i w
kręgach osób niezaznajomionych z tak zwanymi chorymi horrorami film rzeczywiście
wzbudza spore kontrowersje. I właśnie te kontrowersje zachęciły mnie do seansu,
w nadziei na coś łamiącego wszelkie tematy tabu. Ale niestety w trakcie
projekcji dotarło do mnie, że „Little Deaths” nie mają najmniejszych szans
zaszokować obytych z kinem gore i exploitation odbiorców.
Pierwszy segment zatytułowany
„House and Home”, wyreżyserowany
przez Seana Hogana opowiada o pewnym małżeństwie, które zwabia do siebie bezdomne
kobiety, pod pozorami pełnienia chrześcijańskiej posługi dla potrzebujących. Film
skupia się na Sorrow, która zgadza się spędzić wieczór w towarzystwie pozornie
dobrotliwego małżeństwa, które oferuje jej ciepły posiłek i gorącą kąpiel. Na miejscu
jak można się tego spodziewać dziewczyna padnie ofiarą ich zboczeń, które aż
prosiły się o większą dosłowność w epatowaniu przemocą. Początek historii,
zapoznający nas z bohaterami i zawiązujący akcję jest troszkę nudnawy, a bo
pozbawiony mocnych elementów. Ale surowy klimat i czająca się gdzieś w
podtekście zapowiedź rychłego koszmaru każą z niecierpliwością oczekiwać
finału, w którym notabene na uwagę zasługują jedynie dwa ujęcia – bluźniercze chrzciny
moczem i epatująca śmiałym gore końcówka.
Finał, co prawda można łatwo przewidzieć, ale cieszy mnie, że Hogan nie bał się
dokładnie zobrazować typowej dla włoskiego kina kanibalistycznego sceny. „House
and Home” pomimo nudnawej pierwszej połowy, moim zdaniem, jest najlepszą nowelą
filmową, zawartą w tej antologii.
Za to druga,
zatytułowana „Mutant Tool” i
wyreżyserowana przez Andrew Parkinsona wypada zdecydowanie najsłabiej. Fabuła
skupia się na prostytutce-narkomace-dilerce, która zaczyna zażywać eksperymentalny
lek, wywołujący halucynacje i wzmagający popęd seksualny. Szybko dowiadujemy się,
że pozyskuje się go od skrępowanego mutanta, na modłę niegdysiejszych nazistowskich
praktyk. Główną bohaterkę na skutek zażywanego leku połączy z nim swego rodzaju
mentalna więź – wbrew sobie będzie mogła poznać jego myśli i uczucia. Pomysł,
co prawda oryginalny, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do
czynienia z przerostem treści nad formą, właściwie całkowicie wyjałowionej z
wszelkiego efektu gore, przez co ta
przecież krótka historyjka ciągnie się niemiłosiernie. Ale jako, że pierwszy segment
nadał tor kolejnym, sugerując, że najmocniejsze uderzenia nastąpią dopiero w
finałach jakoś przetrwałam do końca. Ale nie dość, że za moją wręcz anielską
cierpliwość „nagrodzono” mnie czymś mocno przewidywalnym to jeszcze pozbawionym
czegokolwiek, co choćby dałoby mi do myślenia, nie wspominając już o jakimkolwiek
zniesmaczeniu.
Na bardziej
przyzwoite tory „Little Deaths” sprowadził Simon Rumley, swoją nowelą pod
tytułem „Bitch”. Owa historia miała
być takim zapisem seksualnych perwersji, zboczenia, które kieruje postępkami
ludzi, czyniąc z nich potwory. Historia skupia się na pewnej parze, która z
lubością oddaje się praktykom BDSM. Mężczyzna występuje w roli uległego, przebierającego
się za psa i spełniającego wszystkie perwersyjne zachcianki swojej dominującej
kobiety. Z czasem facet tak bardzo utożsamia się z postacią, którą odgrywa na
potrzeby swojej ukochanej, że nie jest w stanie nawet oddać moczu, jak
człowiek. Ale jego poświęcenie ma swoje granice. Rozłam w jego psychice nastąpi
z chwilą zaproponowania przez jego dziewczynę trójkąta z jeszcze jednym
mężczyzną. Sprzeciw jej chłopaka oczywiście nie powstrzyma jej przed stosunkiem
z innym, na jego oczach, co doprowadzi do wstrząsającego finału. Siłą „Bitch”
nie są sceny erotyczne, które tak na dobrą sprawę rozgrywają się poza kadrem
tylko realizacja. Przesycony błękitem obraz i chwytliwa ścieżka dźwiękowa przyciągają
uwagę, rekompensując nawet mało odkrywczą fabułę, w której tak naprawdę jedyna
innowacja scena ma miejsce dopiero w finale, gdzie niestety Rumley znowuż
wycofuje się z ujęcia szokujących wydarzeń w kadrze.
zdecydowanie moje klimaty!
OdpowiedzUsuń