niedziela, 7 września 2014

„Little Deaths” (2011)


„Little Deaths” to antologia, składająca się z trzech nowel filmowych, za reżyserię których odpowiadają Brytyjczycy: Sean Hogan, Andrew Parkinson i Simon Rumley. Panowie długo dyskutowali nad stworzeniem czegoś wspólnego, ale różne koncepcje na poprowadzenie fabuły i odmienne style w ich mniemaniu dobrze współgrały jedynie w filmowej antologii. W ten sposób powstały trzy krótkie opowieści, których łączyła tematyka śmierci i seksu. Owe historyjki w zamiarze twórców „Little Deaths” miały być próbą skonfrontowania widzów z czymś mocno popapranym i w kręgach osób niezaznajomionych z tak zwanymi chorymi horrorami film rzeczywiście wzbudza spore kontrowersje. I właśnie te kontrowersje zachęciły mnie do seansu, w nadziei na coś łamiącego wszelkie tematy tabu. Ale niestety w trakcie projekcji dotarło do mnie, że „Little Deaths” nie mają najmniejszych szans zaszokować obytych z kinem gore i exploitation odbiorców.

Pierwszy segment zatytułowany „House and Home”, wyreżyserowany przez Seana Hogana opowiada o pewnym małżeństwie, które zwabia do siebie bezdomne kobiety, pod pozorami pełnienia chrześcijańskiej posługi dla potrzebujących. Film skupia się na Sorrow, która zgadza się spędzić wieczór w towarzystwie pozornie dobrotliwego małżeństwa, które oferuje jej ciepły posiłek i gorącą kąpiel. Na miejscu jak można się tego spodziewać dziewczyna padnie ofiarą ich zboczeń, które aż prosiły się o większą dosłowność w epatowaniu przemocą. Początek historii, zapoznający nas z bohaterami i zawiązujący akcję jest troszkę nudnawy, a bo pozbawiony mocnych elementów. Ale surowy klimat i czająca się gdzieś w podtekście zapowiedź rychłego koszmaru każą z niecierpliwością oczekiwać finału, w którym notabene na uwagę zasługują jedynie dwa ujęcia – bluźniercze chrzciny moczem i epatująca śmiałym gore końcówka. Finał, co prawda można łatwo przewidzieć, ale cieszy mnie, że Hogan nie bał się dokładnie zobrazować typowej dla włoskiego kina kanibalistycznego sceny. „House and Home” pomimo nudnawej pierwszej połowy, moim zdaniem, jest najlepszą nowelą filmową, zawartą w tej antologii.
Za to druga, zatytułowana „Mutant Tool” i wyreżyserowana przez Andrew Parkinsona wypada zdecydowanie najsłabiej. Fabuła skupia się na prostytutce-narkomace-dilerce, która zaczyna zażywać eksperymentalny lek, wywołujący halucynacje i wzmagający popęd seksualny. Szybko dowiadujemy się, że pozyskuje się go od skrępowanego mutanta, na modłę niegdysiejszych nazistowskich praktyk. Główną bohaterkę na skutek zażywanego leku połączy z nim swego rodzaju mentalna więź – wbrew sobie będzie mogła poznać jego myśli i uczucia. Pomysł, co prawda oryginalny, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do czynienia z przerostem treści nad formą, właściwie całkowicie wyjałowionej z wszelkiego efektu gore, przez co ta przecież krótka historyjka ciągnie się niemiłosiernie. Ale jako, że pierwszy segment nadał tor kolejnym, sugerując, że najmocniejsze uderzenia nastąpią dopiero w finałach jakoś przetrwałam do końca. Ale nie dość, że za moją wręcz anielską cierpliwość „nagrodzono” mnie czymś mocno przewidywalnym to jeszcze pozbawionym czegokolwiek, co choćby dałoby mi do myślenia, nie wspominając już o jakimkolwiek zniesmaczeniu.
Na bardziej przyzwoite tory „Little Deaths” sprowadził Simon Rumley, swoją nowelą pod tytułem „Bitch”. Owa historia miała być takim zapisem seksualnych perwersji, zboczenia, które kieruje postępkami ludzi, czyniąc z nich potwory. Historia skupia się na pewnej parze, która z lubością oddaje się praktykom BDSM. Mężczyzna występuje w roli uległego, przebierającego się za psa i spełniającego wszystkie perwersyjne zachcianki swojej dominującej kobiety. Z czasem facet tak bardzo utożsamia się z postacią, którą odgrywa na potrzeby swojej ukochanej, że nie jest w stanie nawet oddać moczu, jak człowiek. Ale jego poświęcenie ma swoje granice. Rozłam w jego psychice nastąpi z chwilą zaproponowania przez jego dziewczynę trójkąta z jeszcze jednym mężczyzną. Sprzeciw jej chłopaka oczywiście nie powstrzyma jej przed stosunkiem z innym, na jego oczach, co doprowadzi do wstrząsającego finału. Siłą „Bitch” nie są sceny erotyczne, które tak na dobrą sprawę rozgrywają się poza kadrem tylko realizacja. Przesycony błękitem obraz i chwytliwa ścieżka dźwiękowa przyciągają uwagę, rekompensując nawet mało odkrywczą fabułę, w której tak naprawdę jedyna innowacja scena ma miejsce dopiero w finale, gdzie niestety Rumley znowuż wycofuje się z ujęcia szokujących wydarzeń w kadrze.

W zamyśle „Little Deaths” miały szokować śmiałą tematyką śmierci i seksu, ale w praktyce Brytyjczycy wykazali się zbyt dużym tchórzostwem, ażeby zniesmaczyć wielbicieli tak zwanych chorych horrorów. Fanom tego rodzaju kina pozostanie tylko kilka mocniejszych, acz z pewnością niezapadających w pamięć ujęć oraz miejscami przyzwoity surowy klimat, będący odzwierciedleniem spaczonej natury wszelkiej maści dewiantów. Inaczej za to sprawa ma się z osobami nieobytymi z takimi mocnymi produkcjami – z ich opinii można śmiało wnosić, że odebrali te nowele, jako coś wykraczającego poza granice dobrego smaku. Nie wiem, dlaczego, może krwawe horrory tak bardzo wypaczyły mi umysł, że mało co jest w stanie mnie wzruszyć… W każdym razie ciężko jest znaleźć grupę docelową tej antologii – koneserzy kina exploitation zapewne będą zawiedzeni brakiem większej odwagi twórców, natomiast osoby nieobyte z tą estetyką mogą zdyskredytować ją za w ich mniemaniu nieakceptowalne podejście do definicji horroru. Jak dla mnie to zwykła średniawka, pozbawiona większej dosłowności, ale jak wiadomo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, więc może znajdzie się ktoś, kim dogłębnie wstrząśnie ten obraz. Jeśli tak to twórcy na jego przykładzie spełnią swoje zadanie. Na mnie im się to niestety nie udało…  

1 komentarz: