środa, 11 listopada 2020

„Possessor” (2020)

 

Tasya Vos należy do tajnej organizacji, która wykorzystuje specjalne implanty do zyskiwania kontroli nad ludźmi. Prywatnie Tas jest w separacji z mężem Michaelem, który w tym czasie sprawuje opiekę nad ich synem Irą. Praca kobiety polega natomiast na wchodzeniu w ciała osób wybranych przez jej pracodawców, po to by ich rękoma dokonywać straszliwych zbrodni. Teraz Tas przejmuje kontrolę nad Colinem Tate'em, szeregowym pracownikiem korporacji zajmującej się pozyskiwaniem danych, której właścicielem jest John Parse, ojciec dziewczyny Colina, Avy. Majętny i wpływowy człowiek, który nie ukrywa swojej niechęci do aktualnego partnera córki. Tate, jak wielu innych przed nim, ma stać się narzędziem w rękach zawodowej morderczyni, ale w kluczowym momencie pojawiają się problemy, które mogą zniweczyć całą operację. I zniszczyć najlepszą pracownicę tajemniczej organizacji wyspecjalizowanej w zabójstwach doskonałych.

Brandon Cronenberg, syn mistrza body horroru Davida Cronenberga, w pełnym metrażu zadebiutował w 2012 roku, horrorem science fiction pod tytułem „Antiviral” (pol. „Zaraźliwi”), który podkopał moje nadzieje na to, że przejmie pałeczkę po swoim ojcu. Jego drugi pełnometrażowy obraz, kanadyjsko-brytyjski horror science fiction „Possessor” z jednej strony na powrót podbudował we mnie tę nadzieję, ale z drugiej kazał mi spojrzeć na młodszego Cronenberga zupełnie nowym okiem. Scenariusz Brandon napisał sam pod wpływem książki José Manuela Rodrígueza Delgado pod redakcją Ruth Nandy Anshen „Physical Control of the Mind: Toward a Psychocivilized Society”. Wyszedł od pomysłu, który wykorzystał w swoim krótkometrażowym filmie z 2019 roku pt. „Please Speak Continuously and Describe Your Experiences as They Come to You”. Inspirację przyniosła mu też twórczość Dario Argento, w szczególności „Opera” z 1987 roku. W obiegu są dwie wersje „Possessor”: reżyserska i ocenzurowana. Poza tym główny twórca „Possessor” zdradził, że jest w posiadaniu drugiej wersji scenariusza – wersji, której nie zdecydował się przełożyć na ekran, ale nie wyklucza, że wcieli niektóre treści w nim zawarte do jakiejś innej filmowej historii.

Wyobrażam sobie presję, jaką musiał odczuwać Brandon Cronenberg na początku swojej kariery filmowej. Niewykluczone, że wciąż ją odczuwa. Oczekiwania warunkowane imponującym dorobkiem artystycznym jego ojca, speca od body horrorów Davida Cronenberga. Nie ukrywam, że też spodziewałam się po nim pójścia śladami ojca. Może więc głównie stąd wzięło się moje rozczarowanie jego pełnometrażowym debiutem, „Zaraźliwymi”. Chciałabym móc powiedzieć, że pomna tego doświadczenia od „Possessor” nie wymagałam już „przebłysków Cronenberga seniora”. Nie, wciąż tliła się we mnie nadzieja na to, że Brandon przywoła niezapomnianego ducha body horrorów swojego ojca. Wiem, to niesprawiedliwe podejście. Tak, nazwisko wcale nie obliguje Brandona Cronenberga do zaspokajania potrzeb miłośników twórczości Davida. Wiem to, dlatego ze wstydem przyznaję, że wpadłam w pułapkę takiego myślenia. Ale czy na pewno? Bo w „Possessor” Brandon do pewnego stopnia wychodzi naprzeciw oczekiwaniom fanów horrorów jego ojca. Jednocześnie dając (przynajmniej mnie) do zrozumienia, że czy się to komuś podoba, czy nie, nie zamierza jedynie powielać stylu swojego niezwykle zasłużonego dla gatunku rodziciela. Wypracował też swój własny, który wprawdzie dało się już zauważyć w „Zaraźliwych”, ale według mnie dopiero w „Possessor” naprawdę się popisał. Brandon Cronenberg rozwinął skrzydła i oby wiatry mu sprzyjały, bo wygląda na to, że w tej głowie wiele dobrego się jeszcze może zadziać. Dobrego dla przynajmniej części fanów horrorów. Tych zimnych, ale i psychodelicznych. Tych intymnych, przybrudzonych, ponurych i umiarkowanie brutalnych. Wprawiających w dyskomfort emocjonalny. „Possessor” to film, który ma szansę sprawić, że nawet bardziej doświadczeni w mocnym kinie grozy widzowie poczują się naprawdę nieswojo. Zaczyna się jak u Alfreda Hitchcocka – od „trzęsienia ziemi”. Widzimy czarnoskórą kobietę z pustym wzorkiem, która najpierw grzebie sobie w głowie (dosłownie!), a potem bez skrupułów szlachtuje jednego z uczestników wystawnego przyjęcia. A potem sama umiera – zgodnie z planem, aczkolwiek widać, że sama metoda została przez nią naprędce zmodyfikowana. Po tym prologu - w którym notabene uwidacznia się pociąg młodszego Cronenberga do surrealizmu: ciepła, głęboka czerwień, która zaskakująco smacznie kontrastuje z zimny ujęciami przypominającymi starszego Cronenberga: chłód bijący z otoczenia, ale i z postaci - przechodzimy do Tasyi Vos (wspaniała kreacja Andrei Riseborough). Pracownicy tajemniczej organizacji, która, delikatnie mówiąc, zajmuje się nielegalnym pozyskiwaniem funduszy i udziałów w korporacjach. Otóż, dzięki implantom wszczepianym do mózgu, mogą w dowolnym momencie zyskiwać całkowitą kontrolę nad ciałem. Wchodzić w organizm takiego zaczipowanego człowieka i jego rękoma dokonywać rzeczy strasznych. Tasya Vos jest jedną z tych osób, które wchodzą w ciała innych ludzi. Przez chwilę żyje ich życiem, potem doprowadza do śmierci wskazanych przez jej pracodawców osób, włącznie z chwilowym „nośnikiem swojej duszy”, po czym wraca do własnego ciała, które przez cały ten czas spoczywa na specjalnym łożu w mrocznym, obskurnym wręcz budynku, w którym urzęduje ta sekretna organizacja. Jak widać czołowa postać „Possessor” nie jest osobą, z którą można sympatyzować. To w końcu zawodowa zabójczyni. Zimna, wyrachowana specjalistka od zabijania. Ale również matka kilkuletniego chłopca. Obecnie mieszkającego tylko z ojcem, ale wszystko wskazuje na to, że jego przebywający w separacji rodzice chcieliby znów się zejść. Brandon Cronenberg szybko przekonuje nas, że takie pragnienie jest po obu stronach. Michael, mąż Tas, jest gotowy przyjąć ją pod swój dach choćby zaraz, ale ona ciągle się przed tym wzbrania. Z uwagi na swoją pracę – bodaj jedyną rzecz, która uniemożliwia odbudowanie tego małżeństwa. Z takiego założenia wychodzi Tas, ale już Michael nie ma powodów, by tak sądzić. Prywatne życie Tasyi Vos, poza wszystkim innym, wyraźnie ma trochę ocieplić jej wizerunek. Niejako zmusić widza do spojrzenia na nią odrobinę łaskawszym okiem. Nie twierdzę, że ta sztuczka na każdego podziała, ale też nie mam wątpliwości, że do tego właśnie dążono.

W „drugim akcie” pierwszy plan zajmie Christopher Abbott w niełatwej, genialnie odegranej roli Colina Tate'a, w nietypowy sposób niewolonego przez poznaną już Tasyę Vos. Jego własne ja, można powiedzieć, że zostało spętane, a jego miejsce zajęła Tas. Ciało należy do Colina, ale już umysł, tożsamość, wola należą do tej wyspecjalizowanej zabójczyni działającej z ramienia jakiejś sekretnej organizacji. „Possessor” podejmuje przerażającą tematykę przejmowania całkowitej kontroli nad człowiekiem dzięki nowoczesnej technologii. Brandon Cronenberg wykorzystuje strach, skrajną nieufność jakiejś części globalnego społeczeństwa do tak zwanego czipowania ludzi. Wszczepiania w ludzkie organizmy implantów, które mają jakoby ułatwiać życie, oczywiście kosztem ograniczenia prywatności. W „Possessor” nikt nie twierdzi, że implanty mają podnieść komfort życia. Właściwie to w przestrzeni medialnej w ogóle się o nich nie wspomina. To ścisła tajemnica. Sekret pilnie strzeżony przez organizację, dla której pracuje między innymi Tasya Vos. Colin Tate, młody mężczyzna, którego ciało Tas teraz przejmuje, jest natomiast szeregowym pracownikiem firmy gromadzące wszelkiego rodzaju dane, w czym bardzo pomagają im kamerki internetowe (właśnie dlatego moja jest zaklejona...). Te okna do mieszkań obywateli. Tate dostał tę pracę od ojca swojej aktualnej partnerki, Avy, właściciela firmy, Johna Parse. W Avę bez widocznych niedociągnięć wcieliła się Tuppence Middleton, a w jej ekranowego ojca Sean Bean, który oczywiście też nie miał jakichś zauważalnych trudności z wczuciem się w tę dość nieprzyjemną postać. John Parse dając pracę Colinowi bynajmniej nie kierował się potrzebą wyświadczenia mu przysługi. To już prędzej miała być niedźwiedzia przysługa. Chciał szefować znienawidzonemu mężczyźnie, nie dając mu przy tym żadnych szans na awans. Podczas gdy jego koleżanki i koledzy z firmy pną się po szczeblach kariery, Colin cały czas tkwi w tym samym miejscu. I to bez żadnej nadziei na lepsze jutro. Ava stoi po jego stronie. Stara się wręcz namówić go do poszukania innej pracy, żeby wreszcie, tak naprawdę oboje, mogli odciąć się od jej ojca. Informacje o Colinie zbieramy gdy nie jest sobą. Jego portret Brandon Cronenberg w swoim scenariuszu pogłębia dopiero po przejęciu jego ciała przez Tasyę Vos. Wcześniej dostajemy tylko garść ogólnych, suchych informacji na jego temat. Informacji niezbędnych dla takich ludzi, jak Tas. Colin jest zarazem jednym z celów tej zawodowej zabójczyni, jak swego rodzaju narzędziem zbrodni. Zasługuje więc na współczucie. Więcej nawet: wygląda na to, że w „Possessor” wreszcie pojawił się ktoś, z kim możemy bez oporów sympatyzować. Wreszcie jakaś jednoznacznie pozytywna postać, która wprawdzie pozostaje w uśpieniu, ale psychodeliczne, surrealistyczne, niepokojące wstawki z niebywale skonfliktowanego wnętrza Colina, dają nadzieję na niepowodzenie odrażającej misji Vos. Cronenberg nie wprowadza w fabułę jakichś większych komplikacji. Bardziej skłania się ku prostocie. Prostocie, która absolutnie mnie porwała. Intymna praca kamer, nieśpieszna, ale konsekwentnie podnosząca napięcie narracja, skupienie na postaciach i ten przeraźliwy chłód bijący z ekranu. Historia może i jest prosta, ale to nie znaczy, że nie kryje przed widzem żadnych tajemnic. Im bardziej wnikałam w tę opowieść, tym więcej pytań w duchu zadawałam. Nawet takich fundamentalnych, jak: kto tutaj tak naprawdę jest tym złym? Czy jest możliwe, że tajemnicza organizacja „bawiąca się” implantami mózgowymi kieruje się też jakimiś mniej egoistycznymi pobudkami od tych, które już zostały ujawnione? Może, jakkolwiek ohydnie to zabrzmi, to nie Colinowi powinniśmy kibicować, tylko kobiecie, która ukradła jego ciało? Powiem jedno: zakończenie mocno mi w głowie namieszało. Zgodnie zresztą z intencją autora tej mocnej opowieści. Brandon Cronenberg jest bowiem jednym z tych twórców, który zamiast wykładać wszystko publiczności na tacy, woli zmuszać widzów do samodzielnego myślenia. Poszukiwania odpowiedzi na własną rękę. A w tym przypadku pytanie, na które sama musiałam sobie odpowiedzieć było proste: dlaczego? Wróćmy jeszcze do dodatkowej atrakcji „Possessor”, czyli wzmiankowanych już upiornych kolaży zdjęć obrazujących walkę dwóch tożsamości w jednym ciele. Psychodeliczne wstawki, w których odnajdziemy też wyraźne ukłony w stronę body horroru, i to takiego rodzaju, który ma szansę zadowolić nawet najbardziej ortodoksyjnych miłośników twórczości Davida Cronenberga. W tych sekwencjach wykorzystano co prawda obrazy generowane komputerowo, ale raz że w niewielkim stopniu, a dwa... cóż, efekt spiorunował nawet mnie, osobę z zasady nieprzepadającą za CGI w horrorze. Jest też trochę – trochę? - sekwencji mordów i okaleczeń, w których wykorzystano już wyłącznie praktyczne efekty specjalne. Przerażająco realistycznie się prezentujące. Włącznie, a może nawet przede wszystkim z substancją robiącą za krew. Aha, i jest też trochę golizny - stosunków seksualnych również.

Wielki powrót Davida Cronenberga... Nie! Najwyższy już czas odkleić od syna niekwestionowanego mistrza body horroru, tę myślę bardziej uciążliwą niż pomocną łatkę. Brandon to Brandon, a David to David. Przyszło nowe, które oczywiście korzysta ze starego (bez złośliwych podtekstów), ale całościowo patrząc wychodzi z tego (nie)zupełnie nowa jakość. Horrorów utrzymanych w podobnych klimacie trochę już powstało, ale raczej rzadko taka psychodelia, taki surrealizm (ale niezajmujące jakichś szczególnie szerokich obszarów) na ekranie spotykają się z tak zimnym, pobrudzonym, posępnym klimatem. Klimatem beznadziei. Przemoc, seks, żądza pieniądza, męcząca monotonia dnia codziennego, trudna miłość, chorobliwy pracoholizm, kradzież prywatności i przede wszystkim ludzkich ciał. Kontrola totalna. Oto „Possessor, porywające widowisko od Brandona Cronenberga. Horror science fiction odwołujący się do tradycji body horroru w stylu Davida Cronenberga, ale jak już zostało powiedziane syn to syn. Syn mistrza, który według mnie sam jest na najlepszej drodze do zostania mistrzem dosadnego, pomysłowego, ale i „brzydko klimatycznego” kina grozy. Tak zwanego chorego horroru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz