Nathan
Gardner od niedawna mieszka z rodziną na odziedziczonej po ojcu
farmie leżącej nieopodal miasta Arkham w stanie Massachusetts. Jego
żona Theresa przed paroma miesiącami przeszła poważny zabieg i
jeszcze tak zupełnie nie doszła do siebie. Nastoletnia córka
Lavinia pasjonuje się okultyzmem, a nastoletni syn Benny
nieszczególnie ukrywa się z paleniem trawki. Natomiast najmłodszy
członek rodziny Gardnerów, Jack, głównie oddaje się samotnym
zabawom w domu i na świeżym powietrzu. Nathan hoduje alpaki i
pomaga żonie w prowadzeniu domu, ciesząc się, że opuścili miasto
dla tego spokojnego kawałka ziemi. Wkrótce jednak wszystko się
zmienia. Za sprawą meteorytu o nadzwyczajnym właściwościach.
Pierwotnie
wydane w 1927 roku opowiadanie Howarda Phillipsa Lovecrafta pt. „The
Colour Out of Space” (pol. „Kolor z przestworzy”) było
przenoszone na ekran, zazwyczaj bardzo swobodnie, już kilkukrotnie:
po raz pierwszy przez Daniela Hallera w jego „Giń Stworze, Giń!”
(1965), poza tym taką bardziej reprezentatywną produkcją w tym
gronie jest „Klątwa” Davida Keitha z 1987 roku. Richard Stanley,
który od czasu „Wyspy doktora Moreau” (1996) jako reżyser nie
działał w pełnym metrażu (w tamtym przypadku był współreżyserem,
niewymienionym w czołówce), swoją adaptacją „Koloru z
przestworzy”, ma nadzieję, zaczyna dłuższą przygodę tego typu
z H.P. Lovecraftem. Reżyser i współscenarzysta (obok Scarlett
Amaris) „Color Out of Space” w najbliższej przyszłości ma
zamiar zaadaptować na ekran jeszcze dwa utwory tego mistrza
nadnaturalnego horroru. Następna ma być„Zgroza w Dunwich”
(oryg. „The Dunwich Horror”). Malezyjsko-portugalsko-amerykański
„Color Out of Space” Richarda Stanleya została zrealizowany w
przybliżeniu za sześć milionów dolarów, a jego pierwszy pokaz
odbył się we wrześniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu
Filmowym w Toronto.
Co
by się stało, gdyby David Cronenberg, Stuart Gordon, John Carpenter
i Brian Yuzna wspólnymi siłami przenieśli na ekran któryś z
utworów nieśmiertelnego H.P. Lovecrafta? Obstawiam, że wyszłoby z
tego coś w deseń „Color Out of Space” Richarda Stanleya,
człowieka od dzieciństwa zakochanego w twórczości Samotnika z
Providence i to się czuje. Wiem, że nie każdy przyzna mi rację, a
bo już widać, że omawiane przedsięwzięcie podzieliło fanów
Lovecrafta. Jedni podziwiają, inni nie pozostawiają suchej nitki.
Nie mogę powiedzieć, że nie znajduję w sobie zrozumienia dla tych
drugich, bo przy całej mojej sympatii dla dziełka Stanleya, nie
odnajdywałam w nim silnego ducha Lovecrafta. Ale i się na niego nie
nastawiałam. Oddać na ekranie jeden do jeden klimat utworów tego
ponadczasowego pisarza, przez wielu uważanego za niedoścignionego
mistrza literackiego horroru... Czy to aby wykonalne? Można się do
niego zbliżyć, ale wydaje mi się, że na więcej nie ma co liczyć.
A przynajmniej ja jeszcze nie widziałam filmu utrzymanego w
dokładnie takiej atmosferze, jaką obdarował wiele pokoleń fanów
horroru ten wiecznie żyjący artysta. I „Color Out of Space” nie
jest tutaj żadnym wyjątkiem. Więcej nawet: dosyć daleko mu do
tego klimatu niesamowitości, w którym specjalizował się
Lovecraft, ale wierzcie mi, i w tej atmosferze można się zakochać.
Wiem to z autopsji. Zdjęcia Steve'a Annisa to moim zdaniem małe
dzieła sztuki – poczynając od zamglonych, utrzymanym w
metalicznych szarościach ujęć lasu przylegającego do farmy
Gardnerów, przez niby żywcem wyjęte z jakiejś baśni widoki
mieniącego się coraz żywszymi kolorami podwórza, na którym stoi
nieszczęsna studnia, ale i samej nieruchomości odziedziczonej przez
Nathana po ojcu, która coraz to bardziej upodobnia się do mrocznej
siedziby czarownicy z bajki dla (nie)grzecznych dzieci. I wreszcie po
tytułowy kolor. Światła, które wymykają się ludzkiemu
pojmowaniu. Śmiercionośne różowe promienie emitowane z
metalicznego meteorytu, który pewnej nocy z hukiem spada na farmę
Gardnerów. I w oszałamiającym blasku, który ma nie przypominać
żadnego znanego koloru. Takie stwierdzenie pada z ust jednej z
postaci, ale ja tam widziałam róż. Ta barwa generalnie nielicho
mnie drażni, ale z drugiej strony przecież nie oczekuję od kina
grozy komfortu emocjonalnego. To bolało, a i owszem, ale czyż nie o
to między innymi chodzi w horrorze? Podrażnić zmysły, zszargać
nerwy, może nawet doprowadzić na skraj szaleństwa... Nie, nie
powiedziałabym, że twórcy tego horroru science fiction (z
naciskiem na fiction) z nutką czarnego humoru, co prawda nie
zaciągnęli mnie nad tą przepaść, ale z całą pewnością to nie
były najnormalniejsze chwile w moim życiu. Bo „Color Out of
Space” Richarda Stanleya, krótko mówiąc, normalnym filmem nie
jest. Praktycznie wszystko wymyka się tu spod kontroli. Nie sposób
tego zracjonalizować, ani nawet dotrzeć okiem do jądra owego
szaleństwa, które opanowało farmę nieopodal (kojarzycie?) miasta
Arkham w stanie Massachusetts. A wszystko przez meteoryt, który
wbija się w ziemię Gardnerów krótko po przybyciu w te rejony
Warda Phillipsa, hydrologa z – tadam! - Providence, stolicy stanu Rhode Island, który został tu wysłany w celu zbadania wód
gruntowych. Meteorytu o doprawdy niezwykłych właściwościach.
Właściwościach niszczących, a przynajmniej z punktu widzenia
Ziemianina. Gdzieś tam we wszechświecie coś takiego może być
absolutną normą. Gdzieś tam może istnieć planeta wyglądająca
tak, jak farma Gardnerów niedługo po wylądowaniu na niej
nieszczęsnego meteorytu. Prawdopodobnie jednak to dopiero wprawka,
początek większych, bardziej fundamentalnych przemian planety,
która, jeśli ten proces nie zostanie zatrzymany, raczej prędzej
niż później przestanie być domem dla między innymi homo
sapiens. To coś, co przybyło z niezbadanych zakątków Kosmosu,
nie doprowadzi do zagłady wszystkich ziemskich gatunków w dosłownym
rozumieniu tego słowa. Nie, tylko ciut je przemodeluje. „Ciut”,
to dopiero niedopowiedzenie stulecia!
Scenariusz
„Color Out of Space” jest dosyć wierny swojemu literackiemu
pierwowzorowi, choć co nie powinno nikogo szczególnie zaskoczyć
wziąwszy pod uwagę niewielką objętość materiału źródłowego,
fabułę... hmm... trochę rozbudowano? Nie jestem pewna, czy to
dobre słowo, bo według mnie rację mają ci, którzy zarzucają tej
historii prostotę. Dla nich irytującą, dla mnie zbawienną.
Zastrzeżenia mam nie tyle do składników tej schizofrenicznej,
surrealistycznej opowieści o niszczącej sile przybyłej tak czy
inaczej z zewnątrz (czy to z innego rejonu naszego wszechświata,
czy w ogóle jakiegoś innego wszechświata), ile do sposobu jej
wyłuszczania. Za dużo w tym gwałtownych przeskoków akcji. Richard
Stanley tłumaczył to węższym przedziałem czasowym – H.P.
Lovecraft rozciągnął akcję swojego „Koloru z przestworzy” na
lata, a scenarzyści jej adaptacji z 2019 roku uznali, że lepiej
będzie ograniczyć się do dni. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego
to generowało wszystkie te niefortunne cięcia. Chwilami miałam
wrażenie obcowania z nieskoordynowanym, nieomal przypadkowym
zlepkiem zdjęć – niewygodnym w odbierze kolażem skleconym przez
osoby, które ewidentnie nie opanowały trudnej sztuki opowiadania
historii. Chwilami, a przez większość czasu... Powiedzmy, że w
tym szaleństwie jest metoda. Środki ciężkości w „Color Out of
Space” rozłożono w dosyć nietypowy, nazwijmy to niepodręcznikowy
sposób. Oczywiście kosmiczne szaleństwo ma tendencję rosnącą,
ale i nieobliczalną, bo trudno odnaleźć tutaj silnie zarysowany
wstęp i stopniowe rozwijanie tego świetlistego koszmaru. Na dodatek
twórcy narzucają bardzo szybkie tempo tej pozornie niekończącej
się manifestacji mocy, która ma kompletnie wymykać się ludzkiemu
pojmowaniu (pewnie dlatego patrząc na te pełzające światła nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że pokazuje mi się zaledwie wąski
fragment jakiejś nieskończenie ogromnej istoty?, siły?).
Kompletnie nieznany, w każdym calu nieprzyjemnie obcy wróg najpierw
akcentuje swoją obecność rażącymi światłami: generowanymi
komputerowo różowymi promieniami, którymi twórcy operują
nadzwyczaj efektownie. Płynne, niewątpliwie żywe, pełzające i
błyskające światła nieomal przyprawiały mnie o, jak najbardziej
pożądane, mdłości. Bynajmniej nie tylko z powodu swojej barwy. W
głowie nie raz, nie dwa mocno mi się zakręciło od tego
kolorystycznego przepychu, a oczy... momentami piekły, ale i to
przyjmowałam z najwyższą wdzięcznością, co nie znaczy, że
jestem tak zupełnie przekona do wyboru dominującej barwy w tym
przeklętym świetle. Oczywiście pokrótce zapoznamy się też z
bohaterami. Zaczniemy już wcześniej, ale scenarzyści kontynuują
ów skromny wieczorek zapoznawczy również po wylądowaniu
meteorytu, na które swoją drogą nie trzeba długo czekać. Obok
nieśmiałego (tj. w porównaniu do tego, co następuje później)
akcentowania ogromnego niebezpieczeństwa, w jakim ni z tego, ni z
owego znalazła się rodzina Gardnerów, z czego oni sami naturalnie
jeszcze nie zdają sobie sprawy, a przynajmniej nie w stopniu, który
kazałby im natychmiast opuścić to „pokarane obcością miejsce”.
Dotychczas nader pociągający, przepiękny, zaciszny zakątek w
otoczeniu zieleni, jakiej nie znajdziecie w zabetonowanych,
zgiełkliwych metropoliach. Tu był raj na ziemi, a potem nastał
koszmar. Najpierw tylko nadnaturalne światła, a później na
dokładkę czysty body horror. I to tego rodzaju, który może
nasuwać na myśl twórczość mistrza tego podgatunku, Davida
Cronenberga, „Towarzystwo” Briana Yuzny, „Re-Animatora”
Stuarta Gordona (notabene też opartego na prozie Lovecrafta), a już
na pewno „Coś” Johna Carpentera (jedna scenka ze zwierzętami
jest łudząco podobna do pamiętnej rzezi psów rasy husky
zamkniętych w klatce z czymś obcym). Cielesne efekty specjalne.
Praktyczne, oślizgłe, gąbczaste, pulsujące cielska przybierające
przedziwne formy, które może i nie zniesmaczą obytych z kinem gore
odbiorców, ale zaryzykuję przypuszczenie, że nawet oni wytrzeszczą
oczy na widok dwóch ciał stopionych w jedno, które w ruchu wygląda
jak zmutowany pająk. Odrażającego, ale i budzącego współczucie
(od tego zawodzenia dosłownie krajało mi się serce) organizmu,
który wcześniej był dwiema odrębnymi ludzkimi istotami. To jedno,
ale migawki innych żywych i już martwych stworzeń (również
pokawałkowanych i dosyć obficie zakrwawionych), z tymi
wygenerowanymi komputerowo włącznie (no może oprócz cudacznego
różowego owada), też prawdopodobnie niejednego długoletniego
miłośnika gatunku przyprawią o istny zawrót głowy. Zszokowani
też niektórzy na pewno będą. Ja byłam. Nie tyle tym jakże
drogocennym dla mnie wkładem twórców efektów specjalnych. Głównie
dlatego, że zdążyłam już mocno stęsknić się za body
horrorem w takiej postaci, bo dodatki cyfrowe aż takiego
znaczenie już dla mnie nie mają. Niemniej, i przyznaję, że mnie
samą nielicho to zaskoczyło, byłam pod niemałym wrażeniem nawet
CGI, z wyjątkiem nadmienionego już różowego owada. Nie,
niezupełnie w tym rzecz. Już raczej w tym, że... zupełnie się
czegoś takiego nie spodziewałam? Jasne, że nie, ale myślę, że
to i tak za mało powiedziane. „Color Out of Space” na tle całego
kina grozy wprawdzie nie odznacza się jakąś nadzwyczajną
kuriozalnością, ale myślę, że i tak zasłużył sobie na
etykietkę „coś innego”. Innego, a jednocześnie znajomego.
Chorego? Ooo to na pewno! I dobrze, bo czego jak czego, ale takich
klimatów we współczesnym kinie grozy boleśnie mi brakuje.
Czy
ta oto adaptacja opowiadania H.P. Lovecrafta ma szansę sprostać
wymaganiom wielu oddanych miłośników jego prozy? Cóż, mam
poważne wątpliwości. Ci z nich którzy przyklasnęli filmowej
wersji „Re-Animatora” w reżyserii Stuarta Gordona mają bodaj
najmniejszą szansę na bolesny zawód. Co oczywiście nie znaczy, że
Richard Stanley poszedł w taką samą jakość. I nawet nie w
identyczną stylistykę, ale ze wszystkich adaptacji/ekranizacji
prozy Lovecrafta jakie dotychczas widziałam właśnie „Re-Animator”
według mnie najbardziej przypomina „Color Out of Space”. Film
poczyniony przez wieloletniego fana tego legendarnego pisarza (tak na
marginesie widz dzielący to jego zamiłowanie bez trudu wyłapie tu
i inne, szersze odniesienia do twórczości Samotnika z Providence:
„Necronomicon”, Miskatonic), ale i najwidoczniej body
horrorów. Owszem, bywa komicznie, a najbardziej w drugiej
połowie filmu, kiedy to odtwórca pierwszoplanowej roli Nathana
Gardnera, Nicolas Cage, przesadnie eksponuje „drugie oblicze”
swojej postaci, rzecz jasna nie bez błogosławieństwa reżysera.
Owszem, wszystkie postacie wykreślono nazbyt powierzchownie, a i
narracja przynajmniej od czasu do czasu może mocno wybijać z rytmu
nawet największego miłośnika „nienormalnych klimatów”. Tak
zwanych chorych horrorów, bo w poczet tychże „Color Out of Space”
niewątpliwe się wpisuje. A więc tak, wcale nie uważam, że owa
produkcja jest pozbawiona wad, ale (nie bijcie) nie są to wady,
które wytrącały mnie z zachwytu. Tak, w pewnym stopniu jestem
zachwycona tym obrazem i nie ma powodów by wątpić w to, że wielu
sympatyków dosadniejszych wizualnie, szaleńczych i makabrycznych
horrorów, a zwłaszcza body horrorów, też będzie podziwiać
„Kolor z przestworzy” w interpretacji Richarda Stanleya. Tak,
jestem tego pewna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz