czwartek, 27 lutego 2020

„Color Out of Space” (2019)


Nathan Gardner od niedawna mieszka z rodziną na odziedziczonej po ojcu farmie leżącej nieopodal miasta Arkham w stanie Massachusetts. Jego żona Theresa przed paroma miesiącami przeszła poważny zabieg i jeszcze tak zupełnie nie doszła do siebie. Nastoletnia córka Lavinia pasjonuje się okultyzmem, a nastoletni syn Benny nieszczególnie ukrywa się z paleniem trawki. Natomiast najmłodszy członek rodziny Gardnerów, Jack, głównie oddaje się samotnym zabawom w domu i na świeżym powietrzu. Nathan hoduje alpaki i pomaga żonie w prowadzeniu domu, ciesząc się, że opuścili miasto dla tego spokojnego kawałka ziemi. Wkrótce jednak wszystko się zmienia. Za sprawą meteorytu o nadzwyczajnym właściwościach.

Pierwotnie wydane w 1927 roku opowiadanie Howarda Phillipsa Lovecrafta pt. „The Colour Out of Space” (pol. „Kolor z przestworzy”) było przenoszone na ekran, zazwyczaj bardzo swobodnie, już kilkukrotnie: po raz pierwszy przez Daniela Hallera w jego „Giń Stworze, Giń!” (1965), poza tym taką bardziej reprezentatywną produkcją w tym gronie jest „Klątwa” Davida Keitha z 1987 roku. Richard Stanley, który od czasu „Wyspy doktora Moreau” (1996) jako reżyser nie działał w pełnym metrażu (w tamtym przypadku był współreżyserem, niewymienionym w czołówce), swoją adaptacją „Koloru z przestworzy”, ma nadzieję, zaczyna dłuższą przygodę tego typu z H.P. Lovecraftem. Reżyser i współscenarzysta (obok Scarlett Amaris) „Color Out of Space” w najbliższej przyszłości ma zamiar zaadaptować na ekran jeszcze dwa utwory tego mistrza nadnaturalnego horroru. Następna ma być„Zgroza w Dunwich” (oryg. „The Dunwich Horror”). Malezyjsko-portugalsko-amerykański „Color Out of Space” Richarda Stanleya została zrealizowany w przybliżeniu za sześć milionów dolarów, a jego pierwszy pokaz odbył się we wrześniu 2019 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto.
 
Co by się stało, gdyby David Cronenberg, Stuart Gordon, John Carpenter i Brian Yuzna wspólnymi siłami przenieśli na ekran któryś z utworów nieśmiertelnego H.P. Lovecrafta? Obstawiam, że wyszłoby z tego coś w deseń „Color Out of Space” Richarda Stanleya, człowieka od dzieciństwa zakochanego w twórczości Samotnika z Providence i to się czuje. Wiem, że nie każdy przyzna mi rację, a bo już widać, że omawiane przedsięwzięcie podzieliło fanów Lovecrafta. Jedni podziwiają, inni nie pozostawiają suchej nitki. Nie mogę powiedzieć, że nie znajduję w sobie zrozumienia dla tych drugich, bo przy całej mojej sympatii dla dziełka Stanleya, nie odnajdywałam w nim silnego ducha Lovecrafta. Ale i się na niego nie nastawiałam. Oddać na ekranie jeden do jeden klimat utworów tego ponadczasowego pisarza, przez wielu uważanego za niedoścignionego mistrza literackiego horroru... Czy to aby wykonalne? Można się do niego zbliżyć, ale wydaje mi się, że na więcej nie ma co liczyć. A przynajmniej ja jeszcze nie widziałam filmu utrzymanego w dokładnie takiej atmosferze, jaką obdarował wiele pokoleń fanów horroru ten wiecznie żyjący artysta. I „Color Out of Space” nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. Więcej nawet: dosyć daleko mu do tego klimatu niesamowitości, w którym specjalizował się Lovecraft, ale wierzcie mi, i w tej atmosferze można się zakochać. Wiem to z autopsji. Zdjęcia Steve'a Annisa to moim zdaniem małe dzieła sztuki – poczynając od zamglonych, utrzymanym w metalicznych szarościach ujęć lasu przylegającego do farmy Gardnerów, przez niby żywcem wyjęte z jakiejś baśni widoki mieniącego się coraz żywszymi kolorami podwórza, na którym stoi nieszczęsna studnia, ale i samej nieruchomości odziedziczonej przez Nathana po ojcu, która coraz to bardziej upodobnia się do mrocznej siedziby czarownicy z bajki dla (nie)grzecznych dzieci. I wreszcie po tytułowy kolor. Światła, które wymykają się ludzkiemu pojmowaniu. Śmiercionośne różowe promienie emitowane z metalicznego meteorytu, który pewnej nocy z hukiem spada na farmę Gardnerów. I w oszałamiającym blasku, który ma nie przypominać żadnego znanego koloru. Takie stwierdzenie pada z ust jednej z postaci, ale ja tam widziałam róż. Ta barwa generalnie nielicho mnie drażni, ale z drugiej strony przecież nie oczekuję od kina grozy komfortu emocjonalnego. To bolało, a i owszem, ale czyż nie o to między innymi chodzi w horrorze? Podrażnić zmysły, zszargać nerwy, może nawet doprowadzić na skraj szaleństwa... Nie, nie powiedziałabym, że twórcy tego horroru science fiction (z naciskiem na fiction) z nutką czarnego humoru, co prawda nie zaciągnęli mnie nad tą przepaść, ale z całą pewnością to nie były najnormalniejsze chwile w moim życiu. Bo „Color Out of Space” Richarda Stanleya, krótko mówiąc, normalnym filmem nie jest. Praktycznie wszystko wymyka się tu spod kontroli. Nie sposób tego zracjonalizować, ani nawet dotrzeć okiem do jądra owego szaleństwa, które opanowało farmę nieopodal (kojarzycie?) miasta Arkham w stanie Massachusetts. A wszystko przez meteoryt, który wbija się w ziemię Gardnerów krótko po przybyciu w te rejony Warda Phillipsa, hydrologa z – tadam! - Providence, stolicy stanu Rhode Island, który został tu wysłany w celu zbadania wód gruntowych. Meteorytu o doprawdy niezwykłych właściwościach. Właściwościach niszczących, a przynajmniej z punktu widzenia Ziemianina. Gdzieś tam we wszechświecie coś takiego może być absolutną normą. Gdzieś tam może istnieć planeta wyglądająca tak, jak farma Gardnerów niedługo po wylądowaniu na niej nieszczęsnego meteorytu. Prawdopodobnie jednak to dopiero wprawka, początek większych, bardziej fundamentalnych przemian planety, która, jeśli ten proces nie zostanie zatrzymany, raczej prędzej niż później przestanie być domem dla między innymi homo sapiens. To coś, co przybyło z niezbadanych zakątków Kosmosu, nie doprowadzi do zagłady wszystkich ziemskich gatunków w dosłownym rozumieniu tego słowa. Nie, tylko ciut je przemodeluje. „Ciut”, to dopiero niedopowiedzenie stulecia!

Scenariusz „Color Out of Space” jest dosyć wierny swojemu literackiemu pierwowzorowi, choć co nie powinno nikogo szczególnie zaskoczyć wziąwszy pod uwagę niewielką objętość materiału źródłowego, fabułę... hmm... trochę rozbudowano? Nie jestem pewna, czy to dobre słowo, bo według mnie rację mają ci, którzy zarzucają tej historii prostotę. Dla nich irytującą, dla mnie zbawienną. Zastrzeżenia mam nie tyle do składników tej schizofrenicznej, surrealistycznej opowieści o niszczącej sile przybyłej tak czy inaczej z zewnątrz (czy to z innego rejonu naszego wszechświata, czy w ogóle jakiegoś innego wszechświata), ile do sposobu jej wyłuszczania. Za dużo w tym gwałtownych przeskoków akcji. Richard Stanley tłumaczył to węższym przedziałem czasowym – H.P. Lovecraft rozciągnął akcję swojego „Koloru z przestworzy” na lata, a scenarzyści jej adaptacji z 2019 roku uznali, że lepiej będzie ograniczyć się do dni. Nadal jednak nie rozumiem, dlaczego to generowało wszystkie te niefortunne cięcia. Chwilami miałam wrażenie obcowania z nieskoordynowanym, nieomal przypadkowym zlepkiem zdjęć – niewygodnym w odbierze kolażem skleconym przez osoby, które ewidentnie nie opanowały trudnej sztuki opowiadania historii. Chwilami, a przez większość czasu... Powiedzmy, że w tym szaleństwie jest metoda. Środki ciężkości w „Color Out of Space” rozłożono w dosyć nietypowy, nazwijmy to niepodręcznikowy sposób. Oczywiście kosmiczne szaleństwo ma tendencję rosnącą, ale i nieobliczalną, bo trudno odnaleźć tutaj silnie zarysowany wstęp i stopniowe rozwijanie tego świetlistego koszmaru. Na dodatek twórcy narzucają bardzo szybkie tempo tej pozornie niekończącej się manifestacji mocy, która ma kompletnie wymykać się ludzkiemu pojmowaniu (pewnie dlatego patrząc na te pełzające światła nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pokazuje mi się zaledwie wąski fragment jakiejś nieskończenie ogromnej istoty?, siły?). Kompletnie nieznany, w każdym calu nieprzyjemnie obcy wróg najpierw akcentuje swoją obecność rażącymi światłami: generowanymi komputerowo różowymi promieniami, którymi twórcy operują nadzwyczaj efektownie. Płynne, niewątpliwie żywe, pełzające i błyskające światła nieomal przyprawiały mnie o, jak najbardziej pożądane, mdłości. Bynajmniej nie tylko z powodu swojej barwy. W głowie nie raz, nie dwa mocno mi się zakręciło od tego kolorystycznego przepychu, a oczy... momentami piekły, ale i to przyjmowałam z najwyższą wdzięcznością, co nie znaczy, że jestem tak zupełnie przekona do wyboru dominującej barwy w tym przeklętym świetle. Oczywiście pokrótce zapoznamy się też z bohaterami. Zaczniemy już wcześniej, ale scenarzyści kontynuują ów skromny wieczorek zapoznawczy również po wylądowaniu meteorytu, na które swoją drogą nie trzeba długo czekać. Obok nieśmiałego (tj. w porównaniu do tego, co następuje później) akcentowania ogromnego niebezpieczeństwa, w jakim ni z tego, ni z owego znalazła się rodzina Gardnerów, z czego oni sami naturalnie jeszcze nie zdają sobie sprawy, a przynajmniej nie w stopniu, który kazałby im natychmiast opuścić to „pokarane obcością miejsce”. Dotychczas nader pociągający, przepiękny, zaciszny zakątek w otoczeniu zieleni, jakiej nie znajdziecie w zabetonowanych, zgiełkliwych metropoliach. Tu był raj na ziemi, a potem nastał koszmar. Najpierw tylko nadnaturalne światła, a później na dokładkę czysty body horror. I to tego rodzaju, który może nasuwać na myśl twórczość mistrza tego podgatunku, Davida Cronenberga, „Towarzystwo” Briana Yuzny, „Re-Animatora” Stuarta Gordona (notabene też opartego na prozie Lovecrafta), a już na pewno „Coś” Johna Carpentera (jedna scenka ze zwierzętami jest łudząco podobna do pamiętnej rzezi psów rasy husky zamkniętych w klatce z czymś obcym). Cielesne efekty specjalne. Praktyczne, oślizgłe, gąbczaste, pulsujące cielska przybierające przedziwne formy, które może i nie zniesmaczą obytych z kinem gore odbiorców, ale zaryzykuję przypuszczenie, że nawet oni wytrzeszczą oczy na widok dwóch ciał stopionych w jedno, które w ruchu wygląda jak zmutowany pająk. Odrażającego, ale i budzącego współczucie (od tego zawodzenia dosłownie krajało mi się serce) organizmu, który wcześniej był dwiema odrębnymi ludzkimi istotami. To jedno, ale migawki innych żywych i już martwych stworzeń (również pokawałkowanych i dosyć obficie zakrwawionych), z tymi wygenerowanymi komputerowo włącznie (no może oprócz cudacznego różowego owada), też prawdopodobnie niejednego długoletniego miłośnika gatunku przyprawią o istny zawrót głowy. Zszokowani też niektórzy na pewno będą. Ja byłam. Nie tyle tym jakże drogocennym dla mnie wkładem twórców efektów specjalnych. Głównie dlatego, że zdążyłam już mocno stęsknić się za body horrorem w takiej postaci, bo dodatki cyfrowe aż takiego znaczenie już dla mnie nie mają. Niemniej, i przyznaję, że mnie samą nielicho to zaskoczyło, byłam pod niemałym wrażeniem nawet CGI, z wyjątkiem nadmienionego już różowego owada. Nie, niezupełnie w tym rzecz. Już raczej w tym, że... zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam? Jasne, że nie, ale myślę, że to i tak za mało powiedziane. „Color Out of Space” na tle całego kina grozy wprawdzie nie odznacza się jakąś nadzwyczajną kuriozalnością, ale myślę, że i tak zasłużył sobie na etykietkę „coś innego”. Innego, a jednocześnie znajomego. Chorego? Ooo to na pewno! I dobrze, bo czego jak czego, ale takich klimatów we współczesnym kinie grozy boleśnie mi brakuje.

Czy ta oto adaptacja opowiadania H.P. Lovecrafta ma szansę sprostać wymaganiom wielu oddanych miłośników jego prozy? Cóż, mam poważne wątpliwości. Ci z nich którzy przyklasnęli filmowej wersji „Re-Animatora” w reżyserii Stuarta Gordona mają bodaj najmniejszą szansę na bolesny zawód. Co oczywiście nie znaczy, że Richard Stanley poszedł w taką samą jakość. I nawet nie w identyczną stylistykę, ale ze wszystkich adaptacji/ekranizacji prozy Lovecrafta jakie dotychczas widziałam właśnie „Re-Animator” według mnie najbardziej przypomina „Color Out of Space”. Film poczyniony przez wieloletniego fana tego legendarnego pisarza (tak na marginesie widz dzielący to jego zamiłowanie bez trudu wyłapie tu i inne, szersze odniesienia do twórczości Samotnika z Providence: „Necronomicon”, Miskatonic), ale i najwidoczniej body horrorów. Owszem, bywa komicznie, a najbardziej w drugiej połowie filmu, kiedy to odtwórca pierwszoplanowej roli Nathana Gardnera, Nicolas Cage, przesadnie eksponuje „drugie oblicze” swojej postaci, rzecz jasna nie bez błogosławieństwa reżysera. Owszem, wszystkie postacie wykreślono nazbyt powierzchownie, a i narracja przynajmniej od czasu do czasu może mocno wybijać z rytmu nawet największego miłośnika „nienormalnych klimatów”. Tak zwanych chorych horrorów, bo w poczet tychże „Color Out of Space” niewątpliwe się wpisuje. A więc tak, wcale nie uważam, że owa produkcja jest pozbawiona wad, ale (nie bijcie) nie są to wady, które wytrącały mnie z zachwytu. Tak, w pewnym stopniu jestem zachwycona tym obrazem i nie ma powodów by wątpić w to, że wielu sympatyków dosadniejszych wizualnie, szaleńczych i makabrycznych horrorów, a zwłaszcza body horrorów, też będzie podziwiać „Kolor z przestworzy” w interpretacji Richarda Stanleya. Tak, jestem tego pewna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz