Don
i Liz Koch, mieszkające w Chicago małżeństwo spodziewające się
dziecka, niedawno zakupili dom na przedmieściach. Nieruchomość
wymaga generalnego remontu, którego podejmuje się Don. Liz ma
zostać w Chicago dopóki jej mąż nie zakończy najpilniejszych
prac w ich nowym domu. Kobieta nie jest pewna, czy to zadanie go aby
nie przerasta, tymczasem on z zapałem podchodzi do tego ambitnego
przedsięwzięcia. Prace nie przebiegają wprawdzie bez zakłóceń,
ale to go nie zniechęca. Pewnego dnia poznaje młodą kobietę,
Sarah, która znacznie umila mu czas. To nie trwa jednak długo. Nowo
poznana kobieta szybko zaczyna przysparzać mu zmartwień, ale na tym
nie kończą się jego problemy. Wszystko wskazuje bowiem na to, że
z jego nowym nabytkiem jest coś nie tak. Don nie wie tylko jeszcze
jak bardzo.
Pełnometrażowy
debiut reżyserski producenta filmowego Travisa Stevensa na podstawie
jego własnego scenariusza. Pomysł na fabułę wziął się z
opowieści ludzi krążących wokół wiktoriańskiego domu na
przedmieściach. Opowieści o strasznych wydarzeniach, do których
jakoby doszło w nim w przeszłości i duchach rzekomo od tamtego
czasu nawiedzających o miejsce. Stevens przyznał, że nie wie na
ile te zasłyszane historie pokrywają się z prawdą, ale z tego co
się zorientował szczypta prawdy na pewno w nich tkwi. Wyznał
również, że podczas kręcenia właśnie w tym niesławnym
domostwie „Girl on the Third Floor” (pol. „Dziewczyna z
trzeciego piętra”) miały miejsce zastanawiające zjawiska, jak na
przykład samoistnie otwierające się drzwi i natarczywe pukania w
ściany, a w postprodukcji dźwiękowcy odkryli, że zarejestrowali
jakieś anomalie dźwiękowe. Pierwszy pokaz „Girl on the Third
Floor” odbył się w marcu 2019 roku na South by Southwest Film
Festival i na tym bynajmniej nie zakończył się jego objazd po
festiwalach filmowych.
Dobrze
przyjęta przez krytyków historia o nawiedzonym domu. Amerykański
horror o duchach gnieżdżących się w wiktoriańskim budynku z
przedmieścia, zainspirowany mrocznymi historiami od wielu lat
krążącymi na jego temat. Nie zapowiada się oryginalnie, prawda?
Ot, kolejna ghost story, opowieść o nowo zakupionym przez
bohaterów filmu domu, który okazuje się być siedliskiem istot z
zaświatów. Tak, wszystko się zgadza, ale to nie jest typowy horror
o duchach. Jak to nie? - zapytacie. Przecież widzieliśmy już
niejeden film utrzymany w takiej konwencji. Nie zamierzam zaprzeczać.
Widzieliście na pewno. Ale niekoniecznie opowiedziany w taki sposób.
Gwiazda wrestlingu i zawodnik MMA, CM Punk (właściwie Phillip Jack
Brooks) w przekonującym stylu wciela się w „Dziewczynie z
trzeciego piętra” w niewiernego męża, Dona Kocha, który bierze
na siebie gruntowny remont nowo zakupionego domu na przedmieściach.
Mężczyzna zapewne chce w ten sposób odwdzięczyć się żonie za
to, że od jakiegoś czasu go utrzymuje. I być może zrekompensować
jej ból, którego jej przysporzył. A na pewno pragnie zapewnić
swojej partnerce i ich dziecku, które niedługo ma przyjść na
świat, bezpieczne i wygodne lokum z dala od zgiełku wielkiego
miasta. Liz przez długi czas będziemy widzieć wyłącznie za
pośrednictwem kamery w telefonie głównego (anty)bohatera, ponieważ
ich plan zakłada, że dołączy do męża dopiero, gdy ten zakończy
niezbędne prace w ich nowym domu. Rola ta przypadła w udziale
Trieste Kelly Dunn, która moim zdaniem poradziła sobie jeszcze
lepiej od CM Punka. Ale oboje musieli ustąpić pola Sarah Brooks,
kreującej najciekawszą dla mnie postać, tajemniczej femme fatale.
Młodej kobiety, Sarah Yates, wodzącej pierwszoplanowego bohatera na
pokuszenie. A więc tak: nowy dom już niedługo trzyosobowej
rodziny, który niewątpliwe jest siedliskiem jakichś nadnaturalnych
istot i femme fatale, która w tym przypadku może kojarzyć się z choćby
„Upiorną opowieścią” Petera Strauba, przełożoną na ekran w
1981 roku przez Johna Irvina. Tajemnicza kobieta, która najwyraźniej
coś przed Donem ukrywa. Zapewne coś strasznego i mającego związek
z jego dopiero co zakupionym domem. Tak się wydaje, ale prawda może
okazać się zupełnie inna. Nowa kobieta nieoczekiwanie pojawiająca
się w życiu Dona może być ofiarą. Ofiarą mężczyzny, od
którego oczekiwała więcej niźli tylko jedną wspólnie spędzoną
noc. Mężczyzny, który miłością darzy swoją żonę (albo jej
pieniądze), a nie nowo poznaną kobietę, która poza pięknym
ciałem nie ma mu nic do zaoferowania. Jedna upojna noc? Wspaniale.
Ale nic więcej Don dać Sarah nie zamierza. Nie, bo kocha swoją
żonę... Mniej więcej tak przedstawia się podejście czołowej
postaci filmu Travisa Stevensa do życia. Nie widzi nic złego w
jedno nocnych przygodach z przygodnymi partnerkami, chociaż ma żonę,
której na nim zależy i która tak naprawdę go utrzymuje. Żonę,
która na dodatek za parę miesięcy ma urodzić ich dziecko. Trudno
więc nazwać go sympatycznym gościem. Ciężko będzie stanąć po
jego stronie w nierównej walce, którą będzie musiał stoczyć w
owianym złą sławą domu. A może nie? Może taki typ szybko się
tu zadomowi. Może Don będzie się czuł w tym przeklętym miejscu w
pełni komfortowo. Bo dom, do którego właśnie się wprowadził
wydaje się być pełen postaci jego pokroju. Nie powinien czuć się
samotny wśród tak bezdusznych stworzeń, jak on sam... Samotność
raczej mu nie doskwiera, ale Don jest jak najbardziej daleki od
komfortu psychicznego. Choćby dlatego, że jego małżeństwo jest
zagrożone. A i przez to, że coś zdaje się nie tyle go tutaj nie
chcieć, ile za bardzo chcieć. Wiem, wiem. Powiecie: nadal nie
widzimy w tym niczego nietypowego dla horroru o zjawiskach
nadprzyrodzonych. Historia stara jak świat: mężczyzna
prześladowany przez istoty z zaświatów, których jednakowoż nie
można obwiniać za wszystkie problemy, które go spotykają. Równie,
jeśli nie bardziej, winny, jest jego charakter. Egoistyczny sposób
bycia – branie od innych wszystkiego, co tylko się da i
nieoferowanie niczego w zamian. Wprost idealny kandydat na lokatora
tak zepsutego domu, jakim najwyraźniej jest nowy nabytek Kochów. I
teraz uwaga: nabytek, w którym nadnaturalne zło przybiera fizyczną
postać. W którym panoszy się co najmniej jeden duch i w którym
Don często natyka się na tajemnicze kuleczki (mordercze kuleczki?
haha). Kuleczki, które nie wiadomo skąd się biorą, i które
nierzadko pozostają w ruchu, choć nie widać nikogo, kto by je
popychał. Widać za to intruza przemykającego po domu, jakąś
rozmazaną postać, starającą się pozostawać poza wzrokiem Dona.
Ale nieukrywającą się przed jego psem, Cooperem, który nie tylko
zdaje sobie sprawę z zagrożenia czyhającego w tym domostwie, ale
również wydaje się z wyrzutem spoglądać na Dona. Innymi słowy:
z tego duetu prędzej psa można nazwać bohaterem niźli człowieka
uważającego się za jego pana.
Autor
zdjęć do „Dziewczyny z trzeciego piętra”, Scott Thiele (który
ostatnio brał udział w pracach nad duchowym następcą, opartego na opowiadaniu Clive'a Barkera pt. „Zakazany", „Candymana”
Bernarda Rose'a w reżyserii Nii DaCosty, który to film swoją
premierę ma mieć w 2020 roku), postawił na przyblakłe barwy
kojarzące się ze starszymi obrazami (kinem grozy z drugiej połowy
XX wieku, ze wskazaniem na lata 70-te), co smacznie współgra z
archaicznym wystrojem feralnego domostwa na przedmieściach.
Staroświeckie tapety na ścianach i dopełniające obrazu antyczne
meble (których jednak nie ma zbyt wiele), sprawiały, że trochę
czułam się jakbym przeniosła się w czasie. A ściślej: jakby ten
dom przynajmniej w przenośni zabierał każdego, kto do niego
wejdzie w swoistą podróż w przeszłość. Don i Liz nie są jednak
zainteresowani mieszkaniem w tak staroświeckim klimacie – pragną
owo lokum unowocześnić, a przynajmniej tego życzy sobie kobieta.
Cierpliwie czekająca w Chicago na przeprowadzenie przez Dona
wszystkich koniecznych prac w ich nie tak znowu świeżym nabytku.
Szlam wydobywający się z rur, walący się sufit, prawdopodobnie
zawilgocone ściany (a w każdym razie sprawiające takie wrażenie,
jakby gniły od środka) i nieczystości kryjące się za nimi. Gęste
pajęczyny, tony kurzu, stare gazety i być może coś jeszcze. Coś
nieporównanie bardziej odrażającego od wszystkich duchów razem
wziętych przewijających się obecnie na wielkich ekranach. Czy
szkarada, która mieszka w tym domu, zadomowiła się za ścianami
wzorem stworzeń z pewnego horroru Wesa Cravena? A może woli dosyć
obszerną piwnicę, w której rozegra się jedna z może niezbyt
licznych, ale solidnie wykonanych, makabrycznych sekwencji? Niby
takie nic: rana na twarzy od ciosu młotkiem. Ale w tej plastikowej
epoce kina grozy (z wyjątkami), w której obecnie trwamy taka
cielesność musi zwracać uwagę. Praktyczne i całkiem śmiałe
efekty specjalne przywołujące na myśl XX-wieczne body horrory.
Bo tak naprawdę „Dziewczyna z trzeciego piętra” nie jest li
wyłącznie nastrojową opowieścią o duchach. Jest również body
horrorem, który moim zdaniem jest tym cenniejszy, że twórcy
prawie wcale nie posiłkowali się komputerem. Na pewno nie w
umiarkowanie krwawych zdarzeniach i niezwykle pomysłowym wyglądzie
upiorzycy. To niekoniecznie jedyna nadnaturalna postać nawiedzająca
to dziwaczne domostwo, w którym rozgrywa się lwia część fabuły
„Dziewczyny z trzeciego piętra”. Ale jedno mogę powiedzieć na
pewno: nie znajdziecie w tym filmie niczego bardziej wbijającego w
fotel od wymyślnej charakteryzacji „cielesnego ducha” płci
żeńskiej. Czy chodzi o Sarah, to zachowam w tajemnicy. Będziecie
wiedzieć, o kim mowa kiedy to zobaczycie. Doskonały, wyróżniający
się, bardzo osobliwy, a przy tym sprawiający doprawdy realistyczne
wrażenie wygląd istoty z innego świata, której myślę sam mistrz
body horroru, David Cronenberg, by się nie powstydził. A to
jeszcze nie koniec mocniejszych doznań. W „Dziewczynie z trzeciego
piętra” zobaczycie między innymi obdzieranie własnej twarzy ze
skóry, które wprawdzie z „Martyrs. Skazanymi na strach” Pascala
Laugiera konkurować nie może, ale trzeba przyznać, że
najdelikatniej Travis Stevens i jego ekipa się z nami nie obchodzą.
Ani tu, ani w żadnej innej scence tego typu. Jest całkiem dosadnie
i bardzo klimatycznie, ale ten komplement odnoszę przede wszystkim
do kolorystyki zdjęć i czołowego miejsca akcji, a w zdecydowanie
mniejszym stopniu do, że tak to ujmę, napięciowego podłoża
produkcji. W moim poczuciu twórcom było zanadto śpieszno do
finalizacji poszczególnych sekwencji mających utwierdzać nas w
przekonaniu, że Donowi w jego nowym domu grozi ogromne
niebezpieczeństwo natury paranormalnej, ale i niekoniecznie tylko
takiej. Najlepiej widać to w pierwszej mocniejszej scenie osadzonej
w piwnicy problematycznego domu na przedmieściach – lekkie
napięcie owszem było, ale niestety nie zdążyło się wzmóc do
zadowalającego mnie poziomu przed spodziewanym bezpośrednim atakiem
na osobę, która dała się tam zwabić przez kogoś lub przez coś.
Fragmenty z toczącymi się po podłodze kuleczkami niewiadomego
(przynajmniej przez dłuższy czas) pochodzenia oraz niemym świadkiem
niektórych nadnaturalnych zjawisk, czyli psem Cooperem, też aż
prosiły się o znaczne rozciągnięcie w czasie. Ale już jedna z
wideokonferencji Dona i jego żony – ta zakłócona niepokojącymi
ją obserwacjami poczynionymi przez Liz – została całkiem
umiejętnie poprowadzona. Nie powiem, że ze wszystkich ciągów
wydarzeń zaprezentowanych w „Dziewczynie z trzeciego piętra”
napięcie właśnie tutaj sięga zenitu, bo jeśli o to chodzi to
najskuteczniej zadziałał na mnie fragment zakończony otwarciem
suszarki. Nie z powodu jego długości, tylko dlatego, że miałam
pewność jakiego rodzaju widok czeka mnie na końcu ten scenki.
Widok, którego wolałabym by mi oszczędzono. Pomimo tych zastrzeżeń
przeżycia Dona Kocha w jego retro domu śledziłam z nieustannie
narastającym zainteresowaniem. I bynajmniej nie opadło ono w
ostatnim dynamicznym „akcie”. Wcześniejsze partie rozgrywano
dużo wolniej, w sposób bardziej ukierunkowany na jeśli już nie
intrygującą tajemnicę, to na pewno niedookreśloność.
Gdzieniegdzie co prawda pobudzaną dosadnościami, ale największe
szaleństwo zostawiono na koniec. Dzieje się, oj dzieje. A najlepsze
w tym wszystkim jest to, że dynamizm nie zabija ciekawości. A i
emocje są wyższe niż dotychczas (z wyjątkiem sekwencji z
suszarką), nie tylko dzięki profesjonalnie wykonanym i dosyć
fantazyjnym makabrycznym efektom specjalnym, ale również dlatego,
że UWAGA SPOILER w dalszej części ostatniego „aktu” Don
„przekazuje pałeczkę” swojej małżonce, z którą w
przeciwieństwie do niego widz może spokojnie sympatyzować. I
wisienka na torcie: ten dom żyje! Dosłownie żyje! Widzieliście to
cielsko za ścianami? Coś wspaniałego, czyż nie? KONIEC
SPOILERA.
Zaryzykuję
przypuszczenie, że „Dziewczyna z trzeciego piętra” (oryg. „Girl
on the Third Floor”), pełnometrażowy reżyserski debiut
najprężniej realizującego się w charakterze producenta filmowego,
Travisa Stevensa, będzie jednym z najbardziej wyróżnianych, tak
przez krytyków, jak długoletnich fanów kina grozy, horrorem z roku
2019. A w każdym razie moim zdaniem powinien spotkać go ten
zaszczyt. Bo taka mieszanka ghost story z body horrorem
nie powinna przechodzić bez echa. Takie pomysły i takie wykonania,
nawet jeśli nie są idealne, powinny być doceniane. A przynajmniej
tego bym sobie życzyła. Bo im więcej ciepłych słów będzie
spływać na filmowe horrory chętniej wykorzystujące praktyczne
efekty specjalne od komputerowych i przepięknie pachnące retro
klimatem, to tym większa szansa na definitywne odejście od
plastiku, który rozpanoszył się w XXI wieku. Na szczęście nadal
są twórcy, którzy pamiętają jak było przed nastaniem tej, w
mojej ocenie, nieszczęsnej ery filmowego horroru, i uparcie starają
się rozpalić w nowym pokoleniu widzów miłość do podobnych
klimatów. W przypadku części z nich (obawiam się, że tej
mniejszej) starać się o to nie trzeba – oni już zdążyli
zakochać się w starszych horrorach i z niecierpliwością czekają
na takie ukłony w ich kierunku (głównie lata 70-te i 80-tych XX
wieku), jak na przykład „Dziewczyna z trzeciego piętra”.
Nowoczesny i zarazem retro: taki właśnie jest ten dosyć pomysłowy
i niebanalnie wykonany horror, oparty na znanych fabularnych
fundamentach.
Za
seans bardzo dziękuję
Film
wchodzi w skład 4. Przeglądu Horrorów Fest Makabra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz