Stronki na blogu

środa, 8 maja 2024

Zapowiedź: „Dzieci Amelii”

 
Znany z nagrodzonego na festiwalu w Cannes „Diamantino” portugalski reżyser Gabriel Abrantes powraca z kinem grozy – ale przefiltrowanym przez własną szaloną wrażliwość. „Dzieci Amelii” to film wysmakowany wizualnie, wystawny, momentami świadomie operujący kiczem, a przy tym w fascynujący sposób opowiadający o trupach w rodzinnych szafach. Innymi słowy – to idealna gatunkowa propozycja na Dzień Matki.

Plakat filmu. „Amelia's Children” 2023, Artificial Humors

Opis filmu. Mieszkający w Nowym Jorku Edward nigdy nie poznał swoich biologicznych rodziców. W poszukiwaniu rodzinnych korzeni zgadza się na test DNA. Wyniki badania prowadzą go do tajemniczej willi w Portugalii, w której mieszka matka mężczyzny i jego zaginiony brat bliźniak. Rodzinna sielanka zamienia się jednak w koszmar, gdy Edward zaczyna powoli odkrywać tajemnice swojej rodziny.

Zobacz zwiastun: 

W rolach głównych Brigitte Lundy-Paine (którą młodzi widzowie doskonale znają z serialu Atypowy) i Alba Baptista.

Dzieci Amelii” to film portugalski, a europejski charakter czuć w każdej scenie, dzięki czemu zapewnia doświadczenie odmienne od Hollywoodzkich horrorów. Obraz przepiękny wizualnie i bardzo ciekawy pod względem operatorskim
Dzieci Amelii” zostały docenione na festiwalach kina gatunkowego na całym świecie - w Toronto, Gerardmer i Lizbonie. Film zbiera też bardzo dobre recenzje od krytyków kina grozy.
 
W polskich kinach od 24 maja 2024

Kadr z filmu. „Amelia's Children” 2023, Artificial Humors

Kadr z filmu. „Amelia's Children” 2023, Artificial Humors

Kadr z filmu. „Amelia's Children” 2023, Artificial Humors

Kadr z filmu. „Amelia's Children” 2023, Artificial Humors

Źródło: wszystkie materiały od Velvet Spoon

„Eileen” (2023)

 
Lata 60. XX wieku. Wyobcowana dwudziestoczteroletnia Eileen Dunlop mieszka w konserwatywnej miejscowości w stanie Massachusetts z owdowiałym ojcem alkoholikiem i paranoikiem, emerytowanym komendantem policji notorycznie stwarzającym niebezpieczne sytuacje w sąsiedztwie. Dziewczyna pracuje w zakładzie poprawczym dla chłopców Moorehead i często ucieka w świat fantazji. W jej erotycznych marzeniach zwykle gości jeden ze strażników, najczęściej jednak wyobraża sobie zabójstwo własnego ojca, fascynuje ją więc Lee Polk, niedawno osadzony małomówny młodzieniec, który zadźgał swego rodziciela. Życie Eileen zmienia się, gdy do personelu dołącza niezależna kobieta z Manhattanu, psycholog więzienna Rebecca Saint John. Jak się wydaje zupełne przeciwieństwo szarej myszki z Nowej Anglii, która z jakiegoś powodu szybko przyciąga uwagę Rebekki. Eleganckiej, asertywnej, pewnej siebie przybyszki uosabiającej wymarzony świat wycofanej sekretarki, poniżanej przez ojca, którego zarazem kocha i nienawidzi. Wyśniona przyjaciółka nieśmiałej Eileen.

Plakat filmu. „Eileen” 2023, Fifth Season, Film4, Likely Story, Omniscient Films

W marcu 2020 roku William Oldroyd, reżyser melodramatu „Lady M.” (2016) po raz pierwszy przeczytał debiutancką powieść Ottessy Moshfegh pierwotnie opublikowaną w 2015 roku przez Penguin Press pod tytułem „Eileen” - zdobywczynię PEN/Hemingway Award for Debut Novel (nominowaną do Man Booker Prize i National Book Critics Circle Award), którą z miejsca zapragnął zekranizować. Pierwszą rozmowę z autorką książki i jej mężem Lukiem Goebelem przeprowadził za pośrednictwem internetu, nie tylko uzyskując zgodę na sfilmowanie „Eileen”, ale też idealnych współpracowników: scenarzystów filmowego wydania opowieści o fantazjującej dziewczynie z Nowej Anglii. Praca nad tekstem zajęła około sześciu miesięcy i odbyła się w głębokim lockdownie tłumaczonym pandemią COVID-19, a efekt końcowych nieco różnił się od materiału źródłowego. Autorka literackiego pierwowzoru od początku była otwarta na zmiany, czym pozytywnie zaskoczyła przyszłego reżysera minimalistycznego thrillera psychologicznego z esencją noir. Wizje Oldroyda, Goebela i Moshfegh na filmową „Eileen” okazały się aż zdumiewająco zbieżne, co naturalną koleją rzeczy znacznie ułatwiło pracę nad tą stosunkowo skromną produkcją. Budżet „Eileen” w reżyserii Williama Oldroyda oszacowano na szesnaście milionów dolarów, a główne zdjęcia ruszyły pod koniec 2021 roku w miejscowości Metuchen w hrabstwie Middlesex w stanie New Jersey. Następnie ekipa przeniosła się do South Amboy w tym samum okręgu administracyjnym. Światowa premiera odbyła się w styczniu 2023 na Sundance Film Festival, a pierwszego grudnia obraz trafił do wybranych amerykańskich kin. W marcu 2023 roku niezależna firma Neon wyłożyła piętnaście milionów dolarów za prawa do dystrybucji „Eileen” na terenie Ameryki Północnej, a cztery miesiące później amerykańska spółka Focus Features nabyła prawo do dystrybucji na arenie międzynarodowej, ale zadanie realizuje głównie dominująca partnerka, kultowa marka amerykańska Universal Pictures.

Carol” Todda Haynesa spotyka „Wściekłe psy” Quentina Tarantino – tak Anne Hathaway, odtwórczyni jednej z wyróżnionych ról na Film Independent Spirit Awards 2024, podsumowała „Eilleen” Williama Oldroyda. Nominowana za najlepszy występ drugoplanowy, za widowiskową kreację psycholożki Rebekki Saint John. Taki sam zaszczyt spotkał Marin Ireland (m.in. „Panaceum” Stevena Soderbergha, „Piercing” Nicolasa Pesce, „Szept i mrok” Bryana Bertino, „Pusty człowiek” Davida Priora, „Birth/Rebirth” Laury Moss, „Boogeyman” Roba Savage'a) i podobny (nominacja w kategorii „najlepszy reżyser”) Williama Oldroyda, który pierwszoplanową postać powierzył Thomasin McKenzie między innymi z genialnej „Ostatniej nocy w Soho” Edgara Wrighta. Kojarzony z dreszczowcami Alfreda Hitchcocka – reżyser przyznał, że napisy końcowe (czcionka) pochodzą z „Okna na podwórze” (1954), nie wykluczając przy tym ewentualnych wpływów tej kultowej pozycji na sekwencję otwierającą – slow burn thriller w stylu retro, w którym ewidentnie unosi się duch kina noir z lat 40. i 50. XX wieku. Z uwagi na czas akcji „Eileen” zespół szczególną uwagą obdarzył jednak kinetograficzne perełki z lat 60., przedstawicieli różnych gatunków filmowych, bo na dobrą sprawę scenariusz Ottessy Moshfegh i Luke'a Goebela pod tym względem charakteryzuje się pewną różnorodnością. Zaczynamy od dramatu rodzinnego w nieidącej z duchem czasu klaustrofobicznej miejscowości, obojętnej na rewolucję obyczajową coraz szybciej rozprzestrzeniającą się po kraju, ale do roku 1964, w którym toczy się akcja filmu, szerokim łukiem omijającej tę konserwatywną społeczność. Hermetyczne miasteczko w stanie Massachusetts, w którym więdnie tytułowa „roślinka”. Eileen Dunlop żyje marzeniami w oczekiwaniu na przypływ odwagi konieczny do spełnienia chociaż najważniejszego z nich. Do pójścia śladami swojej płytkiej siostry, odcięcia się od toksycznego rodzica, opuszczenia rodzinnych stron, ale nie po to, by prowadzić taki żywot jak ukochana córeczka, jak by nie patrzeć, porzuconego przez nią Jima Dunlopa (przekonująca kreacja Shea Whighama; m.in. „Cierń” Toby'ego Wilkinsa, „Nienasycony” Joela Schumachera). Tak, czołowa postać drugiego pełnometrażowego osiągnięcia reżyserskiego Williama Oldroyda, jest przekonana, że faworyzowana latorośl byłego komendanta policji z „dziury zabitej dechami” znacznie ustępuje jej intelektem, musi jej jednak oddać, że w przeciwieństwie do niej nie odkładała (w nieskończoność?) wyrwania się z niezłotej klatki, w której obie dorastały. Wszystko popsuło się po śmierci ich wytwornej mamy – rozpacz tłumiona alkoholem, początek niszczącego nałogu powszechnie szanowanego albo budzącego powszechny strach członka społeczności niepostępowej. Uprzywilejowanego Jima Dunlopa, uciążliwego sąsiada traktowanego nader łagodnie przez tak zwanych stróżów porządku publicznego. Pijanego rewolwerowca, na którego koledzy policjanci patrzą przez palce. Tylko czekać, aż dojdzie do tragedii... Jeśli już, to spowodowanej przez tę nową, damulkę ze Zgniłego Jabłka, która ani myśli dopasować się do tutejszej kultury. Po pierwsze: nosić się skromnie. Po drugie: nie wnikać. Po trzecie: nie obściskiwać się publicznie z kobietami. Regulamin obowiązujący wszystkie panie w tym depresyjnym zakątku Nowej Anglii. Rozprawa o małym miasteczku z perspektywy dwudziestoczteroletniej sekretarki w zakładzie poprawczym Moorehead. Opowieść subiektywna z teoretycznie obiektywną pracą kamer: niezupełnie okiem niestabilnej przewodniczki po ekspresywnym świecie przedstawionym pod kierownictwem filmowca dokładającego starań, by w pewnym sensie zespolić odbiorcę z postacią. Głęboko zanurzyć w jej sferze wewnętrznej... i zamknąć.

Materiał promocyjny. „Eileen” 2023, Fifth Season, Film4, Likely Story, Omniscient Films

Przymglona rzeczywistość marzycielki z przeszłości. Stylowy zapis z kamer cyfrowych; specjalny obiektyw zmiennoogniskowy sposobem na przywołanie oldschoolowej atmosfery mrocznej. Za zdjęcia odpowiadała Ari Wegner (m.in. „Lady M.” Williama Oldroyda, „Krwawa sukienka” Petera Stricklanda, „Osobliwość” Sebastiána Lelio), która wprawdzie maksymalnie nie zbliżyła się do efektu „starej taśmy filmowej”, ale zdecydowanie wyczarowała tego rodzaju połączenie kolorytu współczesnego i przeszłego, za którym wprost przepadam. Magia niewątpliwie wzmocniona przez Richarda Reeda Parry'ego (ścieżka dźwiękowa) z kanadyjskiego zespołu indie rockowego Arcade Fire i Nicka Emersona (montaż; fani kina grozy tego pana mogą kojarzyć z „The Hallow” Corina Hardy'ego czy „Nie jestem seryjnym mordercą” Billy'ego O'Briena, ale dla reżysera „Eileen” za zatrudnieniem tego filmowca zapewne najgłośniej przemawiała dobrze wspominana współpraca przy „Lady M.”). Małe zjawisko techniczne z fenomenalnym duetem aktorskim – perfekcyjne dobranie i podbicie stawki w ostatnim rozdaniu. Elektryzująca relacja „dziewczyn z Moorehead”. Członkiń personelu więzienia dla młodocianych przestępców, obskurnego przybytku, w którym być może jeszcze przed wymianą psychologów pojawiła się bratnia dusza Eileen Dunlop. Ojcobójca Lee Polk (rozczarowująco niewielki udział Sama Nivoli). Domniemana osobowość psychopatyczna, młodzieniec, który w środku nocy zakradł się do sypialni rodziców z nożem i zmasakrował policjanta, podobno nie budząc przy tym matki. Dlaczego to zrobił? Czy ktoś go o to zapytał? Tak czy inaczej, nieskromna psycholog, tleniona blondynka z figlarnym błyskiem w oku i prawdopodobnie niewyparzonym językiem, Rebecca Saint John, narazi się paru osobom w Moorehead już samym pochyleniem się nad tym przypadkiem. Nawet fantazjująca o definitywnym pozbyciu się własnego ojca nowa przyjaciółka przebojowej pani psycholog (nigdy bym nie podejrzewała, że Anne Hathaway tak doskonale może odnaleźć się w skórze potencjalnej femme fatale) jest lekko skonsternowana tym nagłym zainteresowaniem Rebekki młodocianym zwyrodnialcem i jego słusznie zagniewaną matką. Nie dość, że syn odebrał jej męża, to jeszcze upokorzył upartym milczeniem - i tym bezczelnym uśmieszkiem! - podczas jedynych odwiedzin, na jakie zrozpaczona wdowa się zdobyła. Za namową przeklętej kontestatorki metod stosowanych w Moorehead, rozczulającej się nad zbrodniarzami mącicielki, jasnowłosej diablicy. Niechybnie sprowadzi na złą drogę tę „głupią gąskę” codziennie zaopatrującą swego biednego ojca w truciznę. To jej wina, że komendant Dunlop się stoczył, ale widać niewdzięcznej dziewusze ten spektakularny upadek nie wystarczy – nie spocznie, dopóki nie wleje w niego tyle alkoholu, by organizm straszliwie tęskniącego wdowca wreszcie się poddał. Tak miejscowi szepcą za plecami Eileen? A może głęboko jej współczują? Życia marnowanego u boku niedoceniającego jej poświęcenia ojca. Mającego jak najgorsze zdanie o córce, która została. A jeśli tatko ma rację? Skazana na pusty żywot? Rutynę, która już jej zbrzydła? Nic dziwnego, że Eileen czuje się, jakby wygrała na loterii, gdy taka światowa kobieta jak Rebecca Saint John „bierze ją pod swoje opiekuńcze skrzydła”. Z premedytacją wodzi na pokuszenie, litościwie wyciąga ze skorupy, naprawdę dostrzega w niej coś wyjątkowego (przyjaźń czy kochanie?) lub po prostu szuka tymczasowej kompanki do kieliszka. Sposób prowadzenia tej w gruncie rzeczy niewyszukanej fabuły, nieśpieszna narracja - przytomnie urozmaicana grzesznymi myślami sfrustrowanej seksualnie młodej kobiety z ambiwalentnymi uczuciami wobec bardziej współlokatora niż ojca, niezaangażowanego ani w życie córki, ani tym bardziej w prowadzenie gospodarstwa domowego, chyba że trzeba bronić domu przed rzekomo groźnymi sąsiadami (paranoja) czy uzupełnić zapasy ulubionej trucizny – umiejętne dolewanie kropelek pożądanie niewygodnych emocji, z maleńkim bukietem humorystycznym. Imponująca cierpliwość w podkręcaniu napięcia emocjonalnego! W bezsilnym oczekiwaniu na eksplozję przemocy? W każdym razie obojętnie obok tego nie przeszłam, niemniej pozostawili mnie twórcy z lekkim niedosytem.

Suspens prawie jak u Hitchcocka. W ekranizacji/adaptacji debiutanckiej powieści Ottessy Moshfegh, współautorki scenariusza – nie pierwsza tego rodzaju współpraca z małżonkiem Lukiem Goebelem (patrz: „Most” Lily Neugebauer) – przepysznie kameralnego thrillera psychologicznego i dramatu rodzinnego o spóźnionym dojrzewaniu w małomiasteczkowym piekiełku. Przebudzenie seksualne w latach 60. XX wieku. Opcja dla stęsknionych za kinem noir i klasyką dreszczowca. „Eileen” Williama Oldroyda to nietanie świecidełko w tłumie „jednakowych plastików”. Bosko klimatyczny spektakl z popisowymi kreacjami aktorskimi. Porywający „teatr filmowy”.

poniedziałek, 6 maja 2024

Andrew Michael Hurley „Pustki”

 
Lata 70. XX wieku. Po zagadkowej śmierci konserwatywnego księdza Wilfreda Belderbossa z parafii świętego Judy w Londynie biskup sprowadza z Irlandii liberalnego duchownego Bernarda McGilla. Naciskany przez najbardziej zaangażowanych świeckich członków wspólnoty kościelnej i zachęcany przez przełożonego, nowy proboszcz przystaje na kontynuację tradycji wprowadzonej przez swego surowego poprzednika i organizuje wielkanocną pielgrzymkę do specjalnego miejsca wybranego w drodze glosowania przez zainteresowanych wiernych. Wygrywa propozycja przedstawiona przez Esther Smith, żarliwą katoliczkę niezachwianie wierzącą w uzdrawiającą moc źródełka w posępnym zakątku Anglii, tak zwanych Pustkach rozciągających się w rejonie Morecambe Bay. Zwyczajowym miejscu pielgrzymkowym za panowania księdza Wilfreda, odwiedzanego głównie z myślą o biednym starszym dziecku państwa Smith, młodzieńcu z niepełnosprawnością intelektualną najbardziej przywiązanym do swego młodszego brata, nastoletniego ministranta bynajmniej wyczekującego kolejnych świąt w ponurym domiszczu Moorings, przystani dla turystów w depresyjnych Pustkach.

Okładka książki. „Pustki”, adaptacja Wydawnictwo W.A.B. 2016; © John Murray

Laureatka Costa Book Award i British Book Industry Award, rekomendowana przez Stephena Kinga debiutancka powieść brytyjskiego pisarza, wykładowcy literatury angielskiej i prowadzącego kurs kreatywnego pisania, zamieszkałego w hrabstwie Lancashire Andrew Michaela Hurleya. Na scenę literacką oficjalnie wkroczył w 2006 roku z kolekcją „Cages and Other Stories”, a dwa lata później ukazał się jego kolejny zbiór opowiadań, „The Unusual Death of Julie Christie and Other Stories”. Pracę nad „Pustkami” (oryg. „The Loney”) Hurley zakończył w 2013 roku, trochę mu jednak zajęło znalezienie chętnego wydawcy. Wysłał tekst niejednemu agentowi literackiemu i niejednej oficynie, a z nielicznych odpowiedzi wynikało, że problem tkwi między innymi w niemożności gatunkowego zaszufladkowania przedłożonej opowieści. Autor zwrócił się więc do wydawnictwa specjalizującego się w weird/strange fiction i tak jesienią 2014 roku niewielkim nakładem (trzysta pięćdziesiąt egzemplarzy w twardej oprawie) Tartarus Press ukazała się pierwsza powieść nieszablonowo myślącego literata. A parę miesięcy później z Andrew Michaelem Hurleyem skontaktował się jeden z redaktorów szkockiej oficyny John Murray, przedstawiając mu ofertę nie do odrzucenia: solidny dodruk „The Loney”(wypuszczony już w 2015 roku) pod szyldem Hodder & Stoughton John Murray.

Pierwsze polskie wydanie debiutanckiej powieści Andrew Michaela Hurleya pojawiło się w roku 2016 – propozycja oficyny W.A.B. w tłumaczeniu Dominiki Cieśli-Szymańskiej i zaadaptowanej szacie graficznej (przystosowanie projektu okładki dla domu wydawniczego John Murray) – i otrzymało nominację w plebiscycie (Książka Roku/Horror 2016) portalu internetowego LubimyCzytać. Druga powieść pana Hurleya - wyróżniony przez Królewskie Towarzystwo Literackie (zdobywczyni Encore Award) utwór zatytułowany „Devil's Day” - swoją światową premierę miała w roku 2017. A pierwotnie wydana dwa lata później trzecia powieść Andrew Michaela Hurleya, historia pt. „Starve Acre”, została przeniesiona na ekran przez Daniela Kokotajlo (scenariusz i reżyseria) – uwolniony w 2023 roku horror produkcji brytyjskiej. Rok wcześniej z inicjatywy marki Zysk i S-ka odbyła się polska premiera antologii „Sezon duchów. Osiem upiornych opowieści na długie zimowe wieczory” („The Haunting Season: Ghostly Tales for Long Winter Nights”, 2021). Wracając do „Pustek”; swego czasu sam autor miał problem z klasyfikacją gatunkową tego owocu pracy swej. Horror neogotycki? Powieść obyczajowa? A może po prostu przypowieść o ludziach głębokiej i płytkiej wiary? Koniec końców Anthony Michael Hurley najbardziej upodobał sobie tytuł autora folk horrorów. Termin ukuł lub tylko spopularyzował Mark Gatiss poprzez użycie go w swoim miniserialu dokumentalnym „A History of Horror” (BBC, 2010), a w publikacji Adama Scovella z 2017 roku pt. „Folk Horror: Hours Dreadful and Things Strange” twórca „Pustek” znalazł w swoim uznaniu najlepszą definicję tego podgatunku. Wypaczona wiara, izolacja i złowroga atmosfera, zagadkowe nieszczęście wiszące w powietrzu, jakiś potwór niepostrzeżenie nadchodzący. Wielki miłośnik twórczości Shirley Jackson, Thomasa Hardy'ego, Cormaca McCarthy'ego i Jima Crace'a narratorem „Pustek” uczynił bezimiennego pracownika jednego z londyńskich muzeów, natchnionego (zaalarmowanego?) doniesieniami medialnymi o makabrycznym odkryciu dokonanym po osunięciu się ziemi na Coldbarrow, „opuszczonej mierzei leżącej jakąś milę od jałowego, dzikiego kawału angielskiego wybrzeża”, tytułowych Pustek. Znamy tylko nazwisko (Smith) umownego sprawozdawcy wydarzeń z lat 70. XX wieku. Przed i po nagłej śmierci proboszcza Wilfreda Belderbossa z Kościoła św. Judy w Londynie. Najobszerniejsza jest relacja z wielkanocnej pielgrzymki teoretycznie pod przewodnictwem następcy nieodżałowanego przywódcy duchowego, umiłowanego księdza niemiłosiernego – główna oś akcji „Pustek” poprzetykana wspomnieniami fikcyjnego pana Smitha z nieco odleglejszej przeszłości, a to wszystko wzięte w klamrę teraźniejszości bohatera bez imienia. Młodszego brata Andrew 'Hanny'ego' Smitha, autora bestsellerowej książki, który w przeciwieństwie do niego uwił sobie wygodne gniazdko rodzinne. Stroniący od ludzi opiekun wzgardzony? Albo zwyczajnie niepotrafiący wyjść z roli narzuconej mu przez Mamę. Tak czy inaczej, Hanny zatroszczył się o specjalistyczną pomoc dla brata. Niekoniecznie skuteczna psychoterapia człowieka samotnego, nieprzystosowanego do życia bez podopiecznego.

Okładka książki. The Loney [El Retiro]”, Berenice 2016

Często nachodziła mnie myśl, że jest tu za dużo czasu. Że to miejsce jest chore od czasu. Udręczone przez czas. Nie upływał tutaj tak, jak powinien. Nie miał dokąd uchodzić i nie poganiała go żadna nowoczesność. Gromadził się więc niczym czarna, gnijąca woda na moczarach.”

Rozległa szara przestrzeń przytulona do dziewiczego lasu Brownslack. Deszczowa Kraina z własnym Domem Marstenów. Pomnik Zła nazwany Thessaly, stojący na północnym krańcu cypla, jak mniemam prędzej natchniony powieścią Shirley Jackson niż Stephena Kinga. Prędzej „Nawiedzonym domem na wzgórzu” aka „Nawiedzonym” aniżeli „Miasteczkiem Salem”. W młodości przewodniej postaci „Pustek” Andrew Michaela Hurleya w tych stronach krążyła legenda o Alice Percy, najprawdziwszej czarownicy mieszkającej w tych wilgotnych murach przed i po śmierci. Najmłodszy członek rodu Smithów nigdy nie wierzył w te opowieści, ale na wszelki wypadek zachowywał bezpieczną odległość od rzeczonej, zwykle pustej „rezydencji”. Nie zbliżał się do Thessaly dopóki nie musiał. Niespełna szesnastoletni ministrant, którego dla wygody będę nazywać Tonto - tak bowiem zwykł zwracać się do niego ojciec Bernard McGill - w drugiej połowie lat 70. XX wieku, na wiecznie bezludnym Coldbarrow zarejestruje zasadniczą zmianę. Obecność na skrajnie niegościnnym spłachetku jałowej ziemi. Poza tym nic się w mglistej krainie cudów Mamy nie zmieniło. Nie na pierwszy rzut oka, bo jak wkrótce przekona się ten nieśmiało wkraczający w dorosłość opiekun starszego brata, zmieniło się wszystko. Poczynając od składu wielkanocnej pielgrzymki organizowanej przede wszystkim z myślą o biednym Hannym. Do grupy, tj. czteroosobowej rodziny Smithów oraz zaprzyjaźnionego starszego małżeństwa, Mary i Rega Belderbossów, brata „świętego Wilfreda”, dołączyła największa rywalka Mamy, gospodyni na plebanii Joan Bunce i jej narzeczony David. Największą zmorą Esther Smith jest jednak niegodny pasterz z jakiegoś kompletnie nieznanego jej powodu upatrzony przez normalnie zdroworozsądkowego biskupa. Ki diabeł go podkusił, by powierzyć pieczę nad najwspanialszą parafią w Londynie niebliźniemu z Innego Świata? Niewylewający za kołnierz rodowity Irlandczyk, wcześniej pełniący posługę duszpasterską w Belfaście oburzająco niezorganizowany ksiądz Bernard McGill. Młody pasterz o gołębim sercu, a więc całkowite przeciwieństwo umiłowanego ojca Wilfreda. Zasadnicza rodzicielka Tonto i Hanny'ego obawia się, że nowy proboszcz nie jest w stanie zaspokoić duchowych potrzeb najpojętniejszych uczniów prawdziwego Bożego Wysłannika. Nie pasuje do JEJ parafii, ale Esther czuje się w obowiązku podjąć chociaż jedną próbę zreformowania księdza Bernarda. Postara się ulepić go na obraz i podobieństwo kategorycznego poprzednika, który według pani Smith bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę. Twarda dyscyplina to podstawa w drodze do Wiekuistego Szczęścia. Cierpienie uszlachetnia, nad nieżałującymi grzesznikami nie należy się litować, tylko z całego serca życzyć im wiecznego zakwaterowania w Królestwie Węża i oczywiście radować nieuniknionymi karami w życiu doczesnym, karami zsyłanymi przez zawsze sprawiedliwego Boga Wszechmogącego. Wiele o najemcach willi Moorings powie spór w sprawie bliźniego w rozpaczliwej potrzebie. Gniew „dobrych chrześcijan” wymierzony w człowieka, który myśli o wtrąceniu się w cudze sprawy. Nie przyjechali do Pustek, by pomagać ludziom, którzy sami sobie nie pomagają; nie przybyli do Specjalnego Miejsca Esther, by wchodzić z buciorami w życie poszkodowanych bynajmniej przez ślepy los. Wielkanocne pielgrzymki od lat były dedykowane cudownemu uzdrowieniu Andrew i tak powinno pozostać dopóki chłopak nie dostąpi Łaski Pańskiej. Liberalny przybłęda cuchnący alkoholem nie ma prawa odwracać uwagi reszty od Świętej Misji Pielgrzymów z Londynu. „Pustki” Andrew Michaela Hurleya to leniwie rozwijająca się opowieść o wyjątkowo kruchych fundamentach wiary położonych, a już na pewno wzmocnionych przez fanatyczną jednostkę charyzmatyczną. O desperackiej potrzebie Matki, zgasłej nadziei Ojca i podświadomych zmaganiach ich dorastającego dziecka. Nadludzkim wysiłku młodego człowieka wkładanym w podtrzymywanie szacunku do własnych rodziców. Zwłaszcza wyraźnie radykalizującej się Mamy. Dusząca powieść egzystencjalna. Wędrówka zagubionych dusz w ciężkim klimacie neogotyckim otulonym mgiełką folk horroru. Powolny przemarsz z nudnawymi przystankami - rozproszone myśli, rozwlekłe katechezy i nieplastyczne opisy niecałego krajobrazu: nietreściwe fragmenty niezwięzłe - przez Angielską Dolinę Śmierci z adekwatnymi wtrąceniami z przeszłości i przyszłości. Lektura dla cierpliwych z mocną końcówką i zaskakującą sugestią na pożegnanie.

Faktycznie niepoddającą się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej i rzeczywiście mocno klimatyczna uczta od debiutującego powieściopisarza Andrew Michaela Hurleya. Kameralna wieczerza w atmosferze beznadziei. Nierówna współczesna opowieść o duchach. Niepospolitym nawiedzonym domu i niezwyczajnej pielgrzymce do Ziemi (Nie)Świętej. „Pustki” istnienia według nauczyciela kreatywnego pisania. Niebanalna historia lekko męcząca. Powolne zanurzenie w hipnotyzującym świecie niekonkretnie przedstawionym. W minorowym nastroju przez pomieszane dzieje bezimiennego narratora. Ponura „kronika pewnego kustosza” dla sympatyków klimatów gotyckich i folk horrorów (uwaga: niestandardowe podejście), ale przede wszystkim pragnę to dziełko polecić miłośnikom utworów egzystencjalnych, mrocznych dramatów rodzinnych i/lub psychologicznych powieści teologicznych.

sobota, 4 maja 2024

„Omen: Początek” (2024)

 
Rok 1971. Do Rzymu przybywa nowicjatka z Pittsfield w stanie Massachusetts Margaret Daino, aby rozpocząć służbę w prowadzonym przez siostry zakonne sierocińcu Vizzardeli. W targanym niepokojami społecznymi kraju wita ją zaufany opiekun, kardynał Lawrence, który przedstawia jej przeoryszę Silvę, a po zapadnięciu zmroku Amerykanka poznaje swoją współlokatorkę, Włoszkę imieniem Luz. Stałą bywalczynię nocnych klubów, mającą złożyć śluby zakonne razem z Margaret, pobożną młodą kobietą, która w przeciwieństwie do niej, najwyraźniej nie zna rzeczywistej rangi poświęcenia w służbie Bogu. Nie zdaje sobie sprawy z ewentualnych wyrzeczeń, nie zaznała drobnych życiowych przyjemności, Luz uznaje więc, że warto zawczasu uświadomić nową koleżankę, która tymczasem nawiązuje więź z zamkniętą w sobie wychowanką domu dziecka zarządzanego przez nieprzejednaną siostrę Silvę, częstą zamykaną w tak zwanym Złym Pokoju Carlitą. I poznaje księdza Brennana, opowiadającego o diabelskim spisku zawiązanym wewnątrz Kościoła. Człowieka zabiegającego o sojusz ze świątobliwą kandydatką do zakonu, coraz mniej sceptycznie nastawioną do jego przerażających przepowiedni oddaną chrześcijanką ze Stanów Zjednoczonych.

Plakat filmu. „The First Omen” 2024, 20th Century Studios, Phantom Four Films, TSG Entertainment

O pracach nad prequelem „Omenu” z 1976 roku, kultowego horroru satanistycznego w reżyserii Richarda Donnera i na podstawia scenariusza Davida Seltzera, który w ramach promocji filmu przygotował też powieść pod tym samym tytułem – obraz doczekał się trzech sequeli i remake'u, powstał też wpisujący się w tę franczyzę serial wyprodukowany przez 20th Century Fox – opinia publiczna została poinformowana już w 2016 roku. Napisanie scenariusza w tamtym czasie zlecono Benowi Jacoby'emu, a w sprawie reżyserii negocjowano z Antonio Camposem. Potem zapadła cisza. Dopiero w kwietniu 2022 roku gruchnęła wiadomość o wznowieniu tegoż projektu przez firmę 20th Century Studios, która wciągnęła na pokład mającą zadebiutować w pełnym metrażu amerykańską reżyserkę Arkashę Stevenson. Scenariusz „The First Omen” (pol. „Omen: Początek”) - oparty na historii Bena Jacoby'ego - opracowała wspólnie z Timem Smithem i Keithem Thomasem, twórcą między innymi „Nocnego czuwania” (2019) i „Podpalaczki” (2022), readaptacji powieści Stephena Kinga. Produkcja ruszyła we wrześniu 2022 roku we Włoszech – wśród głównych lokalizacji znalazła się stolica kraju, farma w miejscowości Procoio i sławna Villa Parisi w mieście i gminie Frascatii, gdzie kręcono też uwolnioną w zbliżonym czasie „Niepokalaną” Michaela Mohana, tak zwaną bliźniaczkę nowego „Omenu”. Budżet pierwszego długometrażowego obrazu Arkashy Stevenson wyniósł około trzydziestu milionów dolarów, a dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły pięćdziesiąt milionów dolarów. Dystrybucja (kinowa) prequela ponadczasowego horroru Richarda Donnera ruszyła w pierwszym tygodniu kwietnia 2024 roku.

Entuzjastycznie przyjęta przez krytyków produkcja amerykańsko-włosko-serbsko-kanadyjska, którą od strony artystycznej pokierowała zdeklarowana miłośniczka kina grozy z lat 70. XX wieku, w tym oczywiście oryginalnego „Omenu” Richarda Donnera. Arkasha Stevenson dokładała starań, by przywołać specyficznych klimat panujący w jej ulubionych filmowych pozycjach z tamtego okresu; chciała, by „Omen: Początek” wyglądał jak gatunkowy przedstawiciel lat 70. Zamierzała całkowicie zrezygnować z nowoczesnych technik filmowania, na którymś etapie prac doszła jednak do wniosku, że warto połączyć stare z młodym. Sprawić, by jej oferta była atrakcyjna także dla zwolenników współczesnych straszaków. Porozumienie pokoleń:) W roli głównej pani Stevenson obsadziła wschodzącą gwiazdę kina z niezgorszym warsztatem, pochodzącą z Anglii Nell Tiger Free, podzielającą jej miłość do „Omenu” z 1976 roku – aktorka po raz pierwszy obejrzała to cudeńko w jedenastym roku życia – i w ogóle całego gatunku najmroczniejszego. Czyli spotkały się dwie fanki horrorów w burzliwej przeszłości Włoch. Years of Lead (Anni di piombo): terror polityczny, masowe rozruchy społeczne, niszczycielska fala incydentów z udziałem ugrupowań skrajnie lewicowych i prawicowych przetaczająca się przez kraj od końca lat 60. do końca 80. XX wieku. W tym okresie do Rzymu przybywa główna bohaterka nun horroru Arkashy Stevenson, która ma nadzieję na dalszą rozbudowę - choćby przez innych filmowców – franczyzy o spełniającej się przepowiedni z Nowego Testamentu Pisma Świętego (Apokalipsa według Świętego Jana). Zostawiła nawet furtkę do czegoś w rodzaju historii równoległej. W każdym razie ortodoksyjni miłośnicy oryginalnej serii o Antychryście dopatrzyli się poważnych nieścisłości w mitologiach. Zarzucana niespoistość światów przedstawionych, objawiająca się głównie UWAGA SPOILER legendarnym szakalem. Zamiana płci według niektórych (inni bez trudu uporali się z tym problemem: mniej czy bardziej przekonujące kontrargumenty orędowników zgodności z pierwotnym założeniem fabularnym) absolutnie niekorespondująca choćby z cmentarnym odkryciem dwóch bohaterów „Omenu” z 1976 roku. Pomijając już potwierdzenia sensacyjnej wiadomości o potomku Szatana i samicy szakala w ciągu dalszym (sequele) opowieści o zbliżającym się biblijnym końcu świata. W „Omenie” z 2024 roku to Szatan jest Szakalem i wbrew wcześniejszym doniesieniom (albo późniejszym, jeśli trzymać się chronologii wewnątrz uniwersum) jego ludzka matka, czy jak kto woli owoc eksperymentu niezupełnie satanistycznej sekty wyrosłej wewnątrz Kościoła - przeżyła poród. Zwrócono też uwagę na przedwczesne tytułowanie Roberta Thorna amerykańskim ambasadorem w Wielkiej Brytanii oraz nazbyt zagadkową sprawę ze znamieniem 666 księdza Brennana. Jeśli ów znak mają wszystkie istoty powstałe w wyniku haniebnej działalności pseudomedycznej, to dlaczego nie wspomniano, że w drużynie Margaret Daino jest jeszcze jeden naznaczony (patrz: „Omen” Richarda Donnera) KONIEC SPOILERA. W prologu „Omenu” Arkashy Stevenson podsłuchamy rozmowę naszego starego znajomego, ojca Brennana (Patricka Troughtona całkiem godnie zastąpił Ralph Ineson; m.in. „Intruzi” Juana Carlosa Fresnadillo, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” Roberta Eggersa, „Egzorcysta papieża” Juliusa Avery'ego) z wielce zaniepokojonym ojcem Harrisem. Rozmowa o okropnym spisku, fotografia z podpisem Scianna oraz iście artystyczne zdarzenie makabryczne: Śmierć w zwolnionym tempie. I przenosimy się do Margaret Daino, amerykańskiej nowicjatki, podobno ulubionej wychowanki wielebnego Lawrence'a, obecnie kardynała (Viktor z „Underworld” - wampiryczno-wilkołacza saga zapoczątkowana w 2003 roku przez Lena Wisemana – czyli niezastąpiony Bill Nighy), która w roku 1971 zostaje wysłana do Rzymu, gdzie ma złożyć śluby zakonne i pomóc w prowadzeniu zakonnego sierocińca Vizzardeli, w którym aktualnie (tj. w chwili przybycia Margaret do tego niewystawnego przybytku) mieszka przeszło sześćdziesiąt dziewczynek w różnym wieku: od noworodków po niespełna osiemnastoletnich osób. A tym ponurym obiektem zarządza zwolenniczka twardej dyscypliny, przeorysza Sylvia (stosownie niepokojące wcielenie Sonii Bragi). Bezlitosna opiekunka małoletnich, za to dość pobłażliwa przełożona. Tańce, hulanki, swawole pań w habitach, zdaje się z przewagą namiętnych palaczek, które miały o tyle lżej od dzisiejszych nałogowców, że nie musiały obawiać się mandatów za raczenie się dymkiem w miejscach niedozwolonych, bo moda na strefy wolne od dymu tytoniowego wejdzie później.

Plakat filmu. „The First Omen” 2024, 20th Century Studios, Phantom Four Films, TSG Entertainment

Stylizacja „Omenu: Początku” Arkashy Stevenson na produkt z lat 70. XX wieku (stylizacja według mnie udana, niemniej uważam że już choćby wypuszczony w zbliżonym czasie „Late Night with the Devil” Camerona i Colina Cairnesów dobitnie pokazuje, że da się to zrobić lepiej) poza kolorystyką zdjęć, obejmowała kostiumy zaprojektowane przez Paco Delgado (m.in. „Skóra, w której żyję” Pedro Almodóvara, „Split” i „Glass” M. Nighta Shyamalana), który stwierdził, że w całość idealnie wkomponuje się szyk gotycki, a i częściowa (stroje wychowanek sierocińca pod dyrekcją siostry przełożonej Silvy) inspiracja latami 40. i 50. XX wieku doda charakteru rzeczywistości Margaret Daino, aspirującej zakonnicy noszącej kreacje z domu mody założonego przez sławnego francuskiego projektanta Yvesa Saint Laurenta – właściwie kolekcja Delgado natchniona odzieżą tej marki wypuszczaną w latach 70. Stylowe zdjęcia powstałe pod dyrekcją Aarona Mortona (m.in. „Martwe zło” Fede Alvareza, „Coś. Potwór z głębin” Scotta Walkera, „Nie ocali cię nikt” Briana Duffielda, „Abigail” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta) perfekcyjnie współgrają z niebanalnym wkładem Marka Korvena („Cube” i „W wysokiej trawie” Vincenzo Nataliego, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii” i „Lighthouse” Roberta Eggersa, „Czarny telefon” Scotta Derricksona, „Przeklęta woda” Bryce'a McGuire'a, żeby wymienić tylko kilka tytułów z grozowej działalności tego zdolnego kompozytora), niebiańską, czy jak kto woli szatańską, partyturą w duchu bezcennych melodii Jerry'ego Goldsmitha przypomnianych też w wymowniejszy sposób: oscarowe „Ave Satani”. Mówi się, że jeden z moich ulubionych momentów „Omenu: Początku”, widmowa zakonnica przyuważona w tymczasowym lokum bogobojnej dziewczyny z Pittsfield w stanie Massachusetts - która za chwilę pozna swoją nową współlokatorkę, przeciętnie wykreowaną przez Marię Caballero nowicjatkę imieniem Luz; relacja uparcie pchająca moje myśli w kierunku „Czarnego łabędzia” Darrena Aronofsky'ego; ciekawe, że podobne skojarzenie naszło mnie podczas seansu „Niepokalanej” Michaela Mohana - miał nawiązywać do „Zakonnicy” Corina Hardy'ego i „Zakonnicy II” Michaela Chavesa, ja jednak z całą pewnością mogą jedynie stwierdzić, że twórcy w dalszej partii ukłonili się genialnemu „Opętaniu” Andrzeja Żuławskiego: niezamierzenie zabawny „wypadek” na chodniku. A najbardziej charakterystyczna scenka... Poród, który prawdopodobnie przejdzie do historii - myślę, że to będzie scena kultowa. Zdumiewająca obserwacja „narratorki niewiarygodnej”, nieufającej własnym zmysłom, oddanej Bogu przewodniczki po świecie przedstawionym w prequelu jednego z najważniejszych horrorów religijnych/okultystycznych/satanistycznych w historii kinematografii, liczącej się z nawrotem faktycznej bądź rzekomej choroby psychicznej (potencjalne halucynacje panny Daino, abstrahując już od częstych koszmarów sennych). Zdarzenie wpisujące się w „cronenbergowską warstwę tego mrocznego tortu”. Body horror w tradycyjnym wypieku paranormalnym. Potencjalnie szokująca sekwencja na prowizorycznym oddziale ginekologiczno-położniczym, w jednym z obskurnych izb w Vizzardeli Orphanage, która w pierwszej edycji sprowadziła na debiutancki obraz Arkashy Stevenson potencjalne zagrożenie natury komercyjnej. W zasadzie tylko jedno ujęcie skłoniło Motion Picture Association do klepnięcia kategorii NC-19. Bitwa (tzn. kulturalne negocjacje) o ostatecznie przyznaną kategorię R podobno zaowocowała intensywniejszą scenką z nieszczęsną rodzącą, przypuszczalnie efektywniejszym kadrem paskudnym – ryzykowna uwaga jednej z postaci, imponująca szczerość albo szarganie świętości narodzin. Na dwoje babka wróżyła w epoce politycznej poprawności. I nie, osadzenie akcji w dalece mniej kurtuazyjnych czasach nie jest tutaj żadnym usprawiedliwieniem, bo historię też należy przekazywać tak, by nikogo nie urazić;) Chcę przez to powiedzieć, że w moich oczach autorzy „Omenu: Początku” dodatkowo zapunktowali łamaniem reguł, nieważeniem słów (i obrazów) w nadzwyczaj delikatnej epoce kina. Horror nieugrzeczniony, ale też nieprzesadnie rozbrykany. Nieodżegnujący się od współczesnych trendów – zabawa w „buu!”, miejscowa obróbka cyfrowa – jednakże w moim odczuciu wierniejszy tak zwanej starej szkole straszenia. Potrafiący budować się samą atmosferą i niegardzący praktycznymi ozdobami (hipotetycznie) upiornymi. Standardowa treść, niebagatelna forma.

Ogromne zaskoczenie niejednego wielbiciela kina grozy. Niespecjalnie wyczekiwany prequel członka Bractwa Trójcy (Nie)Świętej z drugiej połowy XX wieku (kamienie milowe w horrorze religijnym/demonicznym/satanistycznym) - „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Egzorcysta” Williama Friedkina i wreszcie „Omen” Richarda Donnera – który zrobił furorę. Fenomen jak z „Mów do mnie!” Danny'ego i Michaela Philippou: chór zachwytów, do którego jakoś nie mam wielkiej ochoty się przyłączyć. Rezultat pierwszego doświadczenia reżyserskiego Arkashy Stevenson w długim metrażu, operacji pod kryptonimem „The First Omen” (pol. „Omen: Początek”), nun horror z domieszką body horroru w stylu retro, zrobił na mnie pozytywne wrażenie, ale w permanentny podziw nie wpadłam. Smakowicie klimatyczne widowisko z jedną nokautującą scenką i schematyczną fabułą, w dodatku niezbyt przekonująco (kwestia dyskusyjna) połączoną z prymarną (pod tym filmowo-literackim szyldem) mitologią 666 Davida Seltzera; wariacją na temat biblijnego proroctwa apokaliptycznego.

środa, 1 maja 2024

„Humane” (2024)

 
Niedaleka przyszłość. Globalny kryzys klimatyczny zmusza światowych przywódców do wdrożenia programu eutanazji. Władze wzywają pełnoletnie osoby do dobrowolnego wzięcia udziału w altruistycznej akcji obliczonej na pozbycie się dwudziestu procent populacji ziemskiej, obiecując ochotnikom mocne finansowe wsparcie dla ich bliskich i nietykalność dla ich potomków w przypadku zaostrzenia programu. Z tej okazji przedstawiciel klasy wyższej, emerytowany dziennikarz Charles York i jego druga żona, do niedawna prowadząca ekskluzywną restaurację ceniona szefowa kuchni Dawn Kim, organizują wykwintny rodzinny obiad w swojej rezydencji. Zapraszają wyłącznie dzieci mężczyzny, antropologa Jareda, początkującą aktorkę Ashley, utalentowanego pianistę po narkotykowym odwyku Noaha oraz skompromitowaną dyrektor generalną firmy farmaceutycznej Rachel, która wbrew wyraźnemu życzeniu ojca przyprowadza swoją nastoletnią córkę Mię. Przed deserem gospodarze szokują zebranych informacją o zamiarze wzięcia udziału podobno w humanitarnym programie eliminacji populacyjnej nadwyżki. Decyzja została już podjęta i nie podlega negocjacjom, ale jeszcze przed końcem dnia nastąpi nagły zwrot akcji, nieprzewidziana przez patriarchę rodu sytuacja, która zwróci jego spadkobierców przeciwko sobie.

Plakat filmu. „Humane” 2024, Victory Man Productions, Téléfilm Canada, Ontario Creates

Kanadyjska fotografka szczególnie znana z sesji zdjęciowych z gwiazdkami, córka mistrza body horroru Davida Cronenberga, młodsza siostra w jakimś stopniu idącego śladami ojca Brandona Cronenberga („Zaraźliwi” 2012, „Possessor” 2020, „Infinity Pool” 2023), rozwija swoją reżyserską działalność - w 2018 roku zaprezentowała około pięciominutowy owoc reżyserskiej współpracy z Jessicą Ennis pt. „The Endings”, a trzy lata później pojawił się jeszcze krótszy obraz stworzony z niezwykle zasłużonym dla kina grozy rodzicielem, filmowa ciekawostka „The Death of David Cronenberg”) dystopijnym thrillerem napisanym w 2019 roku przez jej przyjaciela Michaela Sparagę. Pomysł na scenariusz „Humane”, pełnometrażowego debiutu reżyserskiego Caitlin Cronenberg, dojrzewał przez mniej więcej cztery lata. Spacerując po parkach w 2015 roku Sparaga rozmyślał głównie o wyczerpujących się zasobach naturalnych, wymierających gatunkach i tak zwanych humanitarnych odstrzałach całych stad dzikich zwierząt. Zastanawiał się, czy ludzkość mogłaby podjąć taki wysiłek w stosunku do siebie – dobrowolne poświęcenie mniejszości w imię niepewnego przetrwania gatunku. Czy powinniśmy się bać takiej próby rozwiązania globalnych problemów środowiskowych przez światowych przywódców? Czy w niedalekiej przyszłości zostanie zawarta taka „umowa społeczna”, Nowy Wał gładko forsowany przez nigdy niepoświęcającą się grupę społeczną?

Przed pandemią COVID-19 Michael Sparaga wysłał do Caitlin Cronenberg e-mail zatytułowany „Czy myślałaś kiedykolwiek o wyreżyserowaniu filmu fabularnego?”. W środku znajdowała się swego rodzaju rozprawka mająca wykazać, że znana kanadyjska fotografka jest odpowiednią osobą do pokierowania projektem „Humane”. Argumenty autora niewesołej opowieści rodzinnej, niezupełnie gotowej antyutopijnej wizji nieodległej przyszłości, scenariusza, który jakiś czas po przyjęciu propozycji przez adresatkę tej prywatnej wiadomości, zostanie wzbogacony o zdumiewające obserwacje poczynione w okresie lockdownu. Argument pierwszy: podobnie jak scenarzysta i wymyślony przez niego ród Yorków, Caitlin Cronenberg pochodzi z dużej rodziny, istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że zrozumie przynajmniej niektórych wątpliwych bohaterów filmu i wniesie coś do autorskiego tekstu Sparagi. Argument drugi: nadawca maila był zachwycony jej pierwszym krótkometrażowym osiągnięciem współreżyserskim. Opinię publiczną o szykowanym pełnometrażowym debiucie młodszej córki twórcy między innymi takich kultowych obrazów jak, „Dreszcze” (1975), „Wściekłość (1977), „Pomiot” aka „Potomstwo” (1979), „Skanerzy” (1981), „Wideodrom” (1983), „Mucha” (1986) i „Nierozłączni” (1988), poinformowano w grudniu 2021 roku, a w fazę produkcji „Humane” wszedł w październiku 2022 - zdjęcia główne zakończyły się w następnym miesiącu, po dwudziestu dniach, z których aż siedemnaście ekipa spędziła w Ravenscliffe Castle w portowym mieście Hamilton w kanadyjskiej prowincji Ontario, w stolicy której (Toronto) w kwietniu 2024 roku odbył się premierowy pokaz efektu końcowego artystycznych działań zainicjowanych przez Michaela Sparagę. Parę dni później „Humane” wszedł do kanadyjskich (dystrybucja: Elevation Pictures) i amerykańskich (dystrybucja: IFC Films) kin. W Stanach Zjednoczonych jednocześnie ruszyła internetowa akcja rozpowszechniająca dzieło Caitlin Cronenberg (dystrybucja: Shudder). Uroczo kameralnego utworu o instytucjonalnej deprawacji obywateli w nieuniknionym(?) ciągu dalszym rzekomej walki ze zmianą klimatu. A jak jest teraz? „W poniedziałek” alarmistyczne doniesienia o błyskawicznie kurczących się zasobach naturalnych, nadmiernej eksploatacji planety Ziemia oraz biciu kolejnych rekordów populacyjnych w skali globalnej (tylko w 2023 roku przybyło około siedemdziesięciu pięciu milinów istnień ludzkich, a tendencja ciągle jest wzrostowa), natomiast „we wtorek” alarmistyczne doniesienia o kryzysie demograficznym, palącej potrzebie odwrócenia podobno niezwykle groźnego trendu, postępującego spadku dzietności. Takie spójne przekazy dnia wszechwiedzących polityków:) Tyle w tym sensu, co w ich strategii „walki” z kryzysem ekologicznym (złośliwi twierdzą, że to tylko wygodna wymówka do zwiększania kontroli nad obywatelami, w tym coraz głębszego drenowania ich portfeli: wprowadzania kolejnych zakazów, nakazów i przede wszystkim podatków, opłat, danin, składek etc.) - na przykład wycinki lasów, w tym dewastacja obszarów niby chronionych, wielkie operacje ustawodawców nawołujących do solidarnej dbałości o klimat (himalaje hipokryzji), pod niewidzialną budowę gospodarki ekologicznej. Oczywiście nie wszyscy wybrańcy narodów biorą w tym udział – niektórzy uważają, że Ziemia jest własnością człowieka, który obchodzi się z nią nadzwyczaj delikatnie; twierdzą, że wpływ gatunku ludzkiego na klimat jest znikomy albo żaden, terenów zielonych jest stanowczo za dużo („Po co wam drzewa?”, że pozwolę sobie podkraść tytuł sarkastycznego utworu Kabaretu pod Wyrwigroszem), nie wspominając już o hydrosferze. I jaki mamy pożytek z innych mieszkańców Ziemi? Tylko zabierają nam miejsce, które przecież można by zabetonować zgodnie z ciągle obowiązującą modą.

Plakat filmu. „Humane” 2024, Victory Man Productions, Téléfilm Canada, Ontario Creates

Świat jaki zastajemy w „Humane” Caitlin Cronenberg to według mnie realistyczny efekt obecnej - uwaga iście orwellowska nowomowa – polityki klimatycznej. Ponura wizja zafoliowanej rzeczywistości, jak słusznie zauważy najmłodsza bohaterka filmu, zaprojektowanej przez jej bliskich przodków, choćby pokolenie jej rodziców i dziadków. W przekonaniu nastoletniej Mii York (temperamentne wcielenie Sireny Gulamgaus) starsze pokolenia zupełnie nie troszczyły się o przyszłość swoich dzieci, wnuków i prawnuków. Wyśmiewali ostrzeżenia naukowców, całą tę zieloną apokalipsę uznali za kłamliwą propagandę, bo tak było najwygodniej. Nieskorzy do wyrzeczeń, niegotowi do poświęceń dla innych negacją uciszyli własne sumienia. Hulaj dusza – piekła nie ma. A potem płacz i zgrzytanie zębów. W „gotyckim, szalonym i wspaniałym” (używając słów samej reżyserki) zamku w Toronto. Umowny dom rodzinny przekonująco odegranych: aroganckiego Jareda (Jay Baruchel), bezdusznej Rachel (Emily Hampshire), adoptowanego Noaha (Sebastian Chacon) i pogodnej Ashley (Alanna Bale). Odpowiednio: typowego rzecznika niepopularnego programu rządowego, wpływowego antropologa, który jak słusznie zauważono na początku „Humane”, nawołuje do „zaciągnięcia się”, choć sam nie ma takiego zamiaru; wysoko postawionej pracownicy korporacji farmaceutycznej, na której ciążą bardzo poważne zarzuty; powoli wychodzącego na prostą, utalentowanego pianisty obecnie „grającego do kotleta”, który z pomocą dziewczyny stara się wytrwać w trzeźwości oraz sojuszniczki w walce z resztą świata, ukochanej młodszej siostrzyczki, aspirującej gwiazdy filmowej, w odróżnieniu od starszego rodzeństwa, podzielającej przychylny stosunek ojca do adoptowanego syna. Faworyzowany wychowanek Charlesa Yorka (bezbłędny Peter Gallagher), który po odejściu pierwszej żony związał się z cenioną szefową kuchni Dawn Kim (intrygująca kreacja Uni Park), najwyraźniej niezabiegającą o sympatię rozpieszczonych pasierbów. Zdystansowana macocha szykująca specjalny wielodaniowy posiłek dla rychłych(?) dziedziców rodzinnej fortuny. Goście nie zostają uprzedzeni o rzeczywistym celu tej niechętnej wizyty, nie zdają sobie sprawy z samobójczych planów przypuszczalnie nietykalnego małżeństwa. W każdym razie w tym gronie znajduje się przynajmniej jedna, w swoim mniemaniu dobrze poinformowana, osoba (mityczne? znajomości ze społecznie akceptowanymi „władcami marionetek”), absolutnie pewna, że zamordystyczny styl zarządzania światowym kryzysem, jak zwykle, nie powstał z myślą o ludziach najlepiej sytuowanych. To prawda, że władza ma plan awaryjny – w przypadku niewystarczającej liczby chętnych na eutanazję zostanie wdrożony kolejny „humanitarny” program odciążania planety. Nierasistowskie czystki, których Charles, zdaniem Jareda, niepotrzebnie się obawia. A może to jego najnowszy pomysł na ściągnięcie na siebie uwagi, typowe dla tego konkretnego pracoholika gonienie za wieczną sławą? Akt odwagi przypieczętowujący oszałamiającą karierę niespecjalnie szanowanego ojca. Tylko Noah jest w niego zapatrzony, Jareda i Rachel zupełnie jednak nie interesuje opinia „przybłędy z sierocińca”, która za bajeczne dzieciństwo „odwdzięczyła się” łaskawej rodzinie kompromitującym wejściem w dorosłość. Na skutek nieprzemyślanego posunięcia dotąd wiernej towarzyszki życiowej, rozległa rezydencja Yorków stanie się czymś w rodzaju areny gladiatorów i można się tylko zastanawiać, czy to odgórnie narzucona procedura, czy indywidualna inicjatywa niekompetentnego wykonawcy rozkazów, sadystycznej jednostki przedstawiającej się jako Bob (przewrotnie zabawna kreacja Enrico Colantoniego). Nadgorliwiec pouczany przez nieodrodną córeczkę mamusi albo jeden z ostatnich bastionów człowieczeństwa w dysfunkcyjnym rodzie zamożnym. Tonacja „Humane” Caitlin Cronenberg może przypomnieć choćby takie obrazy, jak „Zabawa w pochowanego” Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta czy „Menu” Marka Myloda. Koloryt histeryczny. Lekko przerysowany pojedynek w dziwnie nieporuszonej „dobrej dzielnicy”. Nieprzesadnie makabryczny (zwróciłam uwagę tylko na mięsistą kauteryzację łyżką stołową) domowy survival – adekwatnie do zaogniającej się sytuacji kurcząca się posiadłość; narastające poczucie klaustrofobii w obiektywnie przestronnych wnętrzach – nietraktujący siebie nazbyt poważnie. Drapieżny thriller żartujący. Właściwie połączenie dreszczowca z dramatem rodzinnym i w gruncie rzeczy stworzenie nieodznaczającej się przesadną agresją. Skutecznie pozorujące nieobliczalność, trzymające w niepewności dziełko niewybitne. Niepłytkie kino rozrywkowe; angażująca opowieść dostatecznie mroczna, którą moim zdaniem stać było na więcej. Na dokręcenie śruby. Mogłam piać z zachwytu... Ale muszę przyznać, że początkująca reżyserka dała mi więcej niż niejeden doświadczony filmowiec romansujący z kinem grozy.

Skromny pociąg niepośpieszny stworzony pod kierownictwem, debiutującej w długim metrażu najmłodszej latorośli Davida Cronenberga, która może zawieść oczekiwania niektórych fanów horrorów. Caitlin Cronenberg obrała inny kierunek potencjalnej kariery reżyserskiej . Ma nadzieję nakręcić jeszcze niejeden dramat rodzinny, może też dreszczowiec w stylu „Humane”. Dość emocjonującego utworu dystopijnego, niemal w całości rozgrywającego się na terenie imponującej posiadłości w swojej rodzimej Kanadzie. Rodzinne pole bitwy w mgiełce gotyckiej. Ironiczna rozprawa nie tylko o najmniejszej komórce społecznej, ale i całej ludzkości. Gdy nienormalność staje się normalnością...

poniedziałek, 29 kwietnia 2024

„Brightwood” (2022)

 
Poranek na malowniczym przedmieściu. Rozwścieczona kompromitującym zachowaniem męża na firmowej imprezie zakończonej parę godzin wcześniej, pracownica korporacji Jen, zgodnie ze zwyczajem zaczyna dzień od joggingu, wybierając ulubioną niewyasfaltowaną trasę biegnącą wokół zaniedbanego stawu. I jak zwykle dołącza do niej Dan, skacowany małżonek próbujący ostudzić emocje zagniewanej kobiety poważnie myślącej o rozwodzie. Sprawy osobiste schodzą na dalszy plan, gdy Jen nawiedza szalona myśl o zniknięciu ścieżki, którą dostali się do regularnie odwiedzanego cichego zakątka nieopodal domu. Na porośnięte drzewami wzgórze przytulone do smutnemu akwenu. A pewność Dana, że istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie niewiarygodnego odkrycia małżonki słabnie pod naporem dalszych wydarzeń. Podczas desperackich poszukiwań wyjścia z nieziemskiej strefy. Niemożliwej pętli.

Plakat filmu. „Brightwood” 2022, Noble Gas Media, Pond Pictures

W 2017 roku w trakcie joggingu z wózkiem (z małą córeczką) wokół stawu w Brightwood Park w miejscowości Westfield w stanie New Jersey, aspirujący filmowiec Dane Elcar uświadomił sobie, że w takich miejscach człowiek czuje się zupełnie jak w lesie, a jakiś czas później dotarło do niego, że to wprost wymarzona lokalizacja na filmową opowieść o nierealnym uwięzieniu. Koncepcję wypróbował w krótkometrażowej produkcji „The Pond”, wydanym w 2018 roku eksperymencie o mężczyźnie (aktorskie wcielenie samego Dane Elcara), który utknął nad odosobnionym stawem. Dwa lata po uwolnieniu „The Pond” Elcar rozpoczął pracę nad scenariuszem swojego pełnometrażowego debiutu, któremu nadał tytuł „Brightwood”, rzecz jasna w nawiązaniu do miejsca, w którym wykluł się pomysł wyjściowy na dziełko w stylu kultowej „Strefy mroku” Roda Serlinga. Z zamiarem opowiedzenia o rozpadającym się małżeństwie nad przeklętym zbiornikiem wodnym Dane Elcar nosił się od zdjęć do „The Pond” (tj. pomysł na rozwinięcie tego utworu przyszedł mu do głowy podczas projektowania około dwudziestominutowych zmagań samotnego spacerowicza). Główne zdjęcia do „Brightwood” odbyły się w maju 2021 roku (trwały dwanaście dni) nad Egbert's Lake Park w Rockaway Township w hrabstwie Morris w stanie New Jersey, a budżet tego frapującego połączenia thrillera science fiction z horrorem oszacowano na ledwie czternaście tysięcy dolarów. Zdobywcy nagrody publiczności dla najlepszego filmu fantastycznonaukowego na festiwalu Another Hole in the Head 2022.

Światowa premiera „Brightwood” Dane Elcara, amerykańskiego obrazu niezależnego, miała miejsce w Wielkiej Brytanii na imprezie filmowej Cine-Excess (The Cine-Excess International Film Festival and Convention) w październiku 2022 roku – początek festiwalowego tournée – a szeroka dystrybucja (VOD) ruszyła w sierpniu 2023. Z artystycznych wpływów na swoje pierwsze osiągnięcie długometrażowe reżyser, scenarzysta, współproducent (partnerstwo z Maxem Woertendyke'em, też odtwórcą roli Dana, czyli połową obsady aktorskiej „Brightwood”), autor zdjęć i główny montażysta, w przestrzeni publicznej wyróżnił „Koniec tygodnia” Jeana-Luca Godarda, „Stalkera” Andrieja Tarkowskiego i „Old Joy” Kelly Reichardt, niektórym odbiorcom może jednak przypominać się przede wszystkim „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka, „Piąty wymiar” Christophera Smitha oraz pewien duński psychologiczny dreszczowiec science fiction wyreżyserowany przez współautorkę scenariusza Karoline Lyngbye. Piekło małżeńskie, alegoryczne kino kameralne Dane Elcara. W pętli oskarżeń, gniewu, bezsilności, zniechęcenia i obezwładniającego lęku. Autokanibalizm zaobrączkowanych. Teoretycznie niedobranej pary z amerykańskiego przedmieścia. Do współpracy zaprzyjaźnieni producenci „Brightwood”, Dane Elcar i Max Woertendyke zaprosili dobrą znajomą tego drugiego, Danę Berger. Odtwórcy nadzwyczaj pechowych biegaczy z „Brightwood” poznali się w 2013 roku w Nowym Jorku – grali wybuchową parę w sztuce Jaya Stulla pt. „The Capables” - a kierownik artystycznych znad jeziora Egbert's zachwycił się chemią panującą między nimi. Idealny duet aktorski w ocenie reżysera „Brightwood”, której ja niestety nie podzielam – uważam, mocno przeciętny warsztat obojga wykonawców. Typowy incydent... ze Strefy Mroku. Poranny jogging przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej, karierowiczki Jen i nadużywającego alkoholu Dana. Perfekcjonistki i lekkoducha. Czara goryczy najwyraźniej przelała się poprzedniego wieczoru na przyjęciu firmowym dla pracowników i osób towarzyszących. Nieszeregowa pracownica korporacji wstydząca się za męża, pijanego podrywacza sporo starszej od niego kobiety. Dan narzucający się asystentce członkini kadry kierowniczej, której lata temu uroczyście przysięgał miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Nic nowego, Jen czuje jednak, że doszła do kresu wytrzymałości. Więcej nie zniesie. Dość marnowania życia z niewdzięcznym nieudacznikiem. Z łatwością znajdzie sobie kogoś lepszego, wątpi jednak, żeby znalazła się druga naiwna dla Dana. Nie ma w nim już tego młodzieńczego uroku, który przed laty przypieczętował ponury los Jen. Dała się nabrać i pewnie nigdy sobie tego nie wybaczy, tak jak bezsensownego przedłużania własnej męki, dawania niezliczonych „ostatnich szans” okropnemu małżonkowi, ale nie ma wątpliwości, że całkowicie straci szacunek do siebie dochowując przysięgi małżeńskiej. Mierzi ją sama myśl o dożyciu swoich dni z tym cuchnącym opojem, z tą zbereźną niedojdą. Tylko czy wina rzeczywiście leży wyłącznie po stronie Dana? Czy Jen naprawdę nie ma sobie nic do zarzucenia? Czy w głębi ducha nie dręczy jej myśl, że stała się żoną despotyczną? Czy przypadkiem nie „wyhodowała istoty bezwolnej”?

Plakat filmu. „Brightwood” 2022, Noble Gas Media, Pond Pictures

Bieda obrócona w sukces. W każdym razie według mnie „Brightwood” Dane Elcara to jedno z tych niskobudżetowych wyzwań produkcyjnych, które paradoksalnie najwięcej zawdzięczają skazaniu na taniochę. Podejrzewam, że większa swoboda finansowa doprowadziłaby do powstania standardowej historyjki plastikowej niekoniecznie dla długoletnich fanów kina grozy. Większa szansa na zarobek, ale mniejsza na podbicie serc miłośników horrorów i thrillerów stosownie klimatycznych. Naturalistycznych. Jakby nad tą produkcją czuwał potężnych duch kina exploitation z lat 70. XX wieku. Patron twórczej działalności w mieście Rockaway Township, bóstwo paskudne, z obecności którego ambitni filmowcy mogli nie zdawać sobie sprawy. Przypadkowe przywołanie atmosfery „groszowych szokerów” z dawnych lat? Tak myślałam, ale drastyczny rozwój i tak już mocno niekomfortowej sytuacji nad „prześladującym stawem” dobitnie przemówił za celowością twórców w zakresie wywoływania ducha ze złotego wieku horroru. Płynne przejście z supernatural thriller w soft bloody horror (z nurtu, którego szczyt popularności przypadł na lata 70. i 80. XX wieku i jak na razie nic nie wskazuje na plany pobicia tego rekordu przez nowe pokolenie filmowców). W pierwszym „akcie” dochodzi do czołowego zderzenia z nieznanym. Silne poczucie odrealnienia, obudzenia się w miejscu, w którym nie obowiązują znane nam prawa fizyki. Niezbywalne ziemskie zasady, niezmienniki występujące w przyrodzie, twarde reguły wszechświata, nad upiornym jeziorem Jen i Dana między bajki można włożyć. Obcość totalna. Uwielbiam tego rodzaju konfiguracje, architekturę dosłownie nie z tego świata. Nieprzyjemne zanurzenia w Strefie Mroku. Brutalne oderwanie od ziemi, lewitacja w rzeczywistości płynnej. Niewiarygodna destabilizacja wszechrzeczy. Poza czasem i przestrzenią niekoniecznie Howarda Phillipsa Lovecrafta. Niekończące się przedpołudnie i wszystkie drogi prowadzące do (nie)naturalnego zbiornika wodnego. Stałe punkty w małżeńskiej wędrówce wszystkich Jen i wszystkich Danów Tego świata: stara tabliczka informująca o obowiązującym zakazie pływania w nieszczęsnym stawie, metalowa beczka z jakąś nieciekawą zawartością i „sekretna dróżka”. Ludzie obracający się wokół własnej osi, uwikłani w sytuację pozornie bez wyjścia. Zapętleni. Przygnieceni monotonią, znudzeni sobą, ale bojący się zmian. Lepsza znana niedola od ewentualnych nowych przykrości. Od miłości do przyzwyczajenia. Przeklęte wzgórze remedium na wypalony związek? Tak czy inaczej, protagoniści „Brightwood” Dane Elcara siedzą w tym razem; jak we wszystkich życiowych bagnach od początku ich dynamicznej relacji. Wzloty i upadki rzekomych niedopasowanych. Uwięzionych w krainie nieznośnych dźwięków - debiutujący w branży filmowej Jason Cook skomponował 84-minutową symfonię, piorunującą partyturę specjalnie dla „Brightwood”, z której dogłębnie wzruszony tymi melodiami reżyser mógł wykorzystać jakieś trzydzieści minut. Perfekcyjny akompaniament dla piekielnej prozy życia. „Cudowne rozmnażanie słuchawek Jen”, znikający przechodzień, alarmujące okrzyki w oddali i wreszcie zakapturzona postać nieodpowiadająca na zaczepki niekoniecznie nieznajomych. Skamieniały ścigany, niespecjalnie zagadkowy milczący człowiek twardo odwrócony plecami do proszącego o pomoc małżeństwa. W niekonwencjonalny sposób;) Scenarzysta i reżyser „Brightwood” nie stronił od absurdu, ale gdybym miała wskazać najbardziej niedorzeczną akcję nad przeklętym stawem, to pewnie postawiłabym właśnie na „dorwanie bezdomnego”. Tragikomiczne ściąganie na siebie uwagi, jednostronna rozmowa struchlałych natrętów z niegrzecznym spacerowiczem. Domyślam się, że nonsensowne dialogi miały wpisywać się w ten abstrakcyjny nastrój, wzmagać poczucie osamotnienia na solidnym(?) pokładzie Racjonalizmu – zasiewanie zwątpienia w trzeźwość osądu zbłąkanych bohaterów terroru w biały dzień – nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że autor czasami iście nadludzkim wysiłkiem „wypacał z siebie” bzdurne kwestie Dana i Jen. Toporne wymiany zdań między kręcącymi się w kółko, niesamowicie strudzonymi wędrowcami. Życie po życiu? Piekło powtarzalności, które zwiedziłam z prawdziwym zainteresowaniem. Porywająca niepewność w surowej nierzeczywistości anormalnie ograniczonej.

Brightwood”, czyli czupurna opowieść filmowa spokrewniona z uwolnionym w 2018 roku shortem pt. „The Pond”. Apetyczna mieszanka gatunkowa nakręcona za przysłowiowe grosze. Zaciskająca się pętla Dane Elcara. Symboliczne dzieło pełnometrażowego debiutanta z niepoślednim gustem artystycznym. Kapitalne wyczucie klimatu – zniewalający aromat 70's exploitation cinema. Dla koneserów sztuki nieokrzesanej. Dobry produkt o profilu niszowym.

sobota, 27 kwietnia 2024

„Niepokalana” (2024)

 
Młoda zakonnica ze Stanów Zjednoczonych Cecilia, korzystając z zaproszenia ojca Sala Tedeschi, przybywa do klasztoru we Włoszech. Po rozległym zabytkowym obiekcie w malowniczej okolicy oprowadza ją surowa siostra Isabelle, która sugeruje pobożnej nowicjuszce, że to nie jest odpowiednie miejsce dla niej. Amerykanka nie daje się jednak odwieść od powziętej decyzji i jeszcze tego samego dnia składa śluby zakonne, a niedługo potem odkrywa najcenniejszą relikwię tutejszego zgromadzenia, przechowywany w kaplicy klasztornej Święty Gwóźdź. I traci przytomność. Jakiś czas po tym wstydliwym dla niej incydencie, zaniepokojona porannymi mdłościami siostra Cecilia odwiedza klasztorny gabinet lekarski. Wyniki są jednoznaczne: kobieta jest w ciąży, mimo że nigdy nie współżyła z mężczyzną. Jedyną zaszokowaną tą informacją jest sama pobłogosławiona, ale w tłumie podekscytowanych zakonnic najwyraźniej od dawna wyczekujących niepokalanego poczęcia, znajdują się jednostki niepodzielające entuzjazmu sióstr adorujących coraz bardziej zaniepokojoną Cecilię. Tracącą poczucie bezpieczeństwa w teoretycznym Domu Bożym.

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Middle Child Pictures

W 2014 roku siedemnastoletnia wówczas amerykańska aktorka Sydney Sweeney (m.in. „Oddział” Johna Carpentera, późniejsze „Tajemnice Silver Lake” Davida Roberta Mitchella, „Nokturn” Zu Quirke i przebojowy serial Bruce'a Millera, oparty na opus magnum Margaret Atwood, „Opowieść podręcznej”) wzięła udział w przesłuchaniu do roli w filmie na podstawie scenariusza Andrew Lobela. Projekt utknął – nie wszedł w fazę produkcji – po zakończeniu prac nad serialem „Euforia” Sama Levinsona aktorka wzięła więc sprawy w swoje ręce. Kupiła prawa do scenariusz Lobela i skontaktowała się z szanowanym reżyserem Michaelem Mohanem (pracowała z nim przy serialu komediowym „Everything Sucks!” z 2018 roku oraz pełnometrażowym filmie fabularnym „Kiedy nikt nie patrzy” uwolnionym w roku 2021). W esemesie zapytała, czy byłby zainteresowany wzięciem udziału w jej producenckim przedsięwzięciu, wyreżyserowaniem horroru, nad którym mogłaby pracować na przełomie 2022 i 2023 roku (okienko w harmonogramie). Mohan był zainteresowany, ale ostateczną decyzję podjął podczas pierwszej lektury scenariusza: kiedy dotarł do zasadniczego odkrycia postaci przewodniej. Uznał jednak, że historia wymaga paru poprawek, po przedyskutowaniu sprawy z posiadaczką praw do historii Andrew Lobela, poddał materiał lekkiej obróbce, spełniając przy tym życzenia Sydney Sweeney, której zależało na filmie niepatyczkującym się z widzem. Horrorze bezkompromisowym, niestroniącym od makabry... i niebojącym się tematów potencjalnie niewygodnych dla niemałej grupy ludzi?

Główne zdjęcia do „Niepokalanej” (oryg. „Immaculate”) w reżyserii Michaela Mohana odbyły się w obszarze metropolitalnym Rzymu, a wśród głównych lokalizacji był niegdysiejszy klasztor w bliskim sąsiedztwie Watykanu, przekształcony w muzeum sztuki oraz wybudowana w latach 1604-1605 rozległa budowla w mieście i gminie Frascati, zamknięta dla zwiedzających Villa Parisi, od dziesiątek lat udostępniana jednak filmowcom (kręcono tutaj chociażby „Krew dla Dracul” Paula Morrisseya, „Cmentarzysko” Andrei Bianchiego i w mniejszym stopniu „Krwawy obóz” Mario Bavy). Produkcja zakończyła się w lutym 2023 roku, a w grudniu prawa do dystrybucji filmu na terenie Stanów Zjednoczonych nabyła niezależna firma Neon. Światowa premiera „Immaculate” przypadła na pierwszą połowę marca 2024 roku - wydarzenie w ramach South by Southwest Film Festival - natomiast w drugiej ruszyła międzynarodowa dystrybucja kinowa. Podczas prac nad „Niepokalaną” reżyser pozostawał pod dość silnym wpływem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego oraz amerykańskiego i włoskiego kina grozy z lat 70. XX wieku, a w szczególności „Co się stało z Solange?” Massimo Dallamano, „The Red Queen Kills Seven Times” Emilio P. Miraglii i „Egzorcysty” Williama Friedkina, ale opinia publiczna powiązała (tak zwane filmy bliźniacze) to dziełko z wydanym w kwietniu 2024 roku „Omenem: Początkiem”, debiutanckim osiągnięciem reżyserskim Arkashy Stephenson, prequelem wielkiego „Omenu” Richarda Donnera. Michael Mohan czerpał też z osobistych doświadczeń - wspomnienie młodości, katolickiego wychowania, aktywnego uczestnictwa we wspólnocie kościelnej (przywódca grupy młodzieżowej, która pewnego razu urządziła uroczyste palenie różnych utworów artystycznych jej zdaniem zawierających szatańskie przesłanie). W wywiadzie dla magazynu „Fangoria” zdeklarowany miłośnik horrorów, który w 2022 roku zawiązał w swoim przekonaniu bardzo owocną współpracę z większą fanką gatunku Sydney Sweeney, opowiedział o tym, jak jego rodzina przestała chodzić do kościoła. Zniechęciło ich płomienne kazanie antyaborcyjne, polityczny(?) manifest w obronie życia. Nun horror Michaela Mohana (jeszcze nie nunsploitation, nie ulega jednak wątpliwości, że „Niepokalana” rozbudziła nadzieje co poniektórych fanów gatunku na triumfalny powrót popularności „paskudnych opowieści zakonnych”), którego budżet oszacowano na dziewięć milionów dolarów, zgodnie z przewidywaniami wywołał (niewielkie) kontrowersje, radośnie podsycane między innymi w mediach społecznościowych przez czołową producentkę filmu, niesamowicie zaangażowaną (moim zdaniem aktorstwo na najwyższym poziomie, zwłaszcza w finale – miażdżąca ekspresja w jednym długim ujęciu) odtwórczynię roli głównej Sydney Sweeney, która na plan zdjęciowy „Niepokalanej” zaprosiła dwie drogie krewne - miała przyjemność zagrać ze swoimi babciami. Wcielając się w młodą zakonnicę na tropie ewentualnego spisku zawiązanego w odizolowanym klasztorze we Włoszech. „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna spotyka „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego... i wybucha „Satanico Pandemonium” Gilberto Martíneza Solaresa? Niezupełnie, ale muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiego rozwoju sytuacji. Jak na dzisiejsze standardy kina grozy (epoka ugrzeczniona) w świecie siostry Cecilii robi się całkiem grubo. Eskalacja niecodziennego konfliktu w starych murach, w których pojawiła się nowa Najświętsza Panienka. W każdym razie taka pewność zdaje się przepełniać ponoć bogobojne serca zgromadzone w imponującej/przytłaczającej posiadłości mrocznej na Starym Kontynencie.

Plakat filmu. „Immaculate” 2024, Black Bear, Fifty-Fifty Films, Middle Child Pictures

Ścigana przez zakapturzone postaci. Desperacka próba młodej kobiety, która już na wstępie ma uczulić odbiorców na cel podróży przedstawionej w następnej scenie młodej Amerykanki. Trzymający w napięciu prolog „Niepokalanej” Michaela Mohana (z najczęstszym w świecie horroru rodzajem złamania kości i klaustrofobicznym domknięciem) dobitnie przemawiający przeciwko wspólnocie, do której zdecydowała się przystąpić głęboko wierząca dziewczyna z Detroit w stanie Michigan. Nieznająca języka włoskiego siostra Cecilia, która nawróciła się w dzieciństwie, po fatalnej zabawie na zamarzniętym jeziorze. Osoba wysoko wrażliwa, nisko pochylająca się nad ciepiącymi bliźnimi i nieobojętna na krzywdę przedstawicieli rzekomo pomniejszych (niby mniej ważnych od samozwańczych właścicieli planety Ziemia) gatunków. Bohaterka dynamiczna, przechodząca wewnętrzną przemianę na skutek drastycznych przeżyć w swoim nowym domu, jak nazywa go ojciec Sal Tedeschi (zadowalający występ Álvaro Morte), który osobiście postarał się o sprowadzenie Cecilii do tego wyjątkowego zakonu. Przekonał swojego bezpośredniego zwierzchnika, srogiego kardynała Franco Merolę i zorganizował podróż kobiecie, której namawiać do opuszczenia ziemi ojczystej nie musiał. Najbliższa przyszłość nieświadomej protagonistce akurat (cóż za przypadek...) rysowała się w ciemnych barwach, chwilowo nie wiedziała, co ze sobą począć, ofertę włoskiego księdza odebrała zatem jak dar niebios. I została ciepło powitana przez Matkę Przełożoną, tego samego nie można jednak powiedzieć o okazjonalnej tłumaczce, ewidentnie nieprzykładającej się do zadania siostrze Isabelle (intrygująca kreacja debiutującej Giulii Heathfield Di Renzi i zarazem, w moim odczuciu, potencjał boleśnie niewykorzystany przez autorów „Niepokalanej”), która oprowadzi podekscytowaną nowicjuszkę po kawałku tej dyskusyjnej Ziemi Świętej – w drodze do przygotowanego dla siostry Cecilii pokoju pokaże jej chociażby tutejszą umieralnię, komnatę zakonnic, które na dniach mają spotkać się ze Stwórcą. Schorowane panie przynajmniej w większości w jesieni życia, którym siostra Cecilia powinna pomagać, zachowując przy tym zdwojoną ostrożność, ponieważ niektórym czekającym na śmierć zdarzają się napady agresji, ale nie powinna się nad nimi rozczulać, okazywać nadmiernego współczucia stworzeniom, które przecież nie mogą żyć wiecznie. Taka kolej rzeczy – jedni odchodzą, inni przychodzą. A krąg wtajemniczonych niecierpliwie czeka na Tego Jedynego. W każdym razie w zbiorowej reakcji na wiadomość o niepokalanym poczęciu w Domu Szkarłatnych Twarzy próżno szukać niedowierzania, zgorszenia czy wręcz oburzenia bluźnierczymi sugestiami o drugiej Najświętszej Pannie Różańcowej. Wygląda to raczej tak, jakby spełniło się jakieś proroctwo znane długoletnim mieszkankom klasztoru na pustkowiu. Właściwie czarowny krajobraz naturalny, stosownie posępny, złowrogi. Plenery skąpane w jesiennej aurze, odczuwalnie obarczone jakąś nieuchwytną groźbą; gotycka nadnaturalność uchwycona w horrorze niekoniecznie nadprzyrodzonym. Młodszym zakonnicom szybko udzieli się radosny nastrój oczekiwania, najbliższa współlokatorka admirowanej Amerykanki, niepokorna siostra Gwen (dość przebojowe wcielenie aktorskie Benedetty Porcaroli) należy jednak do nielicznych wyjątków. Niektóre mogą być zazdrosne, ale Gwen prędzej współczuje zdezorientowanej koleżance obleganej przez bandę wariatów. Z premedytacją okłamywanej przez fałszywych proroków? Niebezpieczna sekta pod przykrywką społecznie użytecznej kongregacji? Nieuchronny rozpad cielesny kobiety brzemiennej? Tak czy inaczej, w „Niepokalanej” Michaela Mohana odzywają się echa body horroru: ząb w wymiocinach, paznokieć z iście masochistyczną determinacją, z nieznośną powolnością, bezlitośnie odrywany w konfesjonale, miejscu znanym z pewnego koszmarnego snu (jeśli o mnie chodzi jedyne skuteczne „buu!” - tanie sztuczki, których, uważam, tym razem nie nadużywano). Przypomniał się „Czarny łabędź” Darrena Aronofsky'ego, w tym miejscu wypada jednak nadmienić, że poważniejszych opiniujący ode mnie podczas seansu „Niepokalanej” nachodziły raczej skojarzenia z jego „Mother!” (2017). Myślę, że na wyróżnienie zasługuje też realistyczny widok po potężnym zderzeniu z twardą nawierzchnią – tragedia na dziedzińcu, która celowo bądź przypadkiem przywołała wspomnienie „Omenu” Richarda Donnera. Rzekome samobójstwo (lub nieszczęśliwy wypadek) zakonnicy inwazyjnej.

Utartym szlakiem w królestwie horroru w tempie niezawrotnym, ale też krokiem niespacerowym (gdzieś pomiędzy tak zwanym straszakiem popcornowym a slow burn). Konwencjonalny nun horror w nieplastikowym opakowaniu – dość intensywna oprawa audiowizualna z graficznymi bonusami dla zwolenników sztuki makabrycznej. Skromny teatr gore z nieskromnym zakończeniem. Przeszywający finał piekielnej przygody w klasztorze. „Niepokalana” Michaela Mohana to całkiem wdzięczny ukłon w stronę kultowych amerykańskich horrorów religijnych/okultystycznych i włoskiego nurtu giallo; nierozwlekły list miłosny głównie do utworów z lat 70. XX wieku. Niegrzeczna produkcja z widowiskową kreacją pierwszoplanową. Dokazująca Sydney Sweeney w klimatycznej opowieści nieoryginalnej. Według mnie niekiepsko to wyszło.