Jennifer Ross pracuje w supermarkecie, który niedługo ma zostać sprzedany.
Tuż przed zamknięciem do sklepu przychodzi jej były chłopak, Craig Peterson
prosząc, żeby dziewczyna do niego wróciła. Gdy Jennifer odmawia chłopak staje
się agresywny. Współpracownicy Jennifer przychodzą jej z pomocą i po dłuższym
starciu udaje im się wyrzucić Craiga ze sklepu. Zaraz potem zamykają supermarket
i przystępują do przygotowywania towaru na następny dzień. Nie wiedzą, że w
sklepie znajduje się szaleniec, który w brutalny sposób pozbawia życia każdego,
kto przebywa poza wzrokiem kolegów. Ofiary mnożą się w zastraszającym tempie, a
tymczasem ostali przy życiu pracownicy supermarketu spokojnie wykonują swoje
obowiązki.
W kinie grozy Scott Spiegel dał się poznać przede wszystkim, jako reżyser i współscenarzysta „Od
zmierzchu do świtu 2” i „Hostelu 3” oraz współscenarzysta „Martwego zła 2”.
Niewiele osób spoza kręgu miłośników horrorów wie, że swoją reżyserską przygodę
w pełnym metrażu zaczynał od brutalnego slashera
pt. „Intruz”, w którym niewielkie role powierzył Bruce’owi Campbellowi, Samowi
Raimiemu i jego bratu Tedowi. Zważywszy na doskonałą jakość filmu zrealizowanego
za zaledwie sto trzydzieści tysięcy dolarów fakt, że nie wszedł do panteonu
najlepszych slasherów w historii kina
może wprawić w osłupienie. Powody takiego stanu rzeczy są mi nieznane – nie wiem,
czy zawiniła niewystarczająca dystrybucja, nieskuteczna kampania reklamowa, czy
raczej data premiery, wszak w 1989 roku opinia publiczna mogła już być zmęczona
nawałem slasherów i zaczęła skłaniać
się w stronę innych podgatunków horroru. W każdym razie winą odejścia „Intruza”
w zapomnienie nie potrafię obarczyć jakości filmu, bo reżyser, którego dalsza
kariera nie potoczyła się w zadowalającym kierunku miał naprawdę znakomity
początek w pełnym metrażu. Powiedziałabym nawet, że Spiegel stworzył jeden z
najlepszych slasherów, jaki w życiu
widziałam.
„Intruz” to kameralny slasher, w
całości rozgrywający się w supermarkecie i na przylegającym do niego podwórzu w
przeciągu jednej nocy. Zamknięcie akcji na tak niewielkiej przestrzeni przez
scenarzystę Scotta Spiegela było pierwszym krokiem do stworzenia naprawdę klaustrofobicznej
atmosfery, ale pogoń za uzyskaniem tego rodzaju efektu na tym się nie
zakończyła. Twórcy skoncentrowali się również na oprawie audiowizualnej - lekko
przybrudzonych zdjęciach w odpowiednich momentach podkreślonych nastrojową
ścieżką dźwiękową: prostą, acz skutecznie podnoszącą napięcie, chwytliwą
melodyjką. Dużą zasługę w budowaniu wyrazistej aury zagrożenia miała sporadyczna
subiektywna realizacja, w paru momentach stanowiąca ujęcie perspektywy tajemniczego
mordercy. Całościowy obrazek wysiłków filmowców zdecydowanie oparł się próbie
czasu, co tym bardziej zdumiewa jeśli pamięta się, jakim kosztem zrealizowano „Intruza”.
Idąc śladami swojego kolegi, Sama Raimiego, a konkretniej jego „Martwego zła”
Spiegel udowadnia, że prawdziwie uzdolnionemu twórcy niepotrzebne duże
pieniądze do stworzenia perełki kina grozy – ciężka praca i rozbuchana wyobraźnia
są w stanie zrekompensować niedostatki finansowe, jeśli oczywiście osoba
kierująca projektem doskonale orientuje się w prawidłach rządzących gatunkiem i
potrafi w wielkim stylu przełożyć tę wiedzę na język filmu. Spiegel to potrafił
i zgodnie z zasadą głoszącą, że o randze reżysera przesądza to, co jest władny nakręcić
za niewielkie sumy jestem zmuszona stwierdzić, że wówczas był doskonałym
artystą, którego ówczesny kunszt jest nieosiągalny nawet dla mainstreamowych reżyserów
dysponujących milionami dolarów. W parze z realizacją idzie zgrabny scenariusz,
z idealnie obliczonymi środkami ciężkości. Historia rozpoczyna się tuż przed
zamknięciem supermarketu od incydentu z Craigiem Petersonem, który niedawno
wyszedł z więzienia i stara się skłonić swoją byłą dziewczynę, pracownicę
rzeczonego sklepu Jennifer do powrotu w jego ramiona. Wywiązuje się bójka
pomiędzy nim i współpracownikami przerażonej dziewczyny, zakończona po myśli tych
drugich. Jak można się domyślać to wydarzenie będzie pełniło ważną rolę w
dalszych partiach filmu, sugerując odbiorcy, że Craig ma jakiś udział w krwawych
mordach mających miejsce tej nocy. Przedtem jednak Spiegel pobieżnie portretuje
bohaterów, dosyć licznych, co obiecuje długi krwawy spektakl w dalszej części
projekcji, najwięcej uwagi poświęcając domniemanej final girl, Jennifer Ross. Przerażonej agresywnym zachowaniem byłego
chłopaka, drżącej przed nachalnym nagabywaniem jej osoby i równocześnie
cieszącej się zainteresowaniem, jakie okazuje jej jeden ze współpracowników.
Przybliżając nam sylwetki bohaterów filmu Spiegel często sili się na dowcip,
przy czym komizm jest tak idealnie wyważony, tak trafny, że stanowi miłe dla
oka i ucha dopełnienie przodujących form przekazu, skoncentrowanych na
generowaniu klimatu grozy i porażaniu brutalną stylistyką. Spiegel na kartach
scenariusza pokazał, jak pomocny w horrorze może być dowcip. Weźmy na przykład
opowieść właściciela sklepu o koledze strażaku, który na miejscu wypadku
swobodnie przechadzał się z głową ofiary w ręku jednocześnie zajadając kanapkę,
albo okładanie chłopaka odciętą głową pod koniec filmu. Takiej oddanej z niezwykłym
smakiem makabreski jest więcej i gwarantuję, że zamiast łagodzić brutalny
wydźwięk filmu tylko go potęguje, budząc jeszcze większy niesmak u oglądającego.
Wszystkie te doskonale koegzystujące części składowe „Intruza” wtłoczono w slasherowy schemat i tym samym nadano mu
zupełnie nową jakość. Rozpatrując samą warstwę fabularną, w oderwaniu od zjawiskowej
realizacji i trafnego czarnego humoru trudno doszukiwać się w niej czegoś
odkrywczego. Zamysłem Scotta Spiegela nie było wyrwanie się z ram fabularnej sztampy,
atakowanie widza innowacyjnymi wątkami, ale raczej udowodnienie wszystkim niedowiarkom,
że szeroko wyeksploatowana konwencja również może być gwarantem żywych emocji,
które notabene mnie osobiście towarzyszyły w dosłownie każdym ujęciu. Uczuciem przewodnim
było napięcie, którym twórcy ochoczo szafowali już od wstępnych sekwencji,
prawdziwy geniusz osiągając jednak w scenach powolnego zbliżania się do ofiary,
na tyle długiego, żeby podnieść poziom adrenaliny we krwi widza, ale bez wpadania w nużącą monotematyczność. Morderca przypuszczał atak
w dokładnie tym ułamku sekundy, który determinował największe emocje, w chwilach
szczytowej grozy, czyli wówczas, kiedy napięcie sięgnęło zenitu. A jego wejścia
kilkukrotnie były nadzwyczaj efektowne, głównie przez pierwszorzędny montaż.
Nie sposób wypunktować wszystkich brutalnych akcentów, które pojawiły się w
„Intruzie”, bo trup ściele się naprawdę gęsto, a formy pozbawiania życia
nieszczęsnych pracowników supermarketu są coraz bardziej wymyślne. Twórcy
efektów specjalnych nie żałowali posoki, ale największe wrażenie i tak robią
realistyczne rekwizyty imitujące części ludzkiego ciała. Wypadają tak
wiarygodnie, że aż ciężko było mi uwierzyć, że produkcja kosztowała zaledwie
sto trzydzieści tysięcy dolarów, wszak takiej autentyczności często nie
uświadczy się w dużo droższych horrorach. Cóż, twórcy „Intruza” po raz kolejny
udowodnili, że finanse są sprawą drugorzędną, że realistyczny rezultat można
osiągnąć nawet niskim kosztem, o ile oczywiście postawi się na praktyczne, a
nie komputerowe efekty. Poziom scen mordów winduje również odwaga twórców,
długie zbliżenia na okaleczanie ofiar z wykorzystaniem różnych narzędzi
znajdujących się w supermarkecie. Przepoławianie głowy chłopaka za pomocą piły
z „pornograficznymi” zbliżeniami na fragmenty skóry spadające na podłogę,
sfinalizowane niesymetrycznym złożeniem tej części ludzkiego ciała, dającym doprawdy
groteskowo-makabryczny efekt. Długie przebijanie oka z dokładnie sportretowanym
momentem zagłębiania się ostrego narzędzia w ciele, silne uderzenie nożem w
głowę chłopaka, tym bardziej porażające, że zaskakująco wmontowane w
rozdrabnianie przez niego produktów przeznaczonych do sprzedaży. Ponadto mamy
między innymi powieszenie na haku wbitym w szyję, zamienienie głowy w papkę, odcięte stopy w butach
stojące w toalecie, korpus spoczywający w chłodni i wiele innych obficie
oblanych posoką, śmiałych ujęć znakomicie oddanych na ekranie przez uzdolnionych
twórców efektów specjalnych i operatorów. A to wszystko przez przeważającą
część seansu rozgrywa się tuż obok ostałych przy życiu pracowników
supermarketu, nieświadomych obecności szaleńca. Podczas, gdy widzowie mogą
dokładnie przyjrzeć się krwawej działalności intruza, serwowanej z dużą częstotliwością,
kolejne niczego nieświadome potencjalne ofiary koncentrują się na swojej pracy.
Dzięki temu prostemu zabiegowi napięcie dodatkowo wzrasta – wszak wiemy, jak
kończą osoby znajdujące się akurat poza wzrokiem widza, ale ta wiedza jest
niedostępna bohaterom filmu. Aż do dynamicznej końcówki, sfinalizowanej długim
szatkowaniem człowieka tasakiem, niemalże robieniem sałatki z jego ciała. Pod koniec
pojawiają się również dwa zwroty akcji, przy czym pierwszy rozszyfrowałam już w
pierwszej połowie seansu (przewidywalność w tej kwestii jest moim zdaniem
jedynym mankamentem „Intruza”), ale za to drugi wypada całkiem zaskakująco.
„Intruz” to horror doskonały w niemalże każdym calu, mistrzowsko
wykorzystujący slasherowy schemat i
udowadniający, że do stworzenia prawdziwie emocjonującego obrazu nie potrzeba
dużych nakładów finansowych. Scott Spiegel stworzył prawdziwą perełkę, która
już samym nagromadzeniem napięcia i wiarygodnymi krwawymi efektami powinna
zagwarantować sobie miejsce w panteonie najlepszych slasherów w historii kina. A oprócz tego mamy przecież zjawiskową
realizację, która w ogóle się nie zestarzała, idealne zrównoważenie komizmu z
grozą i klaustrofobiczną kameralność. Dlaczego więc „Intruz” obecnie jest
praktycznie nieznany szerokiej grupie odbiorców? Dlaczego nie zajął moim
zdaniem należnego miejsca obok „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, „Halloween”,
„Piątku trzynastego” i „Koszmaru z ulicy Wiązów”? Jednoznacznej, obiektywnej odpowiedzi
nie potrafię udzielić, ale wiem, że taki stan rzeczy jest zwyczajnie
niesprawiedliwy.
Gdzie obejrzałaś te cudeńko?
OdpowiedzUsuńKolega mi pożyczył.
Usuń