Młoda kobieta, Jessica Loren, stawia się na starym posterunku, gotowa na
swoją pierwszą zmianę w policji. Pozostali funkcjonariusze przenieśli się już
do nowego budynku, ale sierżant chce, żeby Loren przypilnowała przez noc opuszczonego
przybytku i zaczekała na ludzi, którzy mają odebrać z posterunku niebezpieczne
odpady. Samotna służba i brak zajęcia początkowo nużą Jessicę. Sytuacja ulega
zmianie z chwilą pojawienia się bezdomnego, którego kobieta w końcu jest zmuszona
zatrzymać w areszcie i w momencie odkrycia przez policjantkę, że wewnątrz
przebywa ktoś jeszcze. Początkowo podejrzewa włamanie, ale coraz dziwaczniejsze
zjawiska, którym świadkuje każą jej sądzić, że posterunek jest nawiedzony. I to
przez dusze psychopatycznej rodzinki Paymonów. Jej członek przed rokiem zabił
jej ojca, policjanta na służbie, przybyłego z odsieczą ich ofiarom, a teraz
Jessica jest zmuszona stawić czoła ich złośliwym duchom.
Kiedy twórca takich horrorów, jak „Dread” i „Cassadaga” realizuje kolejnego
reprezentanta gatunku to można się spodziewać wszystkiego, co najlepsze. Jeśli
oczywiście poprzednia twórczość Anthony’ego DiBlasiego do nas przemawia. W
Polsce reżyser nie jest jeszcze na tyle rozpoznawalny, żeby jego nazwisko mogło
przyciągnąć przed ekrany tłumy spragnionych mocnych wrażeń widzów, ale w
Stanach Zjednoczonych zdążył już zwrócić na siebie uwagę opinii publicznej.
DiBlasi nie kręci mainstreamowych horrorów, budżet porównywalny do nakładów,
jakimi zazwyczaj dysponuje choćby James Wan jest dla niego nieosiągalny, ale w
moim mniemaniu to tylko podnosi poziom jego filmów. Zamiast drogich efektów
komputerowych i dramaturgii zbudowanej przede wszystkim na jump scenach mamy klasyczne straszenie i fizycznie obecne na planie
rekwizyty. Zarówno w warstwie fabularnej, w której w przypadku „Last Shift”
króluje prostota, jak i realizacyjnej styl DiBlasiego przywodzi na myśl
XX-wieczne kino grozy. Dynamiczne, acz odżegnujące się od zdobyczy nowoczesnej
technologii na rzecz starych, dobrych charakteryzacji. Taki styl oczywiście nie
może przypaść do gustu wszystkim, w dzisiejszych czasach wielu zapewne
zdefiniuje go słowem „specyficzny”, ale osoby chętnie sięgające po kino grozy z
lat 70-tych, 80-tych i 90-tych powinno usatysfakcjonować to, co artysta pokazał
w „Last Shift”.
Odnoszę wrażenie, że większość współczesnych ghost stories dzieli się na dwie grupy. Takie, które całą
dramaturgię budują z pomocą przemykających cieni, złowieszczych odgłosów i trzaskających
drzwi oraz takie, które bazują na jump
scenach poupychanych wszędzie, gdzie tylko się da i w ułamkach sekund
ukazujących koszmarne oblicza zazwyczaj wygenerowanych komputerowo maszkar. W
obecnych czasach rzadko trafia się twórca, który próbowałby straszyć, a nie
zaskakiwać widzów znienacka wskakującymi w kadr upiorami, więc kiedy wreszcie
mam okazję zobaczyć tego rodzaju ghost
story czuję się, jakbym wygrała na loterii. Do „Last Shift” zdążyła już
przylgnąć etykietka pochodnej „Ataku na posterunek 13” Johna Carpentera, a że
nie widziałam tego filmu nie jestem w stanie przytoczyć żadnych nawiązań. Za to
początkowo scenariusz autorstwa DiBlasiego i Scotta Poileya (panowie
współpracowali już przy realizacji „Missionary” i „Cassadaga”) nasuwał mi skojarzanie
z „Let Us Prey” – nocna zmiana na posterunku policji, w którym mają miejsce
irracjonalne wydarzenia. Ale tylko we wstępie, bo jak się szybko okazało fabuła
podążyła w zupełnie innym kierunku. W kierunku znanym każdemu, kto obejrzał w
swoim życiu parę historii o duchach, ale warsztatowo nieczęsto spotykanym we
współczesnym kinie grozy. Pierwszym odstępstwem od reguły jest główny korytarz
problematycznego posterunku, który zamiast zwyczajowego mroku skąpany jest w
rażącej bieli. Śnieżnobiałe ściany i silne światło przyjemnie kontrastują z
tematyką filmu, a i rozbryzgi krwi wyraźniej się na takich powierzchniach odznaczają.
Kiedy jeszcze Jessica świadkuje delikatnej ingerencji nieznanego w zwyczajną
rzeczywistość, bazującą na takich ogranych, acz doskonale obliczonych w czasie
chwytach, jak samo otwierające się i przesuwające szafki oraz dziwne odgłosy
rozlegające się z zaciemnionych pomieszczeń, skąpany w świetle główny korytarz
jawi się, jako bezpieczna przystań, miejsce silnie kontrastujące z mrocznymi
wnętrzami skrywającymi jakieś okropieństwa za zamkniętymi drzwiami. Wydawać by
się mogło, że oparcie całej fabuły na jednej postaci, w którą poprawnie
wcieliła się Juliana Harkavy, pomimo nieustannie odczuwanej, delikatnie
klaustrofobicznej atmosfery zagrożenia o nadnaturalnym podłożu, zapętli
scenariusz, racząc widza ciągłymi, nieefektownymi, samotnymi wędrówkami po
wyludnionym posterunku. Nic bardziej mylnego, bowiem DiBlasi naprawdę uczynił
wszystko, co w ludzkiej mocy, aby zdynamizować akcję przy równoczesnym braku
przekombinowania.
W każdym horrorze wcześniej, czy później następuje taki moment, w którym
widz nabiera przekonania, że to właśnie ta chwila, w której główny bohater powinien
odwrócić się na pięcie i uciekać nie oglądając się za siebie. W „Last Shift”
takim wydarzeniem jest równoczesne otwarcie wszystkich szafek w szatni, w
chwili, w której Loren na minutę spuszcza wzrok. Jessica jednak nie ucieka, co
scenarzyści tłumaczą jej chęcią wykazania się w nowej pracy, strachem przed
wyrzuceniem, czym w swoim mniemaniu zawiodłaby zmarłego ojca, cenionego
policjanta. Ponadto DiBlasi i Poiley nieustannie dają nam do zrozumienia, że Loren
nie jest tchórzliwą kobietką, bojącą się wyzwań, że jej nadrzędnym celem jest
ochrona niewinnych. Wytłumaczenie może i blade, może i odwaga głównej bohaterki
graniczy z głupotą. Może i ten wątek scenariusza wypadłyby lepiej, gdyby twórcy
trochę szybciej zdecydowali się na odcięcie Jessice wszystkich dróg powrotnych,
ale wtedy z pewnością nie krzyczałabym co chwilę, żeby czym prędzej opuściła
posterunek. Otwarte przez większą część seansu drzwi frontowe i tylne,
prowadzące do normalności i determinacja kobiety, aby jednak zostać i stawić
czoła okropieństwom, jakie zalęgły się w budynku tylko wzmagały napięcie, a to
wydaje mi się ważniejsze, niż podręcznikowa logika. Powiedziałam okropieństwom
i wydaje mi się, że użyłam najtrafniejszego słowa do zdefiniowania maszkar
nawiedzających posterunek. Zamysł był taki, aby antagonistami uczynić duchy
trzech członków rodziny Paymonów (których nazwisko nawiązuje do Pajmona, w okultyzmie
upadłego anioła, sługi Lucyfera), którzy przed rokiem zostali zatrzymani pod
zarzutem seryjnych mordów młodych kobiet i popełnili samobójstwa w celi. Od
tego czasu nawiedzają to miejsce, uprzykrzając życie policjantów. Niby nic oryginalnego,
ale jeśli spojrzeć na formę to pozostaje tylko przyklasnąć twórcom. DiBlasi
wtłoczył w akcję kilka jump scenek,
ale jedynie w formie ozdobników, mających za zadanie głównie spotęgowanie i tak
niepokojącego klimatu. Jeśli chodzi o straszenie, w dosłownym tego słowa
znaczeniu, DiBlasi postawił na charakteryzację duchów. Maszkar z pociętymi,
spuchniętymi twarzami, w długich ujęciach wolnym krokiem zbliżających się do
Jessiki, których obecność na ekranie, jak na standardy typowych ghost stories jest zadziwiająco częsta.
Z nagła wyskakujących skądś odstręczających twarzy również nie brakuje, ale
uwagę zwracaja przede wszystkim częste odważne, długie zachodzenie policjantki,
podczas którego mamy okazję dokładnie przyjrzeć się wszystkich drastycznym,
anatomicznym szczegółom antagonistów (jedną taką sceną twórcy chyba nawiązywali
do „Koszmaru z ulicy Wiązów” – ciągnięcie po podłodze ciała). Fabułę dodatkowo
uatrakcyjniają zwroty akcji, dokładnie trzy, z których jedna mająca miejsce tuż
po rozmowie z posterunkowym odwiedzającym Loren dosłownie wbiła mnie w fotel.
Prosty zabieg, ale jakże skuteczny. Aby podnieść nieco dramaturgię fabuły
scenarzyści dodali wątek telefonów od porwanej dziewczyny, które pomimo przełączenia
wszystkich rozmów do nowej siedziby policji są kierowane do Jessiki. Z tym
wątkiem jest związany drugi zwrot akcji, logiczny, acz łatwy do przewidzenia
dużo wcześniej. Trzeci ma miejsce w finale i choć zapewne nikt nie odda mu oryginalności
wydaje mi się, że w kontekście tego rodzaju scenariusza był jedynym właściwym.
Może i przewidywalnym, ale co należy zapisać na plus UWAGA SPOILER dopuszczającym dwojaką interpretację wszystkich
wcześniejszych wydarzeń KONIEC SPOILERA.
Do ideału „Last Shift” jeszcze trochę brakuje, ale i tak to co dostałam
było dla mnie dużym przeżyciem. Prostota fabularna, znakomite charakteryzacje,
dużo klasycznego straszenia w połączeniu z idealnie obliczonymi w czasie jump scenami i oczywiście klimat
bazujący zarówno na kontrastującej z niepokojącymi wydarzeniami rażącej bieli,
jak i mroczności, co jakiś czas z nagła spowijającej wnętrza wyludnionego
posterunku. Jeśli ghost story to
przede wszystkim taka, niebojąca się dosłowności i nieprzekombinowana w
warstwie fabularnej!
Własnie wczoraj wrzuciłem ten film na ruszt i faktycznie miłe zaskoczenie. Skojarzenie z „Let Us Prey” bylo na tyle silne, że na początku chciałem go wyłączyć stwierdzając "Kurcze już widziałem ten film", dobrze że jeszcze chwilę poczekałem bo zaczęło mi coś nie grać.
OdpowiedzUsuńTo skojarzenie chyba każdemu się nasunie, kto widział "Let Us Prey", bo nieczęsto akcję filmu zamyka się na posterunku policji, ale jak zauważyłeś sceneria to jedyna zbieżność. No poza akcją skoncentrowaną na "nowej na posterunku". Paru widzów porównuje też "Last Shift" do "Ataku na posterunek 13", ale nie widziałam, więc nie będę się wymądrzać;)
UsuńWidziałam ten film i bardzo mi sie podobał ciekawa fabuła
OdpowiedzUsuń