niedziela, 31 stycznia 2016

„Alone in the Dark” (1982)


Doktor Dan Potter dostaje pracę w zakładzie psychiatrycznym Haven, kierowanym przez ekscentrycznego Leo Baina. Umieszczeni na trzecim piętrze, szczególnie niebezpieczni chorzy roją sobie, że Potter zabił swojego poprzednika, psychiatrę Harry’ego Mertona i postanawiają się zemścić. Okazja nadarza się podczas awarii prądu w całym mieście. Czterech niebezpiecznych pacjentów zakładu psychiatrycznego opuszcza placówkę i rozpoczyna polowanie na Dana Pottera. Psychiatra tymczasem nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie niebezpieczeństwo grozi jemu i jego rodzinie, nawet kiedy dochodzą do niego doniesienia o przypadkowych ofiarach jego niedawnych pacjentów.

„Alone in the Dark” to pełnometrażowy debiut Jacka Sholdera, który w późniejszych latach nakręcił między innymi „Koszmar z ulicy Wiązów 2: Zemstę Freddy’ego”, „Ukrytego” i „Władcę życzeń 2”. Scenariusz Sholder opracował wspólnie z Robertem Shayem i Michaelem Harrpsterem. Efekt tej współpracy został doceniony przez krytyków, spośród których wielu utrzymywało, że to jeden z bardziej odkrywczych slasherów, jakie powstały. Sam Jack Sholder ubolewał, że film choć jego zdaniem inteligentny przeszedł bez większego echa, według niego opinia publiczna nie doceniła „Alone in the Dark” w stopniu tożsamym do realnej wartości produkcji. I rzeczywiście dziełko Jacka Sholdera nie odniosło spektakularnego komercyjnego sukcesu. W Polsce wspomniane wyżej późniejsze horrory tego reżysera są zdecydowanie bardziej znane, również przez lekceważący stosunek naszych dystrybutorów względem „Alone in the Dark”, chociaż jego pełnometrażowy debiut, w moim odczuciu miał w sobie zdecydowanie najwięcej uroku.

Pomysł na scenariusz zrodził się w głowie Jacka Sholdera po zapoznaniu się z teorią szkockiego psychiatry, Ronalda Davida Lainga (znanego jako RD Laing), głoszącej, że przypadek każdej chorej psychicznie osoby należy interpretować, jako ważne, indywidualnie przeżywane doświadczenie, niedostępne zdrowym jednostkom, pamiętając, że ich największym problemem jest niemożność przystosowania się do otaczającej ich rzeczywistości, a nie choroba sama w sobie. RD Laing był prototypem zdecydowanie najciekawszego bohatera „Alone in the Dark”, dyrektora Haven, Leo Baina, w którego wcielił się Donald Pleasence, najczęściej kojarzony z „Halloween”, przy czym scenarzyści zdecydowali się na satyryczne spojrzenie na tę postać. Niekonwencjonalne podejście do pacjentów Baina, bezrefleksyjne folgowanie ich pragnieniom i szukanie sposobów nie tyle leczenia ich dolegliwości, ile radzenia sobie z nimi scenariusz „Alone in the Dark” ujął w doprawdy prześmiewczy, celowo przejaskrawiony sposób, tym samym wzbudzając w widzu obserwującym dziwaczne zachowanie niezastąpionego Pleasence’a wrażenie wyartykułowane przez Dana Pottera, że psychiatra ponosi ryzyko przejęcia szaleństwa swoich pacjentów. Swobodny stosunek Baina do wszystkich przypadków, również tych stwarzających zagrożenie dla otoczenia nosi w sobie znamiona swoistej dziecięcej naiwności, co nie pozostawia wątpliwości, że Sholder postanowił wykpić teorie RD Lainga, przy okazji tworząc jedną z najciekawszych postaci, jaką dane mi było zobaczyć w slasherze, zdecydowanie nieprzystającą do żadnego modelu protagonisty, jakie na przestrzeni lat wypracował sobie ten nurt. Nowy psychiatra w Haven, Dan Potter (staranna kreacja Dwighta Schultza) optuje za klasycznym podejściem do pacjentów, zdając sobie sprawę, że spełnianie wszystkich ich zachcianek może być tragiczne w skutkach. Widać to na przykładzie choćby prośby o zapałki, wyartykułowanej przez pensjonariusza trzeciego piętra, zarezerwowanego dla najniebezpieczniejszych pacjentów. Potter stanowczo odmawia, ale Bain bez namysłu wręcza mu całe pudełko, wiedząc, że mężczyzna jest piromanem... Właściwie większość początkowych wydarzeń, mających miejsce w zakładzie psychiatrycznym koncentruje się na uwypuklaniu satyrycznego wydźwięku scenariusza z jednoczesnym potęgowaniem aury rychłego zagrożenia. Ryzykowana mieszanka, ale Sholder całkowicie sprostał temu ambitnemu zadaniu – sprawił, że niejednokrotnie pokładałam się ze śmiechu, żeby chwilę potem, nagle, bez żadnego ostrzeżenia poczuć, jak moje mięśnie mimowolnie się napinają. Twórcom udało się osiągnąć taki efekt dzięki prostym, nieprzekombinowanym zabiegom i zbalansowaniu humoru z napięciem. Równowaga pomiędzy tymi zgoła odmiennymi stanami została osiągnięta, co zwiększyło siłę rażenia „Alone in the Dark”, poprzez dostarczenie całej gamy emocji. Dowcipne aspekty scenariusza uwidaczniają się nie tylko w rysach psychologicznych poszczególnych postaci, ale również w starannie rozpisanych, wręcz genialnych dialogach. Jedna z pierwszych konwersacji pomiędzy Danem Potterem i recepcjonistką w Haven doprowadziła mnie do łez, gdyż podobnie, jak pozostałe komiczne dialogi (ale już nie aż tak produktywne) bazowała na preferowanych przeze mnie celowo nonsensownych kwestiach. Zaraz potem poznajemy czterech groźnych pacjentów osadzonych na trzecim piętrze Haven, wśród których jest hemofilik niepokazujący obcym swojej twarzy, wspomniany piroman, któremu się wydaje, że jest kaznodzieją, otyły pedofil i herszt całej tej bandy, paranoik, który nabiera przekonania, że Potter zabił swojego poprzednika, psychiatrę Harry’ego Mertona. Jeden rzut oka na tę gromadkę wystarczy, żeby zetrzeć uśmiech z twarzy widza, wywołany poprzednią prześmiewczą sceną i wyprzeć wstępną lekkość atmosferą rychłego zagrożenia, dosłownie spowijającą głównego bohatera już od jego pierwszego spotkania z niebezpiecznymi pacjentami. Humor oczywiście nadal będzie od czasu do czasu przebijał ze scenariusza, ale już do końca seansu będzie koegzystował z podskórnym napięciem, i to w idealnej harmonii.

Realia zakładu psychiatrycznego scenarzyści przemieszali z prywatnym życiem Dana Pottera. Wspominam o tym dlatego, że stosunkowo szybko okazuje się, że ciekawe persony znajdują się również poza terenem ośrodka, że również zwykłą codzienność głównego bohatera twórcom udało się wzbogacić postaciami zwyczajnie wymykającymi się modelom bohaterów filmów slash. Jego rezolutna córka, Lyla i borykająca się z problemami psychicznymi siostra, Toni to doskonały przykład duetu, który bez większego wysiłku podnosi poziom dosłownie każdej sceny z jego udziałem. Na szczególne wyróżnienie jednak zasługuje sekwencja, podczas której Toni zwierza się małej Lyli ze swoich dziecięcych lęków – strachem przed ciemnością, oknem, szafą i najbardziej paraliżującym lękiem przed ręką nagle wychylającą się spod łóżka, żeby pochwycić jej kostkę. Dziewczynka początkowo przygląda się jej z politowaniem, co stanowi typowy przykład odwrócenia ról (dziecko odważniejsze od dorosłej kobiety), ale z czasem przejmuje lęki swojej nieostrożnej ciotki. Ta sekwencja, oprócz walorów komediowych, których geniuszu nie da się streścić (trzeba to zobaczyć) stanowi przemyślane preludium do późniejszych dwóch mordów. Kiedy miasto dotyka awaria elektryczności czterech groźnych pacjentów Haven opuszcza placówkę, żeby zemścić się na Potterze za wyimaginowane zamordowanie jego poprzednika. Najpierw, wraz z innymi obywatelami, którzy dostrzegli dla siebie szansę wzbogacenia się w tej nieoczekiwanej sytuacji, decydują się obrabować sklep. Podczas, gdy pozostali się uzbrajają hemofilik przywdziewa hokejową maskę a la Jason Voorhees. Kiedy wszystko jest już gotowe rozpoczynają regularną rzeź, która niestety rzadko znajduje się w zasięgu wzroku widza. Operatorzy często uciekają z kamerą, co uniemożliwia przyjrzenie się wszystkim drastycznym szczegółom zbrodniczej działalności czarnych bohaterów, a to co dane jest nam zobaczyć nie nosi w sobie znamion większej oryginalności. Ot, łamanie kręgosłupa, podcinanie gardeł, czy przebijanie ciała strzałą wypuszczoną z kuszy, z minimalną dawką krwi. Naprawdę szkoda, że nie postawiono na większą dosłowność, nie pokuszono się o bardziej pomysłowe sceny eliminacji ofiar obficiej podlane posoką, bo to właściwie jeden z dwóch mankamentów „Alone in the Dark”. Gdyby nie owo uchybienie pełnometrażowy debiut Jacka Sholdera miałby szansę trafić do kanonu najlepszych slasherów w historii kinematografii, silniej wbić się w pamięć ówczesnej opinii publicznej i być może zyskać większą uwagę kolejnych pokoleń widzów. Gwoli sprawiedliwości jednak w tych dłuższych sekwencjach bezpośrednio poprzedzających mordy skonfrontowano odbiorców z takim napięciem, że chwilami zapomina się o niskiej drastyczności. Już poszukiwania czarnoskórego pracownika Haven znacząco podnoszą poziom adrenaliny we krwi, nawet jeśli sfinalizowanie owej sceny nieco rozczarowuje. Ale moim zdaniem największym wyczuciem dramaturgii i porażającą wirtuozerią twórcy wykazali się w trakcie ustępu z opiekunką Lyli i jej chłopakiem. Małe tete-a-tete, co typowe dla slasherów zostaje przerwane przez żądnych krwi maniaków w sposób zasugerowany wcześniej rozmową Toni z małą Potterówną. Najpierw lustracja szafy, jako prawdopodobnego źródła zagrożenia, która ostatecznie okazuje się mniej „śmiercionośna” niż wedle Toni siedlisko największych dziecięcych lęków. Dodajmy do tego rozciągnięte w czasie, w odpowiednich momentach podrywające z fotela przebijanie nożem łóżka od spodu, na którym siedzi roztrzęsiona blondynka i mamy jedną z bardziej charakterystycznych scen w historii filmów slash. Przy czym znowu odrobinę rozczarowującą finalnym pochwyceniem ofiary. Swego rodzaju wycofaniem twórcy wykazali się również podczas jednego z końcowych ujęć, manifestującego halucynację Toni, nad którą pracował niezastąpiony Tom Savini. Charakteryzator jak zawsze wykonał kawał doskonałej roboty, ale rezultaty jego pracy dobrze widać jedynie na stopklatce, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu reżyser zdecydował się pokazać szkaradną postać jedynie w migawce. Wspomniałam, że „Alone in the Dark” ma dwa niedostatki. Drugim, obok małej drastyczności jest końcowy zwrot akcji, podczas którego w moim odczuciu scenarzyści wpadli w pułapkę, którą sami zastawili. UWAGA SPOILER Na początku zdradzili, że hemofilik boi się pokazywać swojej twarzy obcym, co jak dowiadujemy się w finale miało ni mniej, ni więcej usprawiedliwić nierozpoznanie przez Pottera nowej sympatii Toni, ale jednocześnie podkopało logikę całej intrygi. Bo skoro hemofilik wzdragał się przed pokazywaniem twarzy to dlaczego to się zmieniło po ucieczce z Haven? KONIEC SPOILERA.

Nawet biorąc pod uwagę mankamenty „Alone in the Dark” muszę przyznać, że to jeden z ciekawszych slasherów, jakie widziałam. Satyryczne ujęcie tematu, cechujące się dużym napięciem, mrocznym klimatem i nieprzesadzonym humorem, które odeszło w zapomnienie. Niesprawiedliwie, bo na tle całego nurtu slash wypada nadzwyczaj oryginalnie i co ważniejsze owa świeżość nie jest przekombinowana. Scenarzystom udało się rozpisać naprawdę zajmującą historię, zaludnioną przez niezwyczajne postacie, a operatorom wydobyć z niej maksimum dramaturgii i szarpiącego nerwy klimatu zdefiniowanego zagrożenia. Pozycja obowiązkowa dla wielbicieli slasherów i bez wątpienia najlepszy horror z reżyserskiego dorobku Jacka Sholdera, jaki zobaczyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz