Stronki na blogu

sobota, 30 maja 2020

„Killer Sofa” (2019)


Francesca zawsze przyciągała do siebie ludzi. Głównie płeć przeciwną. Gdy policja rozpoczyna śledztwo w sprawie śmierci mężczyzny, który jak się okazuje miał prawdziwą obsesję na punkcie Fransceski, kobieta zaopatruje się w stary rozkładany fotel. Niedługo potem ludzie z jej otoczenia zaczynają ginąć. Tymczasem dziadek jej najlepszej przyjaciółki Maxi, rabin Jack, stara się odnaleźć przeklęty mebel. Jest przekonany, że w fotelu zagnieździł się dybuk, który, jeśli nikt go nie powstrzymana, będzie z rozkoszą siał terror. Jack wierzy, że może go zniszczyć i tym samym ocalić wiele istnień, ale najpierw musi się dowiedzieć, w czyje ręce trafił zbrukany fotel.

Bernie Rao jest fanem XX-wiecznych horrorów, któremu we współczesnym kinie grozy trochę brakuje ich niezaprzeczalnej magii. Przez długi czas Rao wzdragał się przed spróbowaniem swoich sił w tym gatunku, ponieważ zakładał, że w dzisiejszych czasach stworzenie filmowego horroru w preferowanym przez niego stylu retro wymaga sporych nakładów pieniężnych. Z czasem uznał swoje założenia za przesadzone, a wraz z tym przyszło silne postanowienie o nakręceniu własnego horroru. Chciał stworzyć coś oryginalnego. Coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Rozejrzał się po pokoju i zobaczył fotel. Eureka! Zrobię film o morderczym fotelu! Rao przyznał, że w tamtej chwili nawet nie pomyślał o tym, jak głupi jest to pomysł. Dla niego był wprost niesamowity. Poza tym, jak słusznie zauważa, z głupich pomysłów też może wyrosnąć znakomity obraz. Scenariusz Bernie Rao napisał sam, sam też zasiadł na krześle reżyserskim. Poza tym był głównym producentem, autorem zdjęć i współmontażystą „Killer Sofy”. Absurdalnego nowozelandzkiego horroru od października 2019 roku (Stany Zjednoczone) dystrybuowanego w Internecie.

Horror o zabójczym fotelu. Mmm. Cóż za obiecująca rzecz! No, musiałam to sprawdzić. Zwróćcie uwagę, że napisałam „fotel”, choć w oryginalnym tytule stoi sofa. Nie wiadomo dlaczego. W sumie to największa zagadka tego przedsięwzięcia – nie ja pierwsza i z pewnością nie ostatnia zastanawiam się, skąd ta myląca nazwa... Cóż za niedopatrzenie! Noż to zmienia postać rzeczy! Sofa to nie to samo co rozkładany fotel. To zupełnie inny typ zbrodniarza. Pytam się więc: czy to w porządku, że tytuł filmu przygotowuje nas na udział mebla, którego w nim nie ma? Sofa oczywiście mogła w ostatniej chwili wycofać się z tego projektu – sofa też człowiek, może się rozmyślić – ale chyba po zajęciu jej miejsca przez fotel można było zmienić tytuł... Czy nie? Dobrze, zostawmy zakulisowe zawirowania. Faktem jest, że „Killer Sofa” traktuje o rozkładanym fotelu z ewidentnie morderczymi ciągotami. Starym, wygodnym meblu z oczami w formie guzików i paszczą, która jakoś nie chce się otworzyć. Wiemy jednak, że tam jest – na oparciu kawałek pod oczami widać długie wgłębienie; wypisz, wymaluj zaciśnięte wargi. Dla Berniego Rao największym komplementem były porównania co poniektórych recenzentów „Killer Sofy” do „Christine” Johna Carpentera (ewentualnie Stephena Kinga) i „Morderczej opony” Quentina Dupieux. Poczuł się wprost zaszczycony zestawianiem „jego dziecka” z takimi gigantami światowej kinematografii. Inaczej: obrazami, które wprost uwielbia. Trudno tego nie skojarzyć, ale pozwolę sobie zauważyć, że podobieństwa zaczynają i kończą się na ożywionym przedmiocie urządzającym sobie polowanie na ludzi. Nasza sofa... i widzicie jak ten tytuł miesza człowiekowi w głowie? Więc, nasz FOTEL do niedawna był zwyczajnym meblem. Stał sobie w magazynie i nikomu nie szkodził. Aż przyszedł zły człowiek i dał mu życie. Fotel może nawet sobie tego nie życzył. Może dobrze mu było tak jak było. Ale nikt się nieboraka o zdanie nie pytał – wyrwano go ze strefy komfortu, siłą przeciągnięto na ciemną stronę mocy i cóż poradzić, fotel musiał opuścić swoje przytulne (ciemne, zakurzone i zagracone) schronienie. Nie że nagle dostał nóg i poszedł w siną dal... Owszem, teraz już umie chodzić, ale z magazynu wydostał się inaczej. Wkroczyli inni ludzie i wytaszczyli go na zewnątrz. A potem przetransportowali do mieszkania młodej kobiety o imieniu Francesca (celowo przerysowana, ale niewprawnie kreacja Piimio Mei), która też ma swoje problemy. Otóż, boli ją, że ludzie dosłownie za nią szaleją. Głównie mężczyźni, choć oczywiście nie wszyscy. Na szczęście wreszcie znalazła chłopaka, który nie ma obsesji na jej punkcie, który najwyraźniej jest odporny na wrodzony magnetyzm Franceski. Trochę jak we „Wszyscy kochają Mandy Lane” Jonathana Levine'a – tyle że, przynajmniej na mój gust, Amber Heard bardziej nadaje się na kogoś, w kim wielu bez opamiętania się zakochuje i to już od pierwszego wejrzenia, nie sądzicie? A co jeśli główna bohaterka „Killer Sofy” ma w sobie coś... bo ja wiem... cudownego? groźnego? Powiedzmy, że może się w tym kryć coś więcej. A może nie. Może rzecz jedynie w tym, że jej nowy-stary fotel jest opętany przez dybuka. Złego ducha wywodzącego się z żydowskiego folkloru, który wytrwale eliminuje ludzi z otoczenia swojej nowej właścicielki. Ją samą, przynajmniej na razie, oszczędza. A właściwie to... Jeśli przetrawiliście już informację o polującym na ludzi rozkładanym fotelu, to łapcie kolejną: Francesca i jej ostatni nabytek mają się ku sobie. Tak, tak, w kobiecie budzi się seksualny pociąg do tego fotela. Może nie do końca świadomie, ale traktuje go bardziej jak kochanka niż część wystroju mieszkania. I nie wygląda na to, żeby fotelowi to przeszkadzało. Właściwie to wiele wskazuje na to, że stary mebel zabiega o względy swojej nowej właścicielki, że stara się ją w sobie rozkochać... Olaboga.

(źródło: https://www.youtube.com/watch?v=3F_JWQbJ8gw)
Oglądając „Killer Sofa” można zauważyć, że Bernie Rao starał się znaleźć jakiś nowy kierunek w horrorze, oparty na sprawdzonych motywach. Mamy normalnie martwy przedmiot, który nagle ożywa i rozpoczyna polowanie na ludzi (w tym przypadku rozkładany fotel, ale historia horroru uczy, że można wstawić tutaj dosłownie wszystko: samochodową oponę na przykład albo kosiarkę do trawy), a konkretniej przedmiot opętany przez dybuka; mamy niebezpieczne obsesje, trochę voodoo oraz mistycyzmu żydowskiego. I wreszcie człowieka, który postanawia stawić czoło złu. Odkrywającego w sobie nadzwyczajną moc rabina Jacka (nie najgorzej odwzorowana przez Jima Baltaxe'a przejaskrawiona postać), który wprawdzie niewiele wie o dybukach, ale od czego jest Internet? Ten trudniący się handlem antykami starszy mężczyzna uzyskuje niezbędną wiedzę od pewnego internetowego znawcy tematu, po czym przystępuje do poszukiwań przeklętego fotela. Jack nie zdaje sobie bowiem sprawy z tego (bo i skąd?), że problematyczny mebel wpadł w ręce najlepszej przyjaciółki jego wnuczki, Maxi (taki sobie występ Nathalie Morris). A zawsze powtarzam: grunt to komunikacja. To fortunny zbieg okoliczności, że fotel trafił do mieszkania przyjaciółki jego wnuczki. Fotel, którego tajemnicę Jack nieoczekiwanie odkrył pewnego słonecznego dnia, dosłownie na chodniku bliżej nieznanego nowozelandzkiego miasta, w którym mieszka i prowadzi przynoszący coraz mniejsze dochody mały legalny biznes. Gdyby tylko od początku o tym wiedział... To co? Ocaliłby wiele ludzkich istnień? Nie, na pewno nie wiele. Trup w „Killer Sofie” nie ścieli się gęsto, ale muszę przyznać, że jeden pomysł nie tyle na samą śmierć, ile na to, co potem, przykuł moją uwagę swoją, hmm... kreatywnością. Tak, to chyba dobre słowo. Bo jak inaczej określić zassanie fragmentów ludzkiego ciała przez odkurzacz. Strzępy mięsa i oko w przezroczystym zbiorniczku. A wcześniej... Bernie Rao wyznał, że zależało mu na praktycznych efektach specjalnych. Co nie powinno zaskakiwać u kogoś, kto zasadniczo zdecydowanie wyżej ceni sobie XX-wieczne kino grozy od współczesnego, który swój wyjazd do Nowej Zelandii w dużym stopniu zawdzięcza „Martwicy mózgu” i „Złemu smakowi Petera Jacksona. Który jest wprost zakochany w dawnej twórczości Johna Carpentera i Dario Argento, w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka, „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego i wielu innych legendarnych filmach gatunkowych. Rao jednakże, powiedzmy, zadziałał niejako wbrew sobie. To znaczy ostatecznie wykorzystał też efekty cyfrowe. Troszkę, ale szczerze mówiąc tyle wystarczyło, by wzbudzić we mnie niepożądany niesmak. Tandetne światła wystrzeliwujące z ciał ofiar opętanego fotela. Dość szkaradnego, ale według mnie mającego też w sobie coś milusiego (w wyglądzie, nie czynach), co chciałoby się przytulić (oho, chyba podzieliłam los Franceski...) - lubię kicz w kinie grozy, ale akurat nie taki. Nadzieja więc w fizycznych efektach... Płonna. Bo poza wspomnianą sceną z odkurzaczem i naturalnie występami nietytułowego śmiercionośnego mebla, nie bardzo jest o czym wspominać. Może okaleczenie TJ-a? W sumie niewiele wyobraźni widza pozostawiono, tyle że nie jest to koncepcja mająca wiele do zaoferowania osobom, które jakieś tam doświadczenie z kinem gore już mają. Choćby malutkie. A i wykonanie właściwie wszystkich scen okaleczeń i mordów, wysokiego realizmu z pewnością nie zachowuje. Niski budżet może być tu jakimś usprawiedliwieniem, ale z drugiej strony w swoim życiu widziałam już trochę tanich horrorów, którym udało się „zrobić coś z niczego”, więc... Myślę, że dałoby się zrobić to lepiej, i tyle. Już zaopatrzenie się w substancję bardziej udanie imitującą krew w moich oczach znacznie podniosłoby jakość owych, nie tak znowu dosadnych, momentów. Właśnie - „Killer Sofa” przemocą nie epatuje. Nie znajdujemy tutaj wielu długich zbliżeń na brzydkie rany. Co więcej: twórcy nie przeprowadzają nas z maksymalną dokładnością przez mordy dokonywane „rękami” starego mebla. I myślę, że ta decyzja nie była zdeterminowana jedynie koniecznością ograniczenia wydatków na praktyczne krwawe efekty specjalne, ale również, jeśli nie przede wszystkim, postacią samego agresora. Prawdziwego fotela, a nie jakiegoś tam komputerowego tworu. Trudno więc byłoby wprawić w ruch taki dość słusznych rozmiarów mebel w bardziej odkrytych scenach mordów, tak by nie odkryć za wiele. Na przykład człowieka popychającego fotel, bo mimo usilnych starań twórców w kierunku oddalenia od widzów takiego wrażenia, niestety właśnie tak mi to wyglądało. Jakby ktoś popychał tę landarę ku jej zupełnie nieprzygotowanym na atak ofiarom. Bo kto by się spodziewał zagrożenia za strony fotela? Swoją drogą zaskoczyło mnie, że Bernie Rao nie zdecydował się na mord, który nasuwa się sam przez się. W każdym razie ja byłam pewna, że fotelik wchłonie swoją paszczą przynajmniej jedną osobę. Pożre kogoś, kto na nim siądzie. A tu niespodzianka: niczego takiego w „Killer Sofie” nie ma. Za to później pojawia się coś nieoczekiwanego już w pozytywnym sensie. Najpierw pomyślałam: przecież to niemożliwe. Kompletna bzdura. A potem przypomniałam sobie, że to horror o zabójczym fotelu i... Wszystko stało się możliwe! Bzdura nagle zyskała niezaprzeczalny urok, a potem... No potem, wszystko prysło. Nie pierwszy raz zresztą. W mojej ocenie „Killer Sofa” Berniego Rao to obraz bardzo nierówny. Sekwencje, w których uwidaczniają się jakieś starania w kierunku wykrzesania napięcia, wygenerowania aury nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, niekoniecznie wyłącznie w formie ożywionego morderczego fotela, niekonsekwentnie zestawiano z nieodkrywczą historyjką, którą podano w dość karykaturalnej formie. To celowy zabieg. Problem w tym, że mocno mi się to gryzło. Prawdziwą sztuką jest uzyskanie smacznego efektu na podobnym kontraście (w zamyśle poważna, złowroga tonacja i czysty absurd, groteska) – sztuką, której moim zdaniem Bernie Rao nie pokazał. Zaryzykował i nic z tego nie wyszło. To znaczy, dobrze jest obejrzeć sobie horror z dodatkiem komedii (jeśli o mnie chodzi nieśmiesznej, poza rozrysowywaniem przez Jacka „jakże „skomplikowanego planu” walki ze złem) o chodzącym fotelu polującym na ludzi i rozkochującym w sobie kobietę, ale zdecydowanie ciekawiej byłoby bez tego wszystkiego, co wokół. Czary-mary, policyjne śledztwo, męczące gadki szmatki – ależ to wszystko infantylne. Pewnie tak miało być, ale wolałabym albo bardziej komedię, albo mniej komedię. Bo takie proporcje podziałały na mnie rozstrajająco. Nieprzyjemnie. Coś jak zatrucie pokarmowe, heh.

Killer Sofa” Berniego Rao obiecuje wiele, a tak mało daje... Chociaż podejrzewam, że ta produkcja i tak dała mi więcej, niż może dać wielu innym fanom kina grozy. Bo to film bardzo niszowy, emanujący taniością, niewykonany w pełni profesjonalnie (niektórzy na pewno uznają, że po amatorsku), niezbyt klimatyczny, niezbyt krwisty, niezbyt mądry... Właściwie to głupkowaty, ale tak miało być, więc... Tak czy inaczej nie jest to dobra propozycja dla każdego zjadacza filmowych horrorów. Dla fanów wszelkiej maści kuriozów, dla miłośników niskobudżetowych horrorów, sympatyków filmów o opętanych przedmiotach, zwłaszcza tych podanych z przymrużeniem oka, zwolenników XX-wiecznego kina grozy. Z tych grup według mnie najprędzej wyłonią się fani „Killer Sofy”. Ale obstawiam, że nie będzie ich wielu, że większość spotka duży zawód. Bo po horrorze o zabójczym fotelu (nie sofie!) spodziewamy się prawdziwej petardy, prawda? Czegoś, czego długo nie zapomnimy... No cóż, może i nie zapomnę tego śmiercionośnego mebla i prawdę mówiąc wolałbym, żeby tak było. Ale cała reszta? Nie, jakoś na zachowaniu innych wspomnień z „Killer Sofy” mi nie zależy. Polecać tego nie będę – wolę nie – ale dla tych, którzy na własną odpowiedzialność zechcą to to obejrzeć, mała rada: nie próbujcie tego siedząc w fotelu.

czwartek, 28 maja 2020

Zapowiedź: „Nieobliczalny”


Russell Crowe, zdobywca OSCARA za rolę w słynnym „GLADIATORZE”, tym razem w roli człowieka, którego nie chcielibyście spotkać na ulicy.

Scenariusz współtwórcy takich klasyków gatunku jak „RED EYE” i „NIEPOKÓJ”.

Film porównywany do słynnego „UPADKU” z Michaelem Douglasem.

Czuje się skrzywdzony, niewidzialny, wyrzucony poza nawias społeczeństwa. Od lat narasta w nim gniew i frustracja, chęć odwetu, który byłby też krzykiem rozpaczy. Dziś przeleje się czara goryczy.


„NIEOBLICZALNY” obudzi kina już 10 lipca.
Polski zwiastun:

Tego ranka Rachel jest już spóźniona do pracy, a przedzieranie się przez zakorkowane miasto to prawdziwa walka z czasem. Wszyscy kierowcy wokół są sfrustrowani i wzburzeni, ale jeden z nich jest tykającą bombą. Przepełniony gniewem i nienawiścią do świata, kipiący rządzą wymierzenia sprawiedliwości za wszystkie swoje nieszczęścia, tylko czeka na znak od losu. Gdy Rachel zatrąbi na niego na światłach, nieznajomy ruszy za nią w pogoń, gotowy dać jej bolesną lekcję. To co zaczęło się jak uliczna sprzeczka, wkrótce zmieni życie Rachel i jej bliskich w krwawą walkę o przetrwanie z człowiekiem, który nie ma już żadnych hamulców.

NIEOBLICZALNY
(Unhinged)
PREMIERA: 10 LIPCA 2020
Reżyseria: Derrick Borte
Obsada: Russell Crowe („Gladiator” - OSCAR, „Piękny umysł”, „Na cały głos” – serial, „Informator”, „Tajemnice Los Angeles”, „Równi goście”), Caren Pistorius („Gloria Bell”, „Światło między oceanami”, „Slow West”), Jimmi Simpson („Czarne lustro” - serial, „Tajemnice Silver Lake”, „Westworld” - serial)
Gatunek: thriller
Produkcja: USA 2020
Dystrybucja w Polsce: Monolith Films

Źródło: wszystkie materiały od Rabbit Action Sp. z o.o. i Monolith Films

„Gra w śmierć” (2017)


Grupa przyjaciół bawi się w domu z basenem. Niebawem znajdują w nim nietypową grę towarzyską, którą postanawiają wypróbować. Gra nakazuje im zabicie dwudziestu czterech osób w jak najkrótszym czasie. W przeciwnym razie po kolei mają ginąć sami gracze. Młodzi ludzie naturalnie nie traktują tego poważnie. Nawet gdy jednemu z nich eksploduje głowa, najpierw podejrzewają atak ze strony innego człowieka. Potem pozostaje im już tylko pogodzić się z myślą, że gra w śmierć wciąż się toczy. I zdecydować: zginąć czy zabić. Zdania są podzielone, ale władzę nad grupą zyskuje chłopak zdecydowany walczyć o życie.

Francusko-kanadyjsko-amerykański horror w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Kanadyjczyka Laurence'a Moraisa-Lagace'a oraz kanadyjsko-fancuskiego twórcy Sebastiena Landry'ego, który przedtem nakręcił tylko jeden pełnometrażowy obraz, melodramat „Un parallele plus tard” (2014). Scenariusz „Gry w śmierć” (oryg. „Game of Death”) Morais-Lagace i Landry napisali wspólnie ze scenarzystą Edouardem H. Bondem, który wcześniej stworzył jedynie scenariusz dwunastominutowego filmiku pt. „La Chienne” (2013). Pierwszy pokaz filmu odbył się na South by Southwest Film Festival w marcu 2017 roku.

Śmiercionośna gra (niezupełnie taka jak w „Uciec przeznaczeniu” Alvaro de Arminana ani w „Zostań żywy” Williama Brenta Bella, o „Jumanji” Joego Johnstona już nie wspominając), garstka nader powierzchownie wykreślonych postaci i półamatorska realizacja. Taka w wielkim skrócie jest „Gra w śmierć”, niedługi film (trochę ponad siedemdziesiąt minut, włącznie z czołówką i planszami końcowymi) Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a nastawiony głównie na, no powiedzmy, rzeź. Za krwawe, praktyczne efekty specjalne odpowiadali m.in. Jean-Mathieu-Berube i Carlo Harrietha, współzałożyciele firmy Blood Brothers FX (patrz: „Aquaslash”), a efektami wizualnymi zajęła się firma Alchemy 24. Aż za dobrze widać, że „Gra w śmierć” nie miała wystarczającego budżetu, więc tym bardziej dziwi taka ilość efektów specjalnych. Nie powiedziałabym, że jakaś szczególnie wygórowana, ale według mnie w tym przypadku lepiej byłoby jeszcze bardziej to ograniczyć. Skupić się na samej historii (którą najpierw przydałoby się dopracować), a nie coraz to bardziej rozpaczliwych próbach wzbudzenia jakichś reakcji w widzach praktycznymi i cyfrowymi „bajerami”. Bo co my tu mamy? Grupę młodych ludzi, dla których najważniejsze zdają się być seks i alkohol, którzy dają się poznać jako zapaleni imprezowicze i... Właściwie niewiele więcej potrafię o nich powiedzieć. Jeden z nich jest wyznawcą wszelakich teorii spiskowych (w reptilianów też wierzy) i na tym w sumie koniec. Nic więcej o tych ludziach podczas „naprędce zorganizowanego wieczorka zapoznawczego” się nie dowiedziałam. Coś mogło mi jednak umknąć, bo w „Grze w śmierć” panuje taki realizacyjny rozgardiasz, że trudno o maksymalne skupienie tak na bohaterach, jak na samej akcji. Rozchwiane zdjęcia, chaotyczny montaż, zmienna rozdzielczość obrazu (rozszerzenia, zwężenia – i to z obu stron, bo od czasu do czasu dostajemy filmiki nakręcone telefonami komórkowymi, przynajmniej umownie), mnóstwo żywych barw i niewiele szarości (czerni bodaj wcale). Do tego trochę wstawek wyobrażających gry na konsole i automaty z dawnych lat i na pocieszenie wspomniane już praktyczne efekty gore. A w centrum oczywiście tytułowy przedmiot – niezwyczajna gra... hmm... towarzyska. Trochę jak skrzyżowanie planszówki z Game Boyem. Myślę, że gdyby wcielić ten motyw w staranniej rozpisaną opowieść, w której znalazłaby się przynajmniej jedna bardziej rozbudowana osobowość (choćby nawet stereotypowa) i zadbać o stronę techniczną, to coś by z tego wyszło. Coś przynajmniej lekkostrawnego, a może nawet całkiem intrygującego. I klimatycznego. Ale widać brakło już pieniędzy na to co ważniejsze. Zabrakło realizatorskich umiejętności, ale i brakło tego, co nic nie kosztuje, no może poza lekkim wysiłkiem – pobudzenia szarych komórek. Widać rozpisanie prostej historyjki grozy z nastolatkami w rolach głównych przerosło scenarzystów. W każdym razie ja tak się na to coś zapatruję. Teen horror, regularna rąbanka oparta na motywie śmiercionośnej gry. Generalnie sprawdzonym, ale niekoniecznie pod takim kątem. Nie przypominam sobie bowiem utworu, który opowiadałby o grze toczącej się na podobnych zasadach, co nie znaczy, że takowy nie istnieje. Dlatego uważam, że nie jest to koncepcja pozbawiona potencjału. Cóż, może kiedyś na tym fundamencie zostanie wzniesiona budowla, na którą przynajmniej łatwo będzie patrzeć. Bo w tym przypadku... To niewątpliwie było wyzwanie: wytrwać do końca. Młodzi ludzie widoczni na ekranie uczestniczyli w swojej grze, a ja w swojej. W moim przypadku „cała zabawa” polegała na tym, by znaleźć w sobie takie pokłady cierpliwości, które pozwolą mi z otwartymi oczami dociągnąć do napisów końcowych. Po co w to grałam, nie wiem. Może z głupiej upartości. Tak czy inaczej, udało się. Obejrzałam „Grę w śmierć” w całości i teraz mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że już dawno tak durnowatego horroru nie widziałam. Takiej irytującej tandety i to zarówno na gruncie technicznym, jak tekstowym.

Strzeżcie się, bo oto przybywa grupka młodych ludzi gotowych raczyć nas bezsensownymi, często patetycznymi i/lub niesamowicie przesłodzonymi gadkami, ale i pragnących podzielić się z nami swoimi „jakże głębokimi” przemyśleniami o życiu. Czyli seksie, alkoholu, imprezach... Wygląda na to, że według tych domorosłych filozofów do tego tak naprawdę sprowadza się całe istnienie człowieka na tym „hedonistycznym padole”. Po rozpoczęciu tytułowej gry nasi młodzi balangowicze zostają zmuszeni do, że tak to ujmę, rozszerzenia swojej filozofii. Muszą bowiem zmierzyć się z trudnym dylematem moralnym. Czy można zabijać niewinnych, by ocalić siebie? Czy powinno się godzić na taki warunek przetrwania? A może lepiej już na starcie się poddać? Można powiedzieć, poświęcić się dla innych. Jak można się tego domyślić, gracze postawią na własne przetrwanie. W każdym razie jeden z nich od początku będzie silnie zmotywowany na przeżycie, nie tyle własne, ile swojej ukochanej. Przede wszystkim na jej bezpieczeństwie mu zależy. Tak bardzo, że nie zawaha się zmusić innych do uczestniczenia w tym krwawym procederze. Można to usprawiedliwiać, bo jak by na to nie patrzeć, (anty)bohaterowie „Gry w śmierć” zabijają z przymusu. Krótka piłka: zabij albo giń. Zabijają więc, bo tak każe naturalny przecież instynkt... Ale widać też, że nie wszyscy gracze chcą go słuchać. Są tacy, którzy uważają, że cena jest stanowczo za wysoka, że lepiej już umrzeć, niż gwałtownie zakończyć ponad dwadzieścia ludzkich istnień. W teorii to lepsze wyjście z tej koszmarnej sytuacji – po prostu dać się wyeliminować z gry, a więc i z życia – ale to jeszcze nie znaczy, że w decydujących chwilach wytrwają w tym altruistycznym postanowieniu. Bo gdy śmierć zajrzy ci w oczy, twoje zapatrywania na tę kwestię mogą ulec drastycznej zmianie. Jest szansa, że wytrwasz w swoim godnym podziwu postanowieniu, że nie ulegniesz pokusie wykupienia się poprzez zabójstwo (na moment, bo bezpieczny będziesz dopiero po wyczerpaniu narzuconej przez niezwykłą grę puli ofiar w ludziach), ale raczej niewielka. W każdym razie spodziewałam się stopniowego pękania kręgosłupów moralnych. I eksplozji kolejnych głów. Niczym w „Skanerach” Davida Cronenberga? No niezupełnie, bo jakość praktycznych efektów pozostawia trochę do życzenia. Winy upatrywałabym przede wszystkim w niskim budżecie, a nie w zdolnościach Jeana-Mathieu-Berube'a i Carlo Harriethy, bo wciąż mam żywo w pamięci ich wkład w „Aquaslash” Renauda Gauthiera, który w mojej ocenie daje dużo bardziej realistyczny efekt. Obrazek z tylnego siedzenia samochodu – denatka pozbawiona prawie całej głowy (zostały poszarpane brzegi) oraz zbliżenia na ogromną dziurę w głowie innej, zwracają uwagę. Swoją drogą to drugie nasunęło mi na myśl remake „Teksańskiej masakry piły mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela, a poprzedzający to lot kuli przypomniał mi „Krwawe walentynki” (remake) Patricka Lussiera: muszę jednak zaznaczyć, że jakość mimo wszystko nie jest współmierna. W „Grze w śmierć” dostałam słabsze wykonanie, jednakże taki kicz nie tylko mi nie przeszkadza, ale zwykle jest u mnie wartością pożądaną. W przeciwieństwie do cyfrowych wstawek vintage – zdjęć stylizowanych na grę na konsolę starego typu. Wybór substancji imitującej krew też według mnie nie był najlepszy (i na to brakło kasy?): odcień nazbyt metaliczny, a po zaschnięciu wygląda zupełnie jak tania farba do wnętrz. Szczególnie mocno rzuca się to w oczy na skórze aktorów. A nasi młodzi (anty)bohaterowie są dosłownie od stóp do głów tą substancją zbryzgani. Tak czy inaczej, radzę nie spodziewać się po „Grze w śmierć” Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a większego pogłębienia, ani tych już na początku byle jak przedstawionych, ani tym bardziej tych później wprowadzonych postaci (no chyba że kogoś przekona celowo przerysowana starsza kobieta mająca istną obsesję na punkcie swojego psa). Lepiej też przygotować się na boleśnie powierzchowne przedstawienie dylematu moralnego, przed którym postawiono młodych ludzi. Nazwijmy to, drugiego dna tej zbyt dalece uproszczonej i chaotycznie podanej opowieści. Dna, z którego tak naprawdę niewiele (jeśli w ogóle coś) wynika. Twórcy zaledwie liznęli temat, bez większego pomyślunku prześliznęli się przez ten nawet budzący zainteresowanie aspekt brutalnej przygody młodych ludzi z grą mającą iście nadnaturalne moce. Aż prosiło się przystanąć i trochę podywagować. W bardziej przystępny i szczegółowy sposób pokazać, jaki wpływ na każdego z graczy ma konflikt „zabij lub giń” (dodam jeszcze, że osoby wyeliminowane z rozgrywki przez samą grę litościwie pomniejszą pulę osób, które trzeba zabić, jeśli chce się żyć). Po prostu zainteresować się płaszczyzną psychologiczną, miast tylko bryzgać nieprzekonującą sztuczną posoką, rozwalać głowy od środka i dręczyć widza egzaltowanymi, wymuszonymi, czasami wręcz głupkowatymi przemowami poszczególnych jednostek, z których niewiele wynika. Niewiele ponadto, że to chyba miała być po trosze komedia. Najmocniej rzuca się to w oczy u kobiety praktycznie zakochanej w swoim psie, ale i ze słów pierwszoplanowych postaci często wnioskowałam, że to nie miało być tak zupełnie na poważnie. Że „Gra śmierci” została pomyślana jako horrorowa rąbanka w krzywym zwierciadle. Jeśli tak, to jakoś nie było mi do śmiechu... Nie mam jednak pewności. Równie prawdopodobne wydaje mi się bowiem, że to wszystko wypadki przy pracy, że nie chciano dowcipkować tylko zabrać widza na trzymającą w napięciu, wywołującą mdłości, szokującą przejażdżkę po retro grze bynajmniej nietoczącej się świecie wirtualnym. Ale jak widać od chcieć do móc droga daleka.

„Gra w śmierć” Sebastiena Landry'ego i Laurence'a Moraisa-Lagace'a: niskobudżetowy teen horror o śmiercionośnej grze, który spokojnie obejrzeć mogą... Yyy... Nie mam bladego pojęcia. Nie jestem w stanie wskazać najbardziej obiecującej grupy docelowej tego filmidła. Nawet sympatyków krwawych/umiarkowanie krwawych horrorów. Według mnie to jedna z najniższych półek kina grozy, choć potencjał był. Był, ale jakoś się schował. Wyszła głupiutka, niezgrabna, chaotycznie zrealizowana historyjka, którą z ledwością przetrzymałam. Może Wam oglądanie tej, mnie niemiłosiernie dłużącej się, choć w rzeczywistości niedługiej, rąbanki, nie nastręczy większych trudności. Może tak być. Ale to już na Waszą odpowiedzialność. Gdyby mnie kto pytał, powiedziałabym: trzymaj się od tego z daleka.

wtorek, 26 maja 2020

Julie Clark „Ostatni lot”


Recenzja przedpremierowa

Claire Cook żyje w złotej klatce. Z zewnątrz jej małżeństwo z wywodzącym się z wpływowego rodu, zamierzającym ubiegać się o miejsce w Senacie Stanów Zjednoczonych, filantropem Rorym Cookiem, przypomina bajkę, ale to tylko pozory. W istocie Claire przeżywa istne piekło, z którego w końcu postanawia się wydostać. Jednak jej plan ucieczki od agresywnego męża nie powodzi się, a Claire zabrnęła już tak daleko, że nie może się wycofać. Traf chce, że w odpowiednim momencie na jej drodze pojawia się nieznajoma kobieta, Eva James, która też marzy o ucieczce. Wymieniają się więc biletami lotniczymi – Eva ma polecieć do Portoryko, a Claire do Oakland w Kalifornii, gdzie czeka na nią mieszkanie jej nieoczekiwanej wspólniczki, której tożsamość właśnie przejęła. Kobieta zamierza zatrzymać się w nim do czasu, aż sytuacja się uspokoi, a ona postanowi co dalej. Zwłaszcza że szum medialny okazuje się dużo większy, niż zakładała. Wszystko przez katastrofę samolotu, którym miała lecieć. Claire Cook została uznana za zmarłą, więc tym bardziej musi się pilnować. Ale widmo rychłej demaskacji i co za tym idzie konfrontacja z rozwścieczonym mężem to tylko część problemów Claire. Bo będzie musiała zmierzyć się też z problemami kobiety, pod którą się podszyła.

Absolwentka University of the Pacific, obecnie mieszkająca w Santa Monica w stanie Kalifornia, gdzie samotnie wychowuje dwóch synów i uczy w szkole, Julie Clark na rynku literackim zadebiutowała w 2018 roku powieścią „The Ones We Choose”. Zainspirowana ruchem #MeToo potem przystąpiła do prac nad utworem, który jest też owocem jej długoletnich rozmyślań. Julie Clark od dawna bowiem zastanawiała się, czy we współczesnym świecie możliwe jest zniknięcie – na własną rękę porzucenie swojego dotychczasowego życia i rozpoczęcie nowego z fałszywą tożsamością. Zbierający pozytywne recenzje, także od krytyków, thriller psychologiczny „Ostatni lot” (oryg. „The Last Flight”, pierwsze wydanie: 2020 rok) autorstwa Julie Clark to powieść feministyczna, ale i hipotetyczny scenariusz takiej definitywnej zamiany znienawidzonego życia na egzystencję pełną nowych, również zupełnie nieoczekiwanych wyzwań.

Przeciwstawiłyśmy się całemu systemowi, który wmawia wszystkim, że na kobietach nie można polegać, a kiedy nie są już potrzebne, to należy je spisać na straty. Nasza prawda nie ma żadnego znaczenia, szczególnie jeśli zestawi się ją z prawdą jakiegoś mężczyzny.”

Czy uważasz, że można zniknąć bez śladu? Od takiego pytania amerykańska powieściopisarka, Julie Clark, wychodzi w swojej drugiej książce, „Ostatnim locie”. Czy w bieżącej rozwiniętej technologicznie epoce człowiek może uciec przed własnym życiem? Zmienić tożsamość i zacząć od nowa? Główna bohaterka powieści, Claire Cook, właśnie na taki ryzykowny krok się decyduje. Przyparta do muru, tylko takie wyjście dostrzega. Uznaje, że to jedyny sposób na wyrwanie się z koszmaru, w którym tkwi już od dziesięciu lat. A wszystko za sprawą jej męża, Rory'ego Cooka. Pochodzącego z bogatej rodziny z polityczną tradycją, właściciela fundacji charytatywnej, który w najbliższym czasie zamierza startować w wyścigu o fotel senatora. Rory to można powiedzieć polityk z krwi i kości. Przed kamerami ciepły, czuły człowiek, któremu leży na sercu los innych. Kochający mąż i patriota. Syn powszechnie szanowanej, przedwcześnie zmarłej pani sanator, który swoją pierwszą żonę stracił w tragicznych, a przy tym dość zagadkowych okolicznościach. Ale udało mu się ułożyć sobie życie z drugą kobietą, która... wolałaby nigdy go nie spotkać. O tym, co naprawdę przeżywa Claire wie jedynie garstka osób, zdecydowana większość których to lojalni pracownicy jej despotycznego męża. Rory bowiem robi wszystko, żeby jego brudne tajemnice nie wypłynęły na powierzchnię. A Claire wcale nie chce, by tak się stało. Nie marzy o zemście na człowieku, który przez te wszystkie lata dosłownie ją terroryzował. Znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie, twardą ręką rządził całym jej życiem... I znowu: rasowy polityk. Chcę przez to powiedzieć, że osobowość Rory'ego moim zdaniem idealnie pasuje do środowiska, w którym pragnie się obracać. Zakłamany, przebiegły, opętany żądzą władzy człowiek, który ma prawo czuć się bezkarny. Bo ma pieniądze, a każde dziecko wie, że pieniądze często są gwarantem nietykalności. W każdym razie Claire wie to doskonale. Zdążyła już poznać tę potworną prawdę o tak zwanym cywilizowanym świecie. Świecie Orwellowskim, w którym są równi i równiejsi. Claire zawsze może zwrócić się do mediów, ale jak słusznie zauważa autorka, taki krok wiąże się ze sporym ryzykiem. Podziel się z opinią publiczną swoimi strasznymi przeżyciami to „ludzie zaczną grzebać w twojej przeszłości i uważnie przyglądać się wszystkiemu, co robiłaś. Usłyszysz wiele nienawistnych komentarzy wypowiadanych bez skrępowania, często prosto w twarz”. Co do tego ostatniego to bym polemizowała, bo wydaje mi się, że dzisiaj mało kto ma taką cywilną odwagę, by ze swoją nienawiścią wyjść poza Internet, ale zasadniczo Julie Clark dociera do sedna. Choć nie dokonuje w tym, ale i w innych miejscach „Ostatniego lotu” wielkich odkryć na temat rzeczywistości, w której tak naprawdę wszyscy żyjemy. Claire popełniła ten błąd, że związała się z człowiekiem z kręgu uprzywilejowanych. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziała, ale podjęła niemałe ryzyko, które w jej przypadku się nie opłaciło. Jeśli wiążesz się z kimś tak wpływowym jak Rory lepiej żebyś była świadoma tego, że w razie wystąpienia poważnych problemów małżeńskich, on będzie górą. Chyba że będziesz sprytniejsza od niego. I gotowa nawet na tak drastyczne posunięcie, jak definitywne pożegnanie się z całym swoim życiem. W pewnym sensie zrzeczenie się siebie. To znaczy przybranie nowej tożsamości i urządzenie się gdzieś, gdzie nikt cię nie zna. Claire właśnie tego dokonuje i to w całkiem oryginalnym stylu. Genialnym w swojej prostocie, acz jak się okazuje rodzącym dodatkowe niebezpieczeństwa. Bo kobieta, z którą zamieniła się na tożsamości, Eva James, nie powiedziała jej prawdy o sobie. Zataiła przed nią informację o śmiertelnie ryzykownym procederze, w którym z wyboru, ale i niejako z konieczności brała udział. A przynajmniej kiedyś wydawało jej się, że to jedyne wyjście z nader ciężkiej sytuacji w jakiej nagle się znalazła. To łączy ją z Claire Cook. Ale poza tym ich biografie całkowicie się od siebie różnią. Julie Clark na kartach „Ostatniego lotu” przedstawia nam historie tych dwóch bardzo silnych i niezwykle zdeterminowanych kobiet, które po prostu starają się przetrwać w męskim świecie. Nie, inaczej: wyrwać się spod bezwzględnej władzy mężczyzn stanowiących dla nich ogromne zagrożenie. Być może nawet śmiertelne...

Publiczne oskarżenie mojego męża byłoby jak skok w przepaść w nadziei, że uratuje mnie wspaniałomyślność i życzliwość innych. Żyję jednak zbyt długo wśród ludzi, którzy z radością patrzyli, jak spadam, ponieważ chcieli zachować dobre relacje z Rorym. Na tym świecie pieniądze i władza oznaczają nietykalność.”

W „Ostatnim locie” Julie Clark spotykamy się z dwiema perspektywami. Rozdziały ujęte z punktu widzenia Claire Cook toczą się w czasie rzeczywistym (umowna teraźniejszość, narracja pierwszoosobowa), natomiast akcja poświęcona Evie James (narracja trzecioosobowa) zawiązuje się parę miesięcy przed wiadomą katastrofą samolotu. I jak można się tego domyślić stopniowo będziemy się tutaj przybliżać do tragedii lotniczej, natomiast dzieje Claire będą nas od niej oddalać. Innymi słowy katastrofa samolotu to swoiste centrum, z którego odchodzą dwa osie akcji – można powiedzieć, że jedna idzie do wewnątrz, a inna na zewnątrz. Suspens w „Ostatnim locie” jest budowany „zgodnie z nauką Alfreda Hitchcocka”. Dobrze, niezupełnie, ale Clark niewątpliwe zaczyna od „trzęsienia ziemi”, a potem napięcie (nie)tylko wzrasta. Najpierw spłynęły na mnie skojarzenia ze „Złotą klatką” Camilli Lackberg (choć oczywiście motyw ten można odnaleźć też w wielu innych pozycjach) – zniewolona przez zamożnego, agresywnego męża kobieta, wreszcie decyduje się odzyskać dawno utraconą wolność. Na tym w sumie kończą się podobieństwa do wspomnianej powieści i zawiązuje się wątek, z którym dotychczas ani w literaturze, ani w filmie jeszcze się nie spotkałam. A przynajmniej nie przypominam sobie, żebym zetknęła się z takim pomysłem na zmianę tożsamości. A raczej zamianę, którą autorka wstępnie skorelowała z „Zakręconym piątkiem” Marka Watersa (filmem, do którego przyznaję dość często wracam). Ale spokojnie, to nie jest lekka komedia o zamianie ciał, tylko w miarę emocjonujący i czasami nawet zaskakujący thriller psychologiczny o dwóch osaczonych kobietach. Jedna z nich żyje w bogactwie, ale tęskni za okresem, w którym pieniędzy wprawdzie brakowało, ale wokół siebie miała osoby, przy których czuła się bezpiecznie i które z wzajemnością szczerze kochała. Claire już od dawna tylko udaje miłość do swojego męża Rory'ego. Tak naprawdę szczerze go nienawidzi i panicznie się go boi. Widzicie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – jedni marzą o wielkim bogactwie, a inni, tacy jak Claire, oddaliby wszystko za życie od pierwszego do pierwszego. Skromną, nawet ubogą, ale bezpieczną egzystencję. Bez namysłu wyrzekliby się całego bogactwa, byle móc znów poczuć ten magiczny smak wolności. Pozornej, bo we współczesnym świecie tak naprawdę nikt nie jest w pełni wolny. A już na pewno nie będzie Claire, bo jak można się tego spodziewać, ucieczka od despotycznego męża nie tylko nie kończy jej problemów z tym człowiekiem, ale i jak się okazuje, rodzi kolejne niebezpieczeństwa. Również takie, których nijak nie mogła przewidzieć. Bo skąd miała wiedzieć, że kobieta, której tożsamość przyjęła tkwiła w takim bagnie? Przejścia Evy James dla mnie były zdecydowanie mniej atrakcyjne. Właściwie to trochę mnie wymęczyły, bo i proceder, w którym Clark kazała jej brać udział nie jest z gatunku tych, których tak w literaturze, jak w filmie zazwyczaj poszukuję. Najczęściej takie historie nie dostarczają mi pożądanych emocji, za to całe pokłady nieznośnej nudy. W „Ostatnim locie” aż tak źle ze mną na szczęście nie było, bo jednak dzieje Evy nie sprowadzały się tylko do jej nielegalnej działalności. Przeszłość tej postaci i pewien niezwykle jasny promyk, który nieoczekiwanie rozświetla jej dotychczas smutne, puste życie – nic nadzwyczajnego, ale to naprawdę były dla mnie miłe odskocznie od nużących opisów jej straceńczej działalności w Oakland. Co prawda niepozbawionej elementu zaskoczenia, ale poza tym nie odnalazłam w tej intrydze jakichś bardziej przykuwających momentów. Na szczęście była jeszcze Claire Cook – spiesząca z pomocą ilekroć akcja wokół Evy wytracała całe tempo (a działo się to dość często), choć trzeba zaznaczyć, że i jej losy nie są pozbawione nużących przestojów. Kiedy Claire wreszcie znajduje względnie bezpieczną, ale tylko chwilową przystań w postaci mieszkania swojej nieoczekiwanej wspólniczki, jak by nie patrzeć, w przestępstwie, prawie całe napięcie wyparowuje. Najpierw mocne uderzenia emocji, a potem... denerwujący zastój. Ale, ale, z odsieczą przybywa swego rodzaju obsesja naszej Claire. Albo raczej wdrożone przez nią środki ostrożności – rozmowy, które ma możliwość śledzić na swoim laptopie, działające na nią coraz bardziej alarmująco. A więc i na nas, czytelników, którzy zdążyli już mocno zżyć się z tą waleczną kobietą. Kobietą, której trudno nie współczuć, ale też trudno jej nie podziwiać. Bo dokonała czegoś, na co doprawdy niewielu by się zdobyło. Porzuciła całe swoje dotychczasowe życie i zaczęła dosłownie od zera. Od czystej karty... Chociaż nie, bo jej okrutny mąż wciąż trzyma rękę na pulsie. Wystarczy najdrobniejszy błąd, by ten naprędce wzniesiony domek z kart runął. „Ostatni lot” Julie Clark co prawda nie wlał we mnie tyle napięcia, ile bym chciała, ale nie mogę odmówić autorce trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, w której żyjemy; empatycznego podejścia względem maltretowanych kobiet; prostych, ale i tak mocno dających do myślenia prawd o życiu (na przykład rozmyślania Claire o tym jak to drobne decyzje mogą zaważyć na całym naszych życiu – już sama rozmowa telefoniczna z bliską osobą może zadecydować o życiu lub śmierci). I, co moim zdaniem najistotniejsze, o tym, jak łatwo zmanipulować współczesne, niby inteligentne, oświecone społeczeństwa. Uśmiechaj się przed kamerami, kreuj się na orędownika ludzi, którym się nie wiedzie, przytul się do żony i już jesteś kochany. Tak bardzo, że gdy pojawią się oskarżenia o znęcanie się nad własną małżonką, wielu stanie za tobą murem. Taki jest ten świat i cieszę się, że są jeszcze na nim tacy ludzie jak Julie Clark, które nie tylko to widzą, ale i na takich zgniliznach tego padołu budują całkiem wciągające fikcyjne opowieści, w centrum których stawiają tak niepowierzchownie scharakteryzowane postaci, jak Claire Cook i Eva James. Kobiety zaciekle walczące o... zwykłe, szare, skromne życie. Bo niektórym nawet takie minimum egzystencjalne nie było dane.

„Ostatni lot” Julie Clark moim zdaniem odniesie niemały międzynarodowy sukces. Może nawet kinowy, bo na końcu tej publikacji autorka wspomina o już podjętych staraniach w kierunku zekranizowania tej historii. Historii niepozbawionej świeżości, w miarę emocjonującej, ale przede wszystkim punktującej kilka nieupiększonych prawd o życiu we współczesnym świecie. Życiu kobiet? Głównie, ale nie da się nie zauważyć, że wiele z tych wprawdzie nieodkrywczych, ale wiecznie aktualnych obserwacji poczynionych przez autorkę, nie ma nic wspólnego z płcią. Problemy, które tutaj porusza tak naprawdę dotykają każdego z nas, choć nie każdy jest tego w pełni świadomy. Choćby z tego powodu polecam tę powieść właściwie wszystkim – bo Julie Clark nie patrzy na świat przez różowe okulary i co więcej widać, że nie wygasła w niej nadzieja na lepsze jutro. Może i to walka z wiatrakami (skazana na porażkę), ale grunt, że mówi, i to donośnie. Mówi o równych i równiejszych. Kobietach i mężczyznach, owszem. Ale przede wszystkim o politykach i całej reszcie. Zapraszam więc na pokład wszystkich tych, którym nie zależy tylko na chlebie i igrzyskach. I tych, którzy po prostu lubią dobre powieści z suspensem i solidnie wykreślonymi postaciami, z którymi niezwykle łatwo nawiązać emocjonalną więź.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

niedziela, 24 maja 2020

„Śmierć w ogniu” (2016)


Arogancki, opryskliwy młody mężczyzna imieniem Owen choruje na bulimię i często doznaje ataków paniki, które biorą się z jego traumatycznej przeszłości. Przed laty Owen stracił rodziców w pożarze, za który obwinia siebie. Jego siostra, Pearl, też przebywała w domu, gdy ten zajął się ogniem. Dziewczyna przeżyła, ale doznała poważnych oparzeń. Rodzeństwo trafiło pod opiekę babci Violet, ale Owen nie zabawił u niej długo. Teraz jego dziewczyna, Isabel, zmusza go do podjęcia próby pojednania z rodziną. Razem przyjeżdżają do domu Violet, która nie ukrywa, że nie cieszy się na ich widok. Owen i Isabel planują zostać tutaj kilka dni i postarać się nawiązać bliższą relację z domowniczkami. Przede wszystkim z Pearl, która większość czasu spędza w swoim pokoju i najwyraźniej nie zamierza przychylić się do usilnych próśb Owena o rozmowę. Violet tymczasem robi wszystko, by obrzydzić niechcianym gościom pobyt w swoim domu.

Nie oglądajcie tego z mamą, moja tego nie znosi”. To wypowiedź Richarda Batesa Jr. na temat „Trash Fire” (pol. „Śmierć w ogniu”), prawdopodobnie najczarniejszej komedii, jaką w życiu zobaczycie. A przynajmniej tak obiecuje reżyser i scenarzysta tego filmowego przedsięwzięcia. Twórca niezapomnianej „Chirurgicznej precyzji” (2012), „Suburban Gothic” (2014) i późniejszego „Tone-Deaf” (2019). Richard Bates Jr. scenariusz „Śmierci w ogniu” pisał w nieszczęśliwym dla siebie czasie. W roku, który w większości spędził w stanie przygnębiania i/lub zdenerwowania. Pisał więc z myślą o depresji – jak sam mówi, postanowił stworzyć postacie kojarzące się z tą chorobą. Chciał by pokazały one swój egoizm, ale zależało mu też na tym, by widz zrozumiał, jak szkodliwe może być wikłanie kogoś w nasze problemy. Film sklasyfikowano jako mieszankę komedii, horroru i dramatu, a po raz pierwszy został pokazany w styczniu 2016 roku na Sundance Film Festival.

Nie wiem, czy jest to najczarniejsza komedia, jaką widziałam, ale na pewno to mocno zakręcony film o dziwacznych ludziach. Niekonwencjonalnych osobowościach, które wchodzą w raczej rzadko spotykane w kinie interakcje. W moim poczuciu „Śmierci w ogniu” najbliżej do thrillera komediowego ze szczyptą horroru i dość silnie rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną. Film wyraźnie podzielono na dwa akty. Dla Richarda Batesa Jr. pierwszy jest czarną komedią romantyczną, a drugi celowo przejaskrawionym horrorem. Nie uciekajcie! Nawet jeśli pierwszą partię „Śmierci w ogniu” odbierzecie tak, jak jej reżyser, to szczerze wątpię, że będziecie się czuć jak na rasowej komedii romantycznej. Jeśli już, to takiej... innej. W ogóle cały ten film jest inny. A co jeszcze ciekawsze, ta inność została wydobyta z powszechnie znanych motywów. Ze sprawdzonych elementów fabularnych – tyle że wypróbowanych w innych kształtach. Jądro znajome, ale cała otoczka... Co to, kurna, było?! To był Richard Bates Jr, człowiek, który już w swoim pełnometrażowym debiucie, „Chirurgicznej precyzji”, pokazał, że jest artystą nietuzinkowym i w pewnym sensie obrazoburczym. „Śmierć w ogniu”, podobnie jak jego pierwszy film, jest obrazem dość osobistym – swego rodzaju przeniesieniem własnych bolączek, przemyśleń, ówczesnego stanu ducha Richarda Batesa Jr. w bądź co bądź fikcyjną opowieść. Historię Owena (doskonała kreacja Adriana Greniera), człowieka, który delikatnie mówiąc ma talent do odpychania ludzi. Mówi to, co myśli, a że nie ma najlepszego zdania o innych... Swoją dziewczynę, Isabel (też bezbłędny występ Angeli Trimbur), bez wątpienia jednak darzy miłością. Choć sposób, w jaki ją traktuje często o tym nie świadczy. Owen z premedytacją i na każdym kroku rani ją słowami i swoją lekceważącą postawą względem niej. Kobiety, która się nim opiekuje. Na którą zawsze może liczyć, która nigdy nie odmawia mu, tak potrzebnej przecież w jego sytuacji, pomocy. Owen jest bulimikiem, ale największym problemem są dla niego ostre napady lękowe (przypominające ataki epileptyczne), których źródła należy upatrywać w jego przeszłości. W traumie, jaką przeżył przed laty i której oczywiście nigdy nie udało mu się przepracować. Tak więc można powiedzieć, że Owen nie jest sympatycznym człowiekiem, ale mimo wszystko godnym współczucia. Żeby być jednak zupełnie szczera bardziej żałowałam Isabel. Jak zakładałam, kobiety ślepo zakochanej w człowieku, który na jej miłość po prostu nie zasługuje. Coraz bardziej zdecydowanie życzyłam jej odnalezienia w sobie siły na definitywne zakończenie tego toksycznego związku. A potem... zmieniłam zdanie. Tuż po dotarciu tej dwójki do domu fanatyczki religijnej, ortodoksyjnej chrześcijanki Violet (bardzo dobry występ Fionnuli Flanagan), babci Owena ze strony matki, na myśl przyszła mi „Wizyta” M. Nighta Shyamalana. Nader podejrzanie zachowująca się staruszka, która na dodatek mieszka z mocno doświadczoną przez los młodą kobietą. Siostrą Owena imieniem Pearl (przekonująca AnnaLynne McCord), która doznała trwałych poparzeń w pożarze, w którym zginęli ich rodzice. Twórcy skrzętnie ukrywają jej twarz, ale nie sylwetkę. Pewnie zabrzmi strasznie, ale ta w dwójnasób okrutnie skrzywdzona kobieta, snuje się po domu niczym widmo. Bardziej kojarzy się ze zjawą, która nawiedziła ten depresyjny dom w spokojnej, nieodludnej okolicy, niż z człowiekiem z krwi i kości. Takie tylko wrażenie sprawia ta zniewolona? młoda kobieta. Mamy powody przypuszczać, że Violet w jakimś zakresie ją więzi. Pearl nie znajduje się wprawdzie pod kluczem – może poruszać się po całym domu (zwłaszcza nocą, gdy babcia już zaśnie), a nawet wychodzić na zewnątrz – ale niewątpliwie jest odizolowana od reszty świata. Pearl przypomina (i to też zabrzmi okropnie) wytresowane zwierzątko – od lat żyje tak, jak chce apodyktyczna babcia. Dla niej to naturalne, a i nie można wykluczyć, że gdyby dawniej miała jakiś wybór, to też wybrałaby izolację. Bo Pearl tak bardzo wstydzi się swojego wyglądu, że nie chce pokazywać się nikomu. A już zwłaszcza swojemu bratu, którego ma powody nienawidzić.

„Śmierć w ogniu” Richarda Batesa Jr. to historia pełna czarnego, histerycznego, śmiałego, a przy tym nienachalnego, błyskotliwego humoru, który zapewne niejednego widza wprawi w niemałe oburzenie. Autor tej szaleńczej wizji ośmielił się bowiem uderzyć w rzeczy, które w cywilizowanych społeczeństwach są uważane za świętości. W każdym razie za coś, czego nie należy w żaden sposób atakować (wykpiwać, wyśmiewać, demonizować, nazwijcie to jak chcecie), bo to niesmaczne, okrutne, po prostu chamskie. I tak to może być odbierane, ale jeśli wejrzeć głębiej i/lub spojrzeć na to wszystko pod innym kątem... Najpierw Owen i jego lęki. Człowiek przeżywający psychiczne katusze, powodowane nieodwracalną stratą, za którą wini siebie. Człowiek, który ze względu na swój stan zdrowia wymaga opieki drugiej osoby. Człowiek, który wyrósł w stosunkowo dysfunkcyjnej rodzinie i który czyni pewne starania w kierunku uporania się ze swoimi słabościami. Udało mu się już znacznie ograniczyć spożywanie alkoholu, a nowe środki psychotropowe powalają mu wreszcie uwolnić się od ataków lękowych. Ale chyba jeszcze bardziej korzystny wpływ na jego osobowość ma nieoczekiwana informacja od Isabel. Bates nie spogląda na wszystkie te trudne przejścia czołowej postaci swojego filmu nader współczującym okiem. Już prędzej go potępia. Zupełnie jakby mówił: temu gościowi wydaje się, że jego własne cierpienie daje mu prawo do krzywdzenia innych. Można powiedzieć, że Owen stosuje obronę przez atak. Odbija swój ból w stronę bliźnich. Atakuje ich werbalnie, bo to przytępia jego własne cierpienie. Na chwilę, bo nie można powiedzieć, że Owen jest typem osoby, która czerpie nieustającą przyjemność z krzywdy innych. Gdy już emocje opadną, mężczyznę dopadają wyrzuty sumienia i na swój dziwny sposób stara się zażegnać kryzys, który spowodował. Zwłaszcza w przypadku tak naprawdę jedynej bliskiej w jego życiu. W życiu tego nieszczęsnego, ale i w przeważającym stopniu samolubnego człowieka. Egoistycznego, bo dotkniętego depresją... Tak, Bates chciał przez to powiedzieć, że ludzie zmagający się z depresją krzywdzą innych. Więcej nawet: nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w pewnym stopniu ich za to wini. Ale z biegiem tej niezwykle wciągającej i bardzo pomysłowej opowieści coraz silniej skłaniałam się ku bardziej budującej i, co tu dużo mówić, już w pełni akceptowalnej tezie mówiącej, że czasami warto trwać przy ludziach, którzy przysparzają nam nieznośnego bólu. Że nie powinniśmy porzucać ludzi chorych, nawet jeśli nas krzywdzą – w każdym razie nie tych, którzy wykazują jakąś, choćby najmniejszą, inicjatywę w kierunku poprawy swojego zachowania. I oczywiście nie rezygnują ze specjalistycznego leczenia. To już brzmi dobrze, prawda? W każdym razie bezpieczniej niż potępienie ludzi borykających się z zaburzeniami psychicznymi. Ale wydaje mi się, że nawet jeśli summa summarum, tak to się odczyta, to niesmak w niektórych odbiorcach „Śmierci w ogniu” i tak pozostanie. Niesmak wywołany nie tylko otwarciem, ale także oburzającym przedstawieniem młodej, okrutnie poparzonej kobiety, która została skazana, albo sama się skazała, na izolację. Kobiety także mającej problemy psychicznie. Kobiety, która jawi się dość upiornie, choć wcale nie chce się tak jej odbierać. Walczyłam z tym potwornymi odczuciami względem Pearl. Było mi zwyczajnie wstyd za to, że tak na nią reaguję – że patrzę na nią, jak na (przepraszam, ale muszę być szczera) potwora niosącego śmiertelne zagrożenie dla innych. Można śmiało powiedzieć, że Richard Bates Jr. zgwałcił moją osobistą wrażliwość, sprawił, że czułam obrzydzenie do samej siebie. Za co, paradoksalnie, jestem mu wdzięczna, bo między innymi takich reakcji oczekuję od kina grozy. Nie po to sięgam po thrillery i horrory, by znaleźć emocjonalny komfort. Chcę czuć się jak najgorzej... Chcę więcej takich filmów, jak „Śmierć w ogniu”! Jest jeszcze coś. Coś, do czego wielu odbiorców omawianej produkcji, może przywiązywać jeszcze większą wagę niż do przytoczonych już obrazoburczych aspektów tej kuriozalnej opowieści. Mowa o ujęciu wiary chrześcijańskiej. A właściwie to indywidualnym pojmowaniu nauk chrześcijańskich. Bo trzeba pamiętać, że zjadliwe oko Batesa nie dosięga całej wspólnoty kościelnej, choć to może być trudne skoro wszyscy praktykujący chrześcijanie przedstawieni w „Śmierci w ogniu” zostali przedstawieni w niekorzystnym świetle. Dla pastora Bates co prawda był łaskawszy niż dla pozostałych, ale i on bez wątpienia jest człowiekiem ulegającym „szatańskiej” pokusie. W konkurencji na hipokryzję przegrywa jednak z Violet. A nawet bratem Isabel: dewocyjnym pyszałkiem, który kocha bliźniego... ale nie każdego. Wybaczać wprawdzie potrafi, ale trzeba o to zabiegać, bo jak tak bez uprzedniego pokajania się przed jego świątobliwym majestatem. A Violet? Violet optuje za życiem w celibacie – uprawiasz seks to jesteś dziwką, proste. Ale jak nikt nie widzi to... No cóż, jej też przecież drobne przyjemności od życia się należą. I to nie jest grzech – u innych z całą pewnością jest, ale nie w jej przypadku. Proste. Warto jeszcze wspomnieć o dość kameralnej realizacji „Śmieci w ogniu”. Akcja w niemałym stopniu jest budowana poprzez dialogi – sporo bez mała nieruchliwych ujęć wygłaszających swoje często zabawne i/lub niepokojące, odrażające kwestie nielicznych postaci – ale gdy trzeba rusza z kopyta i dosłownie ściska za ja... hmm, gardło. Snująca się nocami po domu Pearl (biała koszula nocna i długie włosy w strąkach, za którymi „na modłę” azjatyckich ghost stories zwykła skrywać swoje poparzone oblicze) to tylko przedsmak napięcia, jakie przygotował dla nas twórca wspaniałej „Chirurgicznej precyzji” w tym równie udanym dziele. I nie mniej osobliwym, niesmacznym, chorym. No coś niesamowitego! Odpychającego... Tak, a oderwać się nie mogłam.

Dzięki, dzięki, dzięki! Dzięki ci o wielki talencie, Richardzie Batesie Jr. za podzielenie się swoimi smutkami. Dzięki za stworzenie niepospolitych, zaskakujących i niezwykle barwnych postaci. Dzięki za solidny czarny humor i za to żeś taki niegrzeczny. Taki nieokrzesany, taki niepokorny, taki... bezczelny. „Śmierć w ogniu” to nie jest film dla ludzi, którzy nie potrafią i nawet nie chcą śmiać się z czegoś, z czego nie wypada się śmiać. To nie jest film dla ludzi, którzy nie mają najmniejszej ochoty nawet przez moment spoglądać z potępieniem na osoby, którym powinno się współczuć i w miarę możliwości ich wspierać. To film okrutny, zły, wstrętny stworzony przez człowieka, który może i uznaje jakieś świętości, ale w tym thrillerze komediowym raczej ich nie odnajdziecie. W tym brzydko (oj, nieładnie) się bawiącym dziele, którym osobiście jestem wprost zachwycona. I zniesmaczona. Co, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, też traktuję jako wartość dodatnią „Śmierci w ogniu”. Kameralnego cudaka, dziwoląga z nadzwyczaj ostrym pazurem dla ludzi... Poprzestańmy może na bardzo ogólnym stwierdzeniu, że nie jest to produkt dla każdego. O, na pewno nie!

piątek, 22 maja 2020

John Everson „Drzewo rodowe”


Mieszkający w Naperville w stanie Illinois Scott Belvedere otrzymuje wiadomość, że odziedziczył po swoim stryjecznym dziadku, Maximilianie Belvederze, Zajazd pod Rodowym Drzewem w Rannakin w Virginii. Mężczyzna postanawia obejrzeć nieruchomość zanim podejmie decyzję o jej ewentualnej sprzedaży. Usytuowany na wzgórzach w leśnym otoczeniu zajazd zwraca uwagę przede wszystkim ogromnym drzewem wyrastającym ze środka budynku, z którego, jak się okazuje, pracujący i mieszkający w tym obiekcie ludzie czerpią soki podobno mające cudowne właściwości. Zarządczyni zajazdu, starsza kobieta imieniem Ellen, pokrótce przedstawia Scottowi historię jego rodziny, od wieków związanej z, jak go nazywają, Rodowym Drzewem. Przedstawia go też innym mieszkańcom zajazdu, wśród których jest też jej młoda córka, Caroline, nieukrywająca swojego zainteresowania jego osobą. Caroline nie jest jedyną kobietą w tym gronie zabiegającą o jego względy. Nowy właściciel Zajazdu pod Rodowym Drzewem z zaskoczeniem, ale i przyjemnością przyjmuje zaloty kobiet, które bez wątpienia mają bardzo swobodny stosunek do seksu. W międzyczasie dokonując coraz to bardziej niepokojących odkryć na terenie swojej nowej posiadłości.

Amerykański pisarz, specjalizujący się w horrorze ekstremalnym i dark fantasy oraz wydawca Dark Arts Books, John Everson, swoją pisarską karierę rozpoczął w 2000 roku. Najpierw ukazywały się wyłącznie jego opowiadania – powieściowy debiut Eversona przypadł na rok 2004. Książka „Covenant” (pol. „Demoniczne przymierze”) została laureatką Nagrody Brama Stokera. Nominację do tej samej nagrody otrzymała też jego szósta powieść pt. „NightWhere”, która ukazała się w 2012 roku. Dwa lata później swoją światową premierę miała „The Family Tree”, powieść, która na pierwsze polskojęzyczne wydanie, pt. „Drzewo rodowe”, od wydawnictwa Dom Horroru (z pomysłową grafiką na froncie zaprojektowaną przez Kornela Kwiecińskiego) musiała poczekać pięć lat.

Utwory Richarda Mathesona, „Carrie” Stephena Kinga, „Potępieńcza gra” Clive'a Barkera (naprawdę?) oraz „Sukkub”, „Incubi” i „Coven” Edwarda Lee – to dzieła, które wedle słów samego autora „Drzewa rodowego”, miały na niego najsilniejszy wpływ. W omawianej powieści uwidaczniają się pewne podobieństwa do „Sukkuba” - pobyt w rodzinnych stronach, gdzie króluje rozpasanie seksualne – ale zasadniczo fabuła książki Eversona skupia się na innym motywie. Mianowice na tytułowym Drzewie niewiadomego gatunku. Drzewie wyrastającym ze środka nieruchomości właśnie odziedziczonej przez głównego bohatera powieści, Scotta Belvedere'a. Zajazdu pod Rodowym Drzewem, który jak można się domyślić, skrywa mroczne tajemnice. Maleńkie miasteczko Rannakin w Virginii. Appalachy. Scott Belvedere, mieszczuch z krwi i kości, na początku książki przybywa do zajazdu stojącego samotnie na wzgórzach otoczonych bezkresnymi lasami. W niejakim oddaleniu od innych zabudowań, w bardzo zacisznej okolicy, a przynajmniej takie wrażenie można odnieść na pierwszy rzut oka. Bo z czasem dla Scotta stanie się jasne, że nie znajdzie tutaj ciszy i spokoju. Nie żeby ich szukał. Ten młody mężczyzna przybył do Zajazdu pod Rodowym Drzewem po to, by postanowić co z nim począć. Zająć miejsce swojego testatora, stryjecznego dziadka Maximiliana Belvedere'a bądź zarządzać tym małym biznesem na odległość, czy po prostu sprzedać zajazd. Początkowo bardziej nęci go ta druga możliwość, ale z czasem zaczyna ulegać magii tego miejsca. Mówiąc o swoim „Drzewie rodowym”, John Everson zauważył, że „ludzie są kuszeni obietnicami seksu i iluzją młodości przez cały czas”. Podobnie jak Scott Belvedere. Tyle że on mierzy się ze zdecydowanie większym kalibrem, zapewne zgubnego, kuszenia. Fabuła „Drzewa rodowego” została zbudowana ze znanych miłośnikom horroru motywów. Przyjazd do rodzinnego miasteczka. Odziedziczenie kryjącej mroczne tajemnice nieruchomości po krewnym, którego nie zdążyło się poznać. Odludna, malownicza sceneria i grono podejrzenie zachowujących się ludzi. Pracowników, mieszkańców i gości Zajazdu pod Rodowym Drzewem, którzy ewidentnie coś przed nowym właścicielem tego przybytku ukrywają. W sumie łatwo odgadnąć co konkretnie – w ogóle myślę, że fanom gatunku nie powinno nastręczyć większych trudności przewidywanie na bieżąco kolejnych faz rozwoju tej nader prostej historii. Właściwie to niektóre tajemnice Zajazdu pod Rodowym Drzewem tracą nimb tajemnicy natychmiast po ich wprowadzeniu. Cudowne właściwości tytułowego drzewa zostają Scottowi objawione podczas pierwszego obchodu po odziedziczonej nieruchomości pod przewodnictwem jej opiekunki Ellen. Starszej kobiety, która zdecydowaną większość swojego życia oddała zajazdowi Belvedere'ów. Która od dziesiątek lat z przyjemnością pełni rolę zarządczyni owego małego biznesu, w dużym stopniu opartego na Drzewie. Tutejsi wierzą w niezwykłe właściwości jego soków, które dodają do potraw, i z których robią unikalny napitek. Scott oczywiście nie daje wiary tym fantastycznie brzmiącym opowieściom o Rodowym Drzewie, ale czytelnicy najpewniej zgoła inaczej będą się na to zapatrywać. W mojej ocenie, Everson popełnił duży błąd odkrywając tyle kart już na początku powieści, bo przypuszczam, że to odbierze czytelnikom niejeden element zaskoczenia. Jeśli nie wszystkie. Choć muszę przyznać, że w dalszej części lektury Everson objawił coś, co może nie tyle wprawiło mnie w ogromne zdumienie, ile po prostu w moich oczach stanowiło (nie pierwszy zresztą) dowód na bogactwo wyobraźni tego amerykańskiego twórcy „literatury wyklętej”. Brzydkiej, ohydnej, odpychającej, chorej... Jednym słowem: turpistycznej.

John Everson nie jest wprawdzie autorem literatury ekstremalnej takiego kalibru jak Clive Barker, czy Edward Lee. Powiedziałabym, że w hierarchii rozpoznawalności bliżej mu do Bentleya Little'a, autora między innymi „Dominium”, „Instynktu śmierci” i „Pociągu upiorów”. Niemniej to właśnie John Everson jest autorem najbardziej bluźnierczego utworu, z jakim się spotkałam – opowiadania „Maryja”, zamieszczonego w zbiorze „Igły i grzechy” - więc nie mam wątpliwości, że zadatki na jednego z największych szokerów w historii światowej literatury posiada. Ale akurat w „Drzewie rodowym” pokazuje swoje łagodniejsze oblicze artystyczne. Przeżycia Scotta Belvedere'a w Zajeździe pod Rodowym Drzewem głównie zasadzają się na niestety niezbyt skutecznie budowanej tajemniczości oraz... seksie. Naszemu bohaterowi poszczęściło się na tej jego nowej drodze życia. W Appalachach nieoczekiwanie znalazł to, czego w takim nadmiarze nigdy wcześniej nie zaznawał. Mnóstwo seksu i to z różnymi osobami. Tak, z jego perspektywy to może jawić się niczym istny raj, natomiast z punktu widzenia czytelnika bardziej będzie to wyglądać niczym pierwszy etap podróży ku zatraceniu. Być może śmierci, ale niekoniecznie. Nie mniej prawdopodobne jest to, że uciechy cielesne to jeden ze sposobów przekonywania go do zamieszkania w Zajeździe pod Rodowym Drzewem. Porzucenia swojego życia w okolicach Chicago i przyjęcia odpowiedzialność za ten rozpasany obiekt od wieków należący do jego rodziny. Scott jest ostatnim w linii prostej członkiem dumnego rodu Belvedere. Rodu, który dawno temu w zbrodniczy sposób wszedł w posiadanie ogromnego drzewa, które wiele daje, ale jak wie chyba każdy miłośnik horrorów, wszystko na tym świecie ma swoją cenę. Łatwo więc założyć, że i Rodowe Drzewo ma jakieś wymagania względem osób, które tak hojnie obdarowuje. Że oczekuje czegoś w zamian. Tym czymś może być stała obecność prawowitego dziedzica Belvedere'ów, ale nie można wykluczyć, że problem jest trochę bardziej złożony. Bez względu jednak na to, jakie przeznaczenie przewidziano dla Scotta, jego pobyt w tej nie tak znowu spokojnej okolicy trudno nazwać drogą przez mękę. To z czasem najprawdopodobniej ulegnie drastycznej zmianie, ale póki co czołowy bohater powieści głównie korzysta ze wszelkich dobrodziejstw tego miejsca. Z darów Drzewa i trzech pięknych kobiet, które nie tyle rywalizują o jego serce (albo raczej penisa), ile wspaniałomyślnie się nim dzielą. Scott jest traktowany niczym towar przechodni – kawał mięsa, którym wiecznie nienasycone kobiety na zmianę sobie dogadzają. Nie zaniedbując jednak przy tym jego potrzeb. Innymi słowy: seks, seks i jeszcze więcej seksu... Skłamałabym jednak twierdząc, że „Drzewo rodowe” tylko do coraz to bardziej wyuzdanych igraszek się sprowadza. Everson rozwija również wątek złowrogich tajemnic rodzinnych, skoncentrowanych na wyjątkowym drzewie, skupiając się przy tym między innymi na wielce podejrzanych zachowaniach podwładnych Scotta. Właściwie to całą niewielką ludność miasteczka Rannakin, zdaje się łączyć jakaś niepojęta, ale najpewniej niebezpieczna zależność. Scott ewidentnie znajduje się poza kręgiem wtajemniczonych. Wprawdzie podzielono się z nim wiedzą (albo ślepą wiarą) na temat niezwykłych właściwości Drzewa rodu Belvedere, ale wiele wskazuje na to, że więcej przemilczano. Scott co jakiś czas będzie natrafiał na niepokojące fragmenty tej układanki, jednak zadanie połączenia tego w spójną całość przynajmniej przez jakiś czas nie będzie dla niego priorytetem. Jego uwagę od alarmujących sygnałów będą odciągać trzy ponętne kobiety, z których tylko jedna zdaje się patrzeć na niego z prawdziwym uczuciem. Najmłodsza mieszkanka Zajazdu pod Rodowym Drzewem, Caroline, córka od dziesiątek lat z maksymalnym oddaniem opiekującej się tym miejscem Ellen. Scott także czuje do niej coś więcej, niż tylko pociąg fizyczny. Tutaj najwyraźniej wykluwa się czysta miłość. Ale to nie powstrzymuje Scotta przed korzystaniem z nachalnych ofert pozostałych dwóch kobiet. Jego wola bowiem nie jest tak do końca wolna – coś ma na niego wpływ. Coś, czego Everson nie ukrywa. Czyni jednak pewne próby zaciemnienia przed czytelnikiem innych składowych tej nieskomplikowanej, acz całkiem klimatycznej historii. Ale myślę, że nie znajdzie się wielu odbiorców „Rodowego Drzewa”, które oddadzą autorowi efektywność na tym polu. Niespodzianki co najwyżej można się spodziewać w dalszej części powieści. Nie tak znowu makabrycznej, jak można się spodziewać po horrorze ekstremalnym, ale to nic, bo broni się interesującą koncepcją. We wprawnych reżyserskich rękach pewnie niezgorszy film by z tego wyszedł – w sumie „Drzewo rodowe” to prawie gotowy scenariusz horroru nadnaturalnego, lekko podlanego posoką. Co nie znaczy, że Everson posługuje się niedostatecznie opisowym, suchym stylem. Mimo swoich niewielkich gabarytów (trochę ponad dwieście stron) akcja nie rozwija się w zawrotnym tempie i tym bardziej nie przy zaniedbaniu mrocznej, zgniłej atmosfery nieuchronnie zbliżającego się śmiertelnego zagrożenia. Czegoś nieczystego ukrywającego się w przepięknym górskim krajobrazie. Tak przewidywalna to powieść, a trzymająca w takiej niepewności. Bo mimo tych wszystkich nader jasnych wskazówek, co do rozwoju tej historii, tak naprawdę nie wiemy jak to się skończy dla Scotta. Dającego się lubić gościa, który raczej nie ze świadomego wyboru znalazł się na życiowym rozdrożu. Prze ku przepaści, w której czeka na niego niespodziewany... wróg? A może najwspanialszy przyjaciel?

Nie mogę stwierdzić, że „Drzewo rodowe” Johna Eversona było jednym z moich najbardziej udanych spotkań z literaturą ekstremalną, ale i tak uważam, że jest to powieść warta polecenia sympatykom pikantniejszych klimatów. Zdecydowanie więcej w niej wyuzdanego seksu niż makabrycznych momentów, niemniej autor ma w zanadrzu coś, co powinno nagrodzić wysiłek także osób wymagających od Eversona dosadnych, ale i bardziej kreatywnych obrazków, które mogą się śnić po nocach... No dobrze, bez przesady. Koszmarów „Drzewo rodowe” raczej fanom gatunku nie zapewni, ale myślę, że zapamiętają tę pozycję. Ja na pewno, choć nie uważam jej za jakieś wielkie osiągnięcie na polu horroru ekstremalnego. Niezłe, ale moim zdaniem potencjał nie został wyczerpany. Taki pisarz, jak John Everson spokojnie mógł wycisnąć z tego więcej.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://inverso.pl/

środa, 20 maja 2020

„Klinika grozy” (2019)


Młoda para, Alison i Michael, przybywają do kliniki chirurgii plastycznej we wschodniej Europie, gdzie kobieta zamierza poddać się zabiegowi zmniejszenia piersi. Wraz z nimi jest jej matka, która korzystając z okazji chce dokonać licznych poprawek w swoim wyglądzie. Kiedy kobiety trafiają do sal zabiegowych, Michael i jeden z pracowników szpitala znajdują pomieszczenie, w którym przetrzymywana jest oszalała kobieta. Przez ich nieuwagę udaje jej się wyswobodzić z więzów i niedługo potem w klinice aż roi się od złaknionych ludzkiego mięsa zombie. Alison, Michael i kilka innych osób, którym udaje się uniknąć zarażenia, aby utrzymać ten stan rzeczy, będą musieli znaleźć sposób na jak najszybsze wydostanie się z przepastnego budynku.

W 2010 roku pochodzący z Holandii Lars Damoiseaux i Eveline Hagenbeek postanowili wspólnie napisać scenariusz horroru o zombie pod roboczym tytułem „Krankenhaus”. Z braku funduszy na jego realizację projekt musiał zostać odłożony w czasie. Damoiseaux i Hagenbeek w wolnych chwilach szukali jednak sposobów na pozyskanie dla niego budżetu. Stąd wziął się ich trzyminutowy filmik pt. „Patient Zero” z 2016 roku – został pomyślany jako forma promocji „Krankenhaus”, na którymś etapie prac przechrzczonego na „Yummy” (pol. „Klinika grozy”). W końcu udało się zebrać wystarczającą sumę – zaledwie pół miliona euro – również dzięki zbiórce społecznej i po wielu latach można było wreszcie ruszyć ze zdjęciami. Na krześle reżyserskim zasiadł Lars Damoiseaux, a klinika, w której toczy się większość akcji tego belgijskiego zombie movie to ponoć stary szpital leżący na terenie Polski.

Nienazwane miasto gdzieś we wschodniej Europie. Klinika chirurgii plastycznej, której personel komunikuje się również w nieistniejącym języku, wymyślonym specjalnie na potrzeby „Kliniki grozy” przez żonę Larsa Damoiseauxa, aktorkę Lanę Macanovic, która dostała też niewielką rólkę w tej zwariowanej produkcji. Reżyser i współscenarzysta „Kliniki grozy” jest fanem horrorów, zwłaszcza w stylu jego ukochanej „Martwicy mózgu” Petera Jacksona: pełnych krwi, flaków i... śmiechu. Poważniejsze klimaty też docenia – na przykład „Noc żywych trupów” i „Świt żywych trupów” nieodżałowanego George'a A. Romero, które w pewnym sensie inspirowały „Klinikę grozy”. Damoiseaux wyznał, że on i Eveline Hagenbeek też chcieli stworzyć „popcornowy" zombie movie z ważnym komentarzem społecznym. Miejsce akcji nie jest przypadkowe. Klinika chirurgii plastycznej to coś w rodzaju znaku naszych czasów. Ery selfie. Wieczna młodość i oszałamiające piękno – wielu nie tylko o tym marzy, ale i przynajmniej w swoim mniemaniu, realizuje owo marzenie. Chirurdzy plastyczni stali się kimś w rodzaju nowych bogów – poprawiających to, co natura zepsuła. Czołowy lekarz szpitala, do którego przybywają główni bohaterowie filmu, Alison i Michael (razem z matką tej pierwszej), doktor Krawczyk, już od jakiegoś czasu eksperymentuje na komórkach macierzystych, w celu opracowania nowej metody odmładzającej. Pachnie Davidem Cronenbergiem? Niemniej radzę nie nastawiać się na podobną jakość. Duchem „Klinice grozy” bliżej do krwawej, ale i zabawnej „Martwicy mózgu” Petera Jacksona niż ciężkich klimatów Cronenberga. W każdym razie widać, że Lars Damoiseaux swój ulubiony horror traktował na planie niczym drogowskaz. Stylistycznie „Klinika grozy” wyraźnie miała nawiązywać do kultowego dzieła Petera Jacksona – z ekranu tchnie podobna swoboda tworzenia, choć w rzeczywistości taka zupełna sielanka to nie była. Przy tak małym budżecie i zarazem tak śmiałym założeniu... Cóż, ekipa musiała nielicho się namachać, ważne jednak, że podczas seansu ów hipotetyczny wysiłek nie rzuca się w oczy. Ale czy na pewno tylko hipotetyczny? Twórcy wyjawili, że na planie zdarzały się drobne wypadki – jak na przykład fermentacja puszki sztucznej krwi – nieprzewidziane utrudnienia, które rzecz jasna spowolniały pracę, co rodziło irytację wśród członków ekipy. Praca z fizycznymi efektami specjalnymi to niemałe wyzwanie. Zwłaszcza dziś: w tej skomputeryzowanej, wygodnickiej epoce. W horrorze komediowym Larsa Damoiseauxa aktorzy musieli się porządnie pobrudzić. Wytaplać w litrach krwi, brodzić w śmieciach, flakach, wymiocinach... Nie prawdziwych, ale materialnych, namacalnych, walających się po planie wyobrażających to wszystko substancjach i przedmiotach. Nie twierdzę, że „Klinika grozy” dorasta do poziomu „Martwicy mózgu” Petera Jacksona – co to to nie! - ale czuje się, że to obraz nakręcony przez prawdziwego fana tamtego ponadczasowego i jeszcze bardziej krwawego dzieła. Fabuła „Kliniki grozy” też jest prosta jak budowa cepa. Użyłabym nawet określania szczątkowa. Wprawdzie aspirująca do czegoś głębszego, ale tak naprawdę bardzo powierzchowna. Krytyka szalejącej mody na chirurgiczne poprawianie swojego wyglądu (jeszcze raz powtórzę: przynajmniej w swoim mniemaniu) niezbyt donośnie tutaj wybrzmiewa. Gubi się w całej tej makabrze. Z wyjątkiem „pouczenia”, że nie warto zmniejszać piersi. Lepiej zostawić tak, jak natura chciała – nawet jeśli ma się przez to problemy z kręgosłupem... Osoba, którą wspierałam w jej postanowieniu, która dokonała, widać, że trudnego dla niej wyboru, ale moim zdaniem jak najbardziej słusznego, okazała się... Ujmę to tak: zakończyłam seans „Kliniki grozy” z przeświadczeniem, że (pewnie niechcący) obwiniono tę ceniącą zdrowie ponad wygląd zewnętrzny młodą kobietę. Nie tylko ją i nawet nie przede wszystkim, ale uważam, że i jej się rykoszetem oberwało.

„Klinikę grozy” otwiera scena samochodowej podróży Alison i jej zmagającego się z hemofobią chłopaka Michaela (przekonujące kreacje Maaike Neuville i Barta Hollandersa), którym towarzyszy matka tej pierwszej, przez słabo zaludniony, leśny rejon gdzieś w Europie Wschodniej. Z lekka przybrudzone, niektórzy pewnie powiedzą po amatorsku wykonane zdjęcia, z miejsca przykuły moją uwagę. Jest w tym jakaś... starość? Powiedzmy, że przebija z tego magia XX-wiecznych niskobudżetowych horrorowych rąbanek. Widać maleńki budżet i przypuszczam, że to dla niejednego odbiorcy „Kliniki grozy” będzie największych problemem. W niektórych przypadkach pewnie nie do przeskoczenia – seans mogą przerwać ci, którzy lubią mieć wszystko ładnie upakowane, dopięte na ostatnie guzik, wykonane z maksymalną starannością. „Klinika grozy” to w pewnym sensie produkcja niechlujna – brzydka prawie tak, jak brzydkie były tanie, legendarne horrory nakręcone w poprzednim wieku. Jakkolwiek dziwnie to może brzmieć w uszach osoby niezakochanej w niskobudżetowych XX-wiecznych rąbankach, słowa „niechlujny” w takich wypadkach zawsze używam z czułością. To komplement. I to spory. Wygłaskane, wypolerowane, błyszczące horrorki generalnie nie porywają mnie tak, jak te wszystkie „tandetne koszmarki”, ponieważ zazwyczaj brak im tej rozczulającej, przynajmniej pozornej, spontaniczności. I nihilizmu, który w tym gatunku chyba powinien być bardziej pożądanym towarem od czyściutkich, kolorowych obrazków, w których większość z tego, co ma wzbudzać żywsze reakcje objawia się w formie cyfrowej. Z naciskiem na chyba, bo może po prostu, podobnie jak twórcy „Kliniki grozy”, minęłam się z epoką. Tak czy inaczej, ogólnie rzecz ujmując omawiana produkcja nie goni za współczesnymi trendami. Nie zauważyłam tutaj usilnych prób przypodobania się jak największej rzeszy odbiorców. To brzydki horror, dla ludzi o, jak powiedziałyby mądre głowy, niskich gustach. Brud, krew, pot, ludzkie wnętrzności i... płonący penis! Klinika zarządzana przez cenionego w tych stronach chirurga plastycznego, opartego na klasycznym modelu burzyciela-(pseudo)naukowca bodaj najczęściej wykorzystywanego w horrorach science fiction, błyskawicznie zamienia się w krwawą łaźnię. Dla mnie trochę za szybko. Wolałabym, żeby pozwolono mi lepiej poznać bohaterów, którym miałam kibicować w tej całonocnej walce z hordą wygłodniałych zombiaków. Dużo się tu dzieje, ale mimo wykorzystania całkiem solidnych praktycznych efektów specjalnych (poza substancją imitującą krew – zbyt blada czerwień, no ale może poziom hemoglobiny u tych wszystkich nieszczęśników był ciut za niski) nie budziło to we mnie zamierzonych emocji. Nie, inaczej. Połowiczny sukces w moim przypadku został osiągnięty – komiczne aspekty tej całej makabry spełniały swoje zadanie, ale odrazy, niesmaku i tym bardziej szoku nic z tego u mnie niestety nie wywołało. Winy za ten stan rzeczy upatruję naturalnie w nazbyt dynamicznym rozwoju, w zawrotnym tempie narzuconym przez scenariusz, ale i w przesycie gore. Co za dużo, to niezdrowo. Krwawe obrazki też mogą spowszednieć, gdy serwuje się je praktycznie jedna za drugą. Gdzie nie spojrzeć albo krew, albo ludzkie kończyny, albo jelita, albo mięsożerne bestie z zakrwawionymi ustami i robiącymi dość upiorne wrażenie oczętami (zombie niestety dla mnie potrafią poruszać się bardzo szybko), albo wszystko naraz. Kreatywności w materii gore twórcom „Kliniki grozy” ani myślę odmawiać. Płonący penis prawdopodobnie będzie najszerzej komentowanym motywem tego szalonego horroru, ale moim zwycięzcą na tym polu jest krótka sekwencja konsumowania przez połówkę zombiaka – na naszych oczach posiłek na bieżąco spływa na podłogę. Mamy jeszcze... Długo by wymieniać, więc ograniczę się do bliskiego spotkania ręki z niszczarką do papieru, uwiązania na własnym jelicie nieoderwanym jeszcze od reszty ciała oraz obcinania palców przygniecionych metalową pokrywą. I jeszcze ten stworek – przyplątał się nie wiadomo skąd (może to wynik testowania nowatorskiego zabiegu na jakimś zwyczajnym zwierzęciu?) to jakże milusie i osobliwe stworzonko, które co prawda gryzie, więc... Klimat panujący w tej obleganej przez niezliczone bestie, wcześniej będące zwykłymi ludźmi, na deficyt mroku i brudu moim zdaniem nie cierpi. W sumie to nie zazdroszczę ludziom, którym po skończeniu zdjęć powierzono zadanie wysprzątania tego miejsca. Inna sprawa, że atmosfera nie budziła we mnie nieprzyjemnych odczuć: zabrakło intensywności, którą gwarantowałaby wolniejsza praca kamer. Ale była zabawa. Kupa śmiechu z tej „Kliniki grozy”. Nie tak mocnej, jak mogłoby się wydawać. Krwistej, owszem, ale wątpię, żeby osoby zaprawione w kinie gore wzdrygali się z niesmakiem na tym, bądź co bądź, śmiałym flamandzkim podejściu do zombistycznego kina. Aha, i jeszcze muszę wyróżnić magnetyczną postać Janji, w którą wcieliła się Clara Cleymans oraz wspomnieć, że obsadę zasilił też znany DJ, Dimitri 'Vegas' Thivaios.

Niezły horror komediowy. Krwawy, prosty i jak to często wynika z przemieszania tych dwóch gatunków bardziej zabawny niźli odrażający, upiorny, trzymający w napięciu etc. Fani kina gore wielkich powodów do narzekań chyba jednak mieć nie będą – prawdopodobnie zamierzonego efektu ta cała makabra na nich nie wywrze, ale przynajmniej nie spotkają się z jej znikomą ilością. Już prędzej z jej nadmiarem... Lars Damoiseaux w ścisłej współpracy z Eveline Hagenbeek stworzył film zwariowany, dosadny, a przy tym lekki i zabawny. To raczej kino niszowe, belgijski niskobudżetowy list miłosny do ubiegłowiecznego bezkompromisowego, nienapuszczonego, bezpretensjonalnego, szalonego kina gore. „List, który nie najgorzej mi się czytało”, ale wielkiej przygody to na pewno nie przeżyłam. Raz byłam na wozie, raz pod wozem (męczące tempo niby zapętlonej akcji: prawie nic tylko rzeź i bieganie po mrocznym budynku medycznym), by na końcu skonstatować: niewymagająca myślenia rozrywka na jeden raz. Tak, moim zdaniem tylko trochę ponad przeciętną, ale zaznaczam, że bez żalu oddałam temu filmowemu przedsięwzięciu trochę swojego wolnego czasu. W sumie na zdrowie mi to wyszło:)