Rok
1991, Camp Silverlake. Ostatniego dnia obozu letniego w wypadku ginie
jeden z małoletnich wychowanków, spokrewniony z antybohaterem
lokalnych legend, byłym dozorcą na Camp Silverlake. To wydarzenie
przywołuje traumatyczne wspomnienia z przeszłości Lexi, młodej
kobiety należącej do zespołu opiekunów w tym upadającym
biznesie. Po wyjeździe obozowiczów i zakończeniu czynności
policyjnych obecna właścicielka tej wielopokoleniowej rodzinnej
działalności gospodarczej informuje pracowników, że w świetle
ostatnich wydarzeń podjęła decyzję o sprzedaży obiektu
deweloperom. W najbliższych dniach Lexi i jej współpracownicy mają
przeprowadzić prace porządkowe na terenie obozu, ale gdy Camp
Silverlake spowiją ciemności z ukrycia wyjdzie zamaskowany osobnik
z siekierą. Maniakalny morderca jakby żywcem wyjęty z obozowych
opowieści przy ognisku.
|
Plakat filmu. „Final Summer” 2023, Swede Films
|
Niskobudżetowy
amerykański camp slasher w reżyserii i na podstawie
scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Johna Isberga. List
miłosny do kina slash z lat 80. i 90. XX wieku, pomnik dla
choćby takich obrazów jak „Krzyk” Wesa Cravena i „Piątek trzynastego” Seana S. Cunninghama (przy czym ulubieńcem Isberga w
tym legendarnym cyklu jest „Piątek trzynastego IV: Ostatni
rozdział” Josepha Zito), sfinansowany głównie dzięki kampanii
przeprowadzonej na internetowym portalu Kickstarter. „Final Summer”
z jednej strony miał być utrzymany w duchu horrorowych rąbanek z
ostatnich dwóch dekad dwudziestego stulecia, a z drugiej - jak to
ujął pomysłodawca i czołowy twórca obrazu - „dostosowany do
potrzeb współczesnej publiczności”. Dodatkową inspirację
John Isberg czerpał ze swoich osobistych doświadczeń z małoletnimi
z zespołem stresu pourazowego, z pracy z tymi wspaniałymi
dzieciakami, mężnie walczącymi z wewnętrznymi demonami, które
powaliłyby niejednego dorosłego. W kwietniu 2023 roku retro slasher
długoletniego fana gatunku został pokazany na Panic Film Festival w
swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych, a we wrześniu ruszyła
dystrybucja w internecie.
Pracując
nad scenariuszem „Final Summer” John Isberg szczególną wagę
przywiązywał do budowy pierwszoplanowej postaci żeńskiej. Chciał,
by Lexi przypominała miłośnikom gatunku takie nieśmiertelne
bohaterki, jak Stevie Wayne z „Mgły” Johna Carpentera, Nancy
Thompson z „Koszmaru z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, (i
ewentualnie „Koszmaru z ulicy Wiązów 3: Wojowników snów”
Chucka Russella), Sidney Prescott z „Krzyku” Wesa Cravena (i
ewentualnie z „Krzyku 2” Wesa Cravena), Chris Higgins z „Piątku
trzynastego III” Steve'a Minera i inne kobiety z grozowej galerii
sław. UWAGA SPOILER Z czarnych charakterów wyróżnił
Pamelę Voorhees – niski ukłon dla Betsy Palmer, odtwórczyni
matki Jasona w „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama i
„Piątku trzynastego II” Steve'a Minera KONIEC SPOILERA.
Miał być hołd dla final girls z XX wieku, ale taki, z
którym mogliby się utożsamić namiętni odbiorcy współczesnych
filmów grozy. Połączenie starego modelu z nowym: klasycznej
finałowej dziewczyny i postmodernistycznej jednostki z
nieprzepracowaną traumą. Zamaskowany zabójca grasujący na Camp
Silverlake (ukłonik dla „Ostatniego gwiezdnego wojownika” Nicka
Castle'a) wbrew pozorom więcej zawdzięcza Adrianowi Griffinowi z
„Niewidzialnego człowieka” Leigh Whannella, adaptacji minipowieści
Herberta George'a Wellsa aniżeli rosłemu mordercy znad Crystal
Lake. Złoczyńca Isberga miał odzwierciedlać horrory dnia
powszedniego – codzienne zmagania, troski, strachy twardo
stąpającego po ziemi człowieka. Jednym z największych zaszczytów,
jakie spotkały inicjatora tego retro projektu było zaangażowanie
Neila Afflecka (m.in. „Moja krwawa walentynka” George'a Mihalki i
„Skanerzy” Davida Cronenberga), który co prawda nie wytrwał na
tym pokładzie (plany pokrzyżowała mu pandemia COVID-19 i parę
innych spraw), ale Isberg nie ukrywa, że samo zainteresowanie
Afflecka operacją pod kryptonimem „Final Summer” znacznie
podbudowało jego pewność siebie, nie wspominając już o
pouczających rozmowach z bardziej doświadczonym i podziwianym
(przede wszystkich za wkład w „Moją krwawą walentynkę” z 1981
roku) kolegą po fachu. Kolejną wielką niespodzianką dla
scenarzysty i reżysera „Final Summer” było dołączenie do
obsady Thoma Mathewsa, który pewnie dożywotnio będzie mu się
kojarzył z „Piątkiem trzynastego VI: Jason żyje” Toma
McLoughlina i jego ukochanym „Powrotem żywych trupów” Dana
O'Bannona. A teraz pewnie i z jego własną produkcją, gdzie Isberg
podobno uśmiechnął się też do fanów twórczości Jordana
Peele'a (a konkretniej „To my” z 2019 roku). Mógł też nawiązać
do swojego ulubionego filmu, czyli „Czarnych świąt” Boba
Clarka, a już z całą pewnością pozwolił sobie na mały flircik
z „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella, jednym z
najbardziej docenionych przez Isberga XXI-wiecznych filmów grozy (w
tym gronie są też choćby takie pozycje jak „Nie oddychaj” Fede
Álvareza i „The Final Girls” Todda Straussa-Schulsona). Taki tam
intertekstualny park niby rozrywki z przepięknym „szyldem” -
cudnie staroświecki plakacik: upiorna postać z zakrwawioną
siekierą – w którym wyróżnić mogę jedynie kultowy motywy
muzyczny zanucony przez jednego z bohaterów filmu podczas
amatorskiej akcji poszukiwawczej na Camp Silverlake.
|
Plakat filmu. „Final Summer” 2023, Swede Films
|
Oldschoolowy
camp slasher czy zwyczajna próba przykrycia niedostatków
budżetowych i przede wszystkim warsztatowych rzekomą stylizacją na
tanią siekaninę z ubiegłego wieku? Przemyślane działanie czy
prosty sposób na przekucie wad w zalety? Nie narzekajcie na
bylejakość, bo tak miało być! Celowo zrobiliśmy tak, by nie dało
się tego oglądać:) W każdym razie dla mnie to na pewno było
pewne wyzwanie – dotrwać do napisów końcowych (i trochę dalej,
bo mamy jeszcze scenkę po liście płac) bez błądzenia gdzieś
myślami. „Final Summer” Johna Isberga otwiera opowieść snuta
przy ognisku na terenie Camp Silverlake w 1986 roku. „Mrożąca
krew w żyłach” historia dozorcy ze śmiercionośnym toporem. Po
spodziewanym finale przeskoczymy do roku 1991 (właściwa akcja
filmu). Z publicznych wypowiedzi reżysera i scenarzysty tego
tandetnego widowiska wywnioskowałam, że efekty specjalne
długoletnim wielbicielom gatunku miały przypominać bezcenny
dorobek Toma Saviniego, ale nie jestem w stanie ocenić stopnia
podobieństwa, bo jedyne co udało mi się dostrzec w tym chaosie, to
na oko licząc, zaledwie filiżanka całkiem niezłej imitacji krwi.
Bezsensowne zbliżenia na twarze protagonistów (jeśli to miały być
ukłony dla włoskich paskud – wiadomo że Isberg jest wielkim
fanem choćby „Głębokiej czerwieni” Dario Argento – to jak na
moje oko okropnie niezgrabne) jeszcze bym zniosła, ale ten montaż...
Niemożebnie poszarpany. W ferworze walki czasami nawet zniknie jakaś
postać (odnajdzie się później, gdy sytuacja nieco się uspokoi).
Szybkie serie niedopasowanych zdjęć, migawkowe starcia z
„teleportującym się zabójcą” i klasycznym mięsem armatnim.
Nieznajomymi opiekunami fikcyjnego obozu letniego prowadzonego przez
zawiedzioną starszą panią. Gorzki smak porażki kobieciny, której
nie udało się uratować rodzinnego biznesu. Albo faktycznie planuje
sprzedaż Camp Silverlake, albo podejrzenia jednego z opiekunów są
słuszne i staruszka szuka wymówki, żeby nie wypłacić swoim
pracownik obiecanej premii. Mali obozowicze już wyjechali, ale
zostało jeszcze trochę pracy, z którą personel pewnie bez trudu
uwinąłby się do końca weekendu, gdyby nie przeszkodził im intruz
w przywłaszczonej masce, nawiązującej do popularnej w tych
stronach opowieści z dreszczykiem. Urban legend o szaleńcu z
toporem. Zemsta Warrena za śmierć najdroższego chłopczyka?
Dziecka, które zginęło w wypadku tuż przed uroczystym zamknięciem
sezonu. I tak odżyła trauma jednej z opiekunek, głównej bohaterki
„Final Summer” - dawkowane widzom, tj. ujawniane w krótkich
fragmentach, potworne wspomnienie z przeszłości Lexi, obiektu
westchnień Petera, kolegi z letniej pracy, który niebawem zostanie
brutalnie uświadomiony. Naiwnie myślał, że nikt nie wie, co
naprawdę czuje do tej dziewczyny; tak samo „papierowej” jak cała
ta „opiekuńcza ferajna”. Poważnej młodej kobiety, która nagle
zapragnie napędzić stracha swojemu partnerowi w nocnych
poszukiwaniach brakującego członka załogi. Ostatnia noc na Camp
Silverlake niektórym pozytywnym postaciom „Final Summer”
przypomni Camp Crystal Lake, ale Lexi pewnie wolałaby powspominać
„Straconych chłopców” Joela Schumachera. Obozowy błazen Mario
(w tej roli Myles Valentine, który moim skromnym zdaniem pozostawił
daleko w tyle pozostałych członków obsady; może z wyjątkiem
Thoma Mathewsa wcielającego się w słabiutko zaangażowaną –
rozczarowująco niewielki występ – postać szeryfa) postara się
wprowadzić swoich towarzyszy w odpowiedni nastrój charakterystyczną
melodyjką, która raczej nie umili im poszukiwań niejakiego Mike'a.
Poszukiwań, zgodnie z przewidywaniami, przerwanych przez
tajemniczego osobnika w niefantazyjnej masce. Właściwie nie mam
wątpliwości, że miłośnicy slasherów błyskawicznie
odkryją przynajmniej jedną z tajemnic tego przeklętego obozu. Nie
wykluczam, że autorowi tej nijakie historyki, zależało na wczesnym
połączeniu przez widza tych paru kropek, złamaniu najłatwiejszego
z przygotowanych przez niego szyfrów, czy jak kto woli wypatrzeniu
tej „oczywistej oczywistości”, korespondującej z przeuroczymi
odgłosami wydawanymi przez człowieka w lesie. Dzień ku mojemu
ubolewaniu szybko ustąpił miejsca nocy. Może dlatego, że ten
pierwszy pachniał latami 70. XX wieku (wyblakła fotografia z
pewnego lata, upalny dzień jakby za mgłą), bo to przecież miała
być swego rodzaju podróż do mniej odległej przeszłości:) Ale
już mówiąc poważnie, „Final Summer” przypuszczalnie trochę
zyskałby w moich oczach, gdyby pozwolono mi dłużej pławić się w
tym „chłodnym słoneczku”. Nocą operatorzy i oświetleniowcy
też nie radzą sobie najgorzej (inna sprawa, wykrzesać z tego
jakieś napięcie, choć muszę przyznać, że coś tam poczułam -
lekki dyskomfort czy coś innego miłego - na „dziwnie” znajomy
widok cichego obserwatora, który za moment zaszarżuje na biednego
Petera), ale w bardziej sentymentalny nastrój zdecydowanie
wprowadzono mnie za dnia. Doceniam też przerażające znalezisko
protagonistki nad basenem, ale tylko dlatego, że przywołało piękne
wspomnienie nieporównywalnie wydajniejszego slashera („Krzyk”
Wesa Cravena), ślimaczącego się oprawcę, który zawsze dopadnie
biegnącą ofiarę i wreszcie rozeznanie sterroryzowanych opiekunów
z Camp Silverlake w podgatunku (nieśmiałe podchodzenie do meta
slashera). Gorzej z praktycznym wykorzystaniem tej wiedzy –
wiemy, że nie wolno się rozdzielać, ale i tak to robimy.
Notorycznie! A poza tym śmiertelnie się wynudziłam.
Mizeria.
Banalna obozowa historyjka od zakochanego w kinie grozy Johna
Isberga. A jego ulubioną filmową kochanką pani slasherowa.
Kapryśna wybranka twórcy „Final Summer”. Pierwszego
pełnometrażowego osiągnięcia horrormaniaka, „pożerającego”
wszystko, czym obrosła ta gatunkowa ziemia (wszystko, co napotka),
ale najchętniej „podróżującego” do dwóch ostatnich dekad XX
wieku. I to do nich zaadresował to miłosne wyznanie. Camp
slasher, którego nie ośmieliłabym się polecić nawet
najzagorzalszym fanom podgatunku. Może powinnam, ale jakoś nie
potrafię się do tego zmusić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz