W przeddzień setnej rocznicy nadmorskiego miasteczka, Antonio Bay, dochodzi
do niewytłumaczalnych wydarzeń, które wydaje się wywoływać gęsta, świecąca mgła
nieubłaganie zbliżająca się do brzegu. Właścicielka rozgłośni radiowej,
położonej w latarni morskiej, Stevie Wayne, jako pierwsza odkrywa związek
pomiędzy coraz liczniejszymi zabójstwami mieszkańców miasteczka a tajemniczą
mgłą, która sprowadza zza światów zdradzonych przed laty przez założycieli
Antonio Bay, żądnych zemsty marynarzy.
Legenda filmowego horroru, John Carpenter i jedno z jego najpopularniejszych
dzieł, które przetrwało próbę czasu, uzyskało status kultowego i w 2005 roku
doczekało się swojego remake’u. Jeśli ktoś oglądał uwspółcześnioną wersję i nie
przypadła mu ona do gustu, a jakimś cudem przegapił osławiony pierwowzór to nie
powinien w ogóle się zniechęcać, bowiem Rupert Wainwright zdaje się posiadać zupełnie
inny zamysł filmowej grozy, w ogóle nie porównywalny, przegrywający już w
przedbiegach z estetyką mistrza Carpentera, której we „Mgle” nie omieszkał wyeksploatować
do absolutnego maksimum.
Twórca osławionego „Halloween” tym razem zabiera nas do spokojnego,
posępnego nadbrzeżnego miasteczka, budując duszący klimat nieuchwytnej grozy
już w pierwszych scenach filmu. Starzec opowiadający grupce dzieciaków o
potwornych wydarzeniach z przeszłości w roli chwilowego narratora
prezentowanych na ekranie niewytłumaczalnych wydarzeń, którego z czasem zastąpi
seksowny kobiecy głos, nadający tuż po północy z lokalnej rozgłośni radiowej.
Widzimy utrzymane w mrocznej kolorystyce, ale umiejętnie stonowane nocne
zdjęcia Antonio Bay, w którym ni stąd, ni zowąd rozbrzmiewają alarmy
samochodowe, a przedmioty użytku domowego samoistnie się przesuwają. Carpenterowi
wystarczyło jedynie kilka ujęć czołówki, aby wprowadzić mnie w nastrój swojego
filmu, co wcale nie znaczy, że z czasem go zaniedbał – wręcz przeciwnie, klimat
zdaje się zagęszczać wprost proporcjonalnie do historii, która jak na lata
80-te, pełne owszem mocno nastrojowych straszaków, acz charakteryzujących się
sporą dozą prostoty fabularnej, okazuje się aż nazbyt rozbudowana. Pewnym
odstępstwem od schematów horrorów tamtych wspaniałych lat jest podążanie osi
fabularnej w trzech różnych kierunkach, które jak można się tego spodziewać w
finale się zazębią, za pośrednictwem różnych bohaterów. Otóż, mamy Toma Atkinsa
w roli Nicka podwożącego rezolutną autostopowiczkę, ikonę horroru lat 80-tych,
Jamie Lee Curtis, z którą jeszcze tej pierwszej nocy połączy go płomienny romans.
Obserwujemy też pamiętną ofiarę spod prysznica, Janet Leigh i jej asystentkę w
roli organizatorki obchodów setnej rocznicy Antonio Bay, która po konsultacji z
tutejszym księdzem, przodkiem osławionych morderców wbrew sobie zostaje
wciągnięta w koszmar, który jeszcze tej nocy zawita do miasteczka. I na koniec
oczywiście, nasz seksowny głos w eterze, moim zdaniem najbarwniejsza postać niniejszej
produkcji, znakomicie wykreowana przez Adrienne Barbeau, Stevie Wayne, która niejako
przypadkiem odkrywa mroczne przeznaczenie niezwykłej mgły nocami spowijającej
morze i zbliżającej się do brzegu Antonio Bay.
Jak się okazuje naszą piątkę głównych protagonistów zaalarmują nie
nadprzyrodzone zjawiska mające miejsce w mieście w przeddzień rocznicy
założenia Antonio Bay, a mrożące krew w żyłach wydarzenia na okręcie, którego
załoga na pełnym morzu na własnej skórze odczuwa potęgę świecącej mgły. Scena
jej powolnego zbliżania się do rzeczonego statku oraz późniejsze zadźganie
marynarzy jest kwintesencją rzadko spotykanego smaku Carpentera, który nawet z
czegoś, zdawałoby się, tak trywialnego w kinie grozy, jak atak
niezidentyfikowanego osobnika, wychodzącego z mgły na niczego nieświadomego
mężczyznę, potrafi wykrzesać maksimum trwogi. I ta charakterystyczna, spokojna
acz kryjąca w sobie niezbadane pokłady mrożącej krew w żyłach tajemnicy,
potęgująca dosłownie każdą scenę wizualizacji zagrożenia, ścieżka dźwiękowa
(skomponowana przez samego Johna Carpentera), dzięki której nawet tak na pozór
niewinne wydarzenie, jak spacer małego chłopczyka po plaży jest zapowiedzią
rychłego koszmaru. I słusznie, bo w końcu nasz poszukiwacz skarbów odnajdzie
deskę, która stanie się główną bohaterką kolejnej przerażającej sceny w rozgłośni
radiowej, kiedy to strwożona Stevie usłyszy złowieszcze ostrzeżenie kogoś zza
światów ze swoich własnych głośników. Ciężko jest wymienić wszystkie niebywale
klimatyczne wydarzenia, prowadzące do pełnego wszelkich dosłowności finału,
bowiem Carpenter przeszedł samego siebie we wzbogacaniu fabuły szybko następującymi
po sobie, licznymi niepokojącymi sekwencjami – trup wstający nagle ze stołu
sekcyjnego i zbliżający się posuwistym krokiem do niczego nieświadomej Curtis,
mgła osnuwająca siedzibę tutejszego synoptyka, z nim w środku aktualnie
romansującym przez telefon ze swoją radiową muzą i wreszcie atak na
przerażonego, skulonego w łóżku chłopczyka. Wszystkie te sceny (i wiele innych),
łącznie ze znakomitym finałem mają wszelkie predyspozycje do tego, aby na
trwałe wpisać się do kanonu najbardziej klimatycznych w historii kina, ponieważ
mają coś, czego absolutnie żaden współczesny straszak nigdy mieć nie będzie –
wyczucie istoty tej gatunku, trafiającej przede wszystkim w zmysły jego
wielbicieli.
„Mgła” jest tego rodzaju uniwersalnym horrorem, po którego z powodzeniem
mogą sięgać młode pokolenia zakochanych w klimacie duszącej grozy widzów, bez
obawy, że zostaną skonfrontowani z przestarzałym kiczem, bowiem wysublimowany
styl Johna Carpentera ma w sobie to coś, co bez zbytnich problemów pozwala jego
filmom przetrwać próbę czasu, strasząc każdego, kto tylko tego stanu usilnie
poszukuje. Absolutne arcydzieło w swoim gatunku!
Uwielbiam Carpentera. Nie tylko za "Halloween", ale za całokształt. Jego filmy są ponadczasowe i często do nich wracam. A "Mgła" to film mojego dzieciństwa. Ten horror ma niezwykły klimat i równie dobrze ogląda się go po tylu latach. Prawdziwy klasyk :) Dzięki Buffy, fajnie sobie powspominać...
OdpowiedzUsuńHeh, mój ulubiony horror Carpentera. Stawiam nawet nieco wyżej niż sławetne "Coś" :P Kiedyś (czyt. na emeryturze :P) na pewno sobie jeszcze go odswieże :)
OdpowiedzUsuńJarek KG