Grupa
młodych ludzi relaksujących się na łonie Natury w ruinach wieży
widokowej znajduje złoty medalion, a zaraz po ich odejściu spod
ziemi wypełza rosły mężczyzna z okaleczoną twarzą i
niezwłocznie wyrusza na poszukiwania bezcennej pamiątki rodzinnej.
Najpierw dociera do domu kłusownika, w którym znajduje wisiorek
łudząco podobny do skradzionego daru od ojca, w pomyłce zorientuje
się jednak dopiero po zabiciu gospodarza. Dalsza wędrówka
doprowadzi go do ogniska, przy którym niebawem zostanie opowiedziana
historia młodzieńca z niepełnosprawnością intelektualną o
imieniu Johnny, który kilkadziesiąt lat wcześniej zginął w
wypadku. W nieplanowanym zdarzeniu, do którego doszło w wyniku
zmowy drwali będących w konflikcie z ojcem śmiertelnie
wystraszonego chłopaka. Podobno powstałego z martwych dekadę
później, by dokonać tak zwanej Masakry w White Pines. W takich
okolicznościach milczący zmartwychwstały poznaje hałaśliwych
turystów, którzy przywłaszczyli sobie jego własność.
|
Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures
|
Wyprodukowany
przez renomowaną firmę Shudder pełnometrażowy debiut reżyserski
- na podstawie jego własnego scenariusza - Chrisa Nasha,
kanadyjskiego filmowca, którego fani kina grozy mogą kojarzyć z
„ABCs of Death 2”, antologią filmową wydaną w 2014 roku;
pracował też przy „Pustce” Jeremy'ego Gillespiego i Stevena
Kostanskiego (aktor), „Nie pukaj” Sheldona Wilsona (makijaż
protetyczny), „Złodzieju dusz” Justina McConnella
(charakteryzacja) oraz „Psycho Goreman” Stevena Kostanskiego
(kierownictwo nad zespołem zajmującym się tworzeniem potworów).
Określany jako ambient slasher eksperyment filmowy polegający
na połączeniu slow cinema z perspektywą kanonicznego
antybohatera. Większość - około siedemdziesięciu procent -
pierwszej wersji „In a Violent Nature” (tytuł roboczy: „Sleeping
Animal”) powstało w 2021 roku w rejonie Kawartha Lakes w Central
Ontario. Po półtoratygodniowej produkcji zmarł odtwórca postaci
Johnny'ego, a podjęta próba zachowania dotąd pozyskanego materiału
(trwająca jakiś miesiąc praca z aktorem o posturze zbliżonej do
jego poprzednika) nie przyniosła zadowalających Chrisa Nasha
rezultatów. Poza tym od początku chciał kręcić w swoich
rodzinnych okolicach, w Northern Ontario, gdzie jego zdaniem lasy
wyglądają zupełnie inaczej niż w Central Ontario (mniej
niesamowitości, więcej szorstkiego naturalizmu). Uznał, że lepiej
zacząć od nowa, z uszczuplonym budżetem - pozostałość po
kilkutygodniowej pracy w pierwszym plenerze, która miała „wylądować
w koszu”, a przynajmniej jej znaczna część – niż wypuszczać
w świat wadliwy materiał, a w każdym razie nielubiany przez jego
czołowego twórcę. Nash musiał jeszcze przekonać producentów, co
wprawdzie łatwe nie było, ale w końcu doszło do upragnionej
przez reżysera i scenarzystę „In a Violent Nature”
przeprowadzki. Koniec końców film nakręcono w Algoma District,
nieopodal miasta Sault Ste. Marie.
Po
raz pierwszy zaprezentowany w styczniu 2024 roku na Sundance Film
Festival, do wybranych amerykańskich i kanadyjskich kin wprowadzony
w maju tego samego roku przez IFC Films, a już w następnym miesiącu
udostępniony w internecie, brutalny obraz, na który wpływ miały
choćby takie pozycje, jak „Gerry” (2002), „Słoń” (2003) i
„Last Days” (2005) Gusa Van Santa oraz twórczość Panosa
Cosmatosa i Terrence'a Malicka. Najbardziej inspirująca dla Chrisa
Nasha jest jednak muzyka, nie tylko filmowa, a wśród jego
kinematograficznych ulubieńców „Eklipsa” Conora McPhersona,
która przede wszystkim ujęła go nietradycyjną formą: sprytnym
połączeniem ghost story z romansem i satyrą, nie wydaje mu
się jednak, by to dokonanie wpłynęło na jego eksperyment
(pod)gatunkowy. W zasadzie zamierzenie konwencjonalną historyjkę o
zamaskowanym i zdeformowanym mordercy grasującym w kanadyjskim
lesie, w tempie praktycznie niespotykanym w tym nurcie horroru. Slow
burn backwood slasher podążający także za czarnych
charakterem. Rzekomo nowatorska perspektywa w tym podgatunku – w
istocie zabieg zastosowany chociażby w dogłębniejszej analizie
jednej rasy w ogromnie zróżnicowanym gatunku horroru, swego rodzaju
podręczniku dla adeptów/znawców sztuki slasherowej pt.
„Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta Glossermana;
coś podobnego (powiedzmy, że bardziej przewrotnego) mieliśmy w „I ty możesz być mordercą” Bretta Simmonsa – i sztampowa
fabuła przez widzów powiązana z popularną serią zapoczątkowaną
w 1980 roku przez Seana S. Cunninghama, a zwłaszcza odsłoną z roku
1981 („Piątek trzynastego II” w reżyserii Steve'a Minera), co
mogło być podyktowane udziałem Laurie Marie-Taylor w „In a
Violent Nature” - Vickie z franczyzy o zabójcach znad Crystal
Lake. Według mnie najbardziej wymowna scenka pierwszego
długometrażowego dokonania reżyserskiego Chrisa Nasha to atak w
jeziorze, przypominający akcję Jasona Voorheesa z „Piątku
trzynastego IV: Ostatniego rozdziału” Josepha Zito, ewentualnie
„Piątku trzynastego VI: Jason żyje” Toma McLoughlina czy
„Piątku 13-go”, rebootu Marcusa Nispela. Przypadkowe
podobieństwo? Nie sądzę. Z kolei maska Johnny'ego, żywego trupa,
jak to podsumowała moja babcia, na grzybobraniu;) ożywiła
wspomnienia „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki. Stara
maska strażacka przechowywana w szklanej gablocie w siedzibie straży
leśnej podobna do maski górniczej z kultowego slashera luźno zrimejkowanego w 2009 roku: „Krwawe walentynki” Patricka
Lussiera. Przypadkowe podobieństwo? Tak sądzę. Muzykę do „In a
Violent Nature” skomponowała... Matka Natura. Meloman Chris Nash
nie chciał, by „niewidzialni towarzysze” przypadkiem ożywionej
„maszyny do zabijania” ulegali jakiejkolwiek sile sugestii, a w
sztuce filmowej chyba nie potrafiłby wskazać elementu
sugestywniejszego od typowej (stworzonej przez człowieka) ścieżki
dźwiękowej. Można powiedzieć, że reżyser tego naturalistycznego
widowiska nie zamierzał mówić ludziom, jak mają się czuć w jego
nawiedzonym lesie. A zaczynamy od długich zbliżeń na pozostałości
wieży widokowej i rozmowy zza kadru (głosy z offu) – wymiany zdań
turystów, którzy jak zwykle narobią problemów... Niestety, tym
razem nie ograniczą się do zwyczajowego śmiecenia, straszenia
fauny i niszczenia flory. Tym razem okradną trupa (e tam, znalezione
nie kradzione). A właściwie zrobi to Troy (w tej roli Liam Leone,
równie nieprzekonujący, jak pozostali odtwórcy teoretycznie
pozytywnych ról, co mogło być działaniem celowym), arogancki
młodzieniec, który może nie zasłużył sobie na miano hieny
cmentarnej, ale faktem jest, że niezupełnie świadomie
przywłaszczył sobie złoty medalion należący do nielitościwego
Johnny'ego, który następnie podarował swojej dziewczynie,
domniemanej final girl o imieniu Kris (Andrea Pavlovic), co
też może zostać odczytane jako (nie)wyraźne nawiązanie do cyklu
„Piątek trzynastego” - Chris (postać Dany Kimmell w „Piątku
trzynastego III” Steve'a Minera) czy Kris, co za różnica?
|
Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures |
Opowieść
snuta przy ognisku: dawno, dawno temu żył sobie pewien kupiec,
który miał „ociężałego” syna. Mężczyzna podpadł znajomym
drwalom, którzy postanowili zabawić się kosztem ukochanej
latorośli nieznośnie przedsiębiorczego obywatela. Ułożyli
infantylny plan wystraszenia nadmiernie ufnego chłopaka, który
doprowadził do śmierci niewinnego młodzika, bo tak zwykle kończą
się podobne „zabawy” na terytorium slash (przykład:
„Koszmar kolejnego lata” Sylvaina White'a). Sprawcy nieszczęścia
zatuszowali swój udział w śmiertelnym upadku Johnny'ego, który
dziesięć lat później miał wrócić z Krainy Umarłych, by
dokonać rzezi w obozie drwali. Miejscowi nazywają to Masakrą w
White Pines, należy jednak zaznaczyć, że bardzo rzadko o tym
mówią. I jak już, to szepcą o tym wyłącznie w swoim
hermetycznym towarzystwie, tak się jednak szczęśliwie złożyło,
że jeden z uczestników fatalnej wyprawy do lasu (członek paczki
Kris i Troya) poznał niewiarygodną historię Johnny'ego. Klasyczna
urban legend... W każdym razie młodzi ludzie nie wiedzą, że
tej „mrożącej krew w żyłach opowieści” przysłuchuje się
jej główny (anty)bohater. Ofiara, która stała się oprawcą. Na
naszych oczach wygrzebała spod ziemi, czy raczej spod zgniłych
liści, i „zabrała nas na spacer”. W równym (powolnym) tempie
idziemy i idziemy, i idziemy za niechcący wskrzeszonym mścicielem.
Szerokie plecy milczącego mężczyzny przed nami, a w tle magia
montażu – raptowne przejścia w krajobrazie leśnym. Pierwszy
przystanek na „polu minowym”, nad ofiarą człowieka najwyraźniej
polującego dla sportu (taka „fajna” rozrywka Homo sapiens).
Zaawansowany stopień rozkładu i jakieś krzyki w oddali. Kłótnia
dwóch mężczyzn, która zwraca uwagę niemiłego przewodnika po
werystycznym świecie przedstawionym w „In a Violent Nature”
Chrisa Nasha. W ten sposób przenosimy się do posiadłości
obsesjonata rozstawiania wnyków, do domu zamienionego w chlew, w
którym Johnny (wiarygodna, ale też niezbyt wymagająca kreacja,
ślicznie ucharakteryzowanego Rya Barretta) trochę powspomina.
Krótka retrospekcja (widok w lustrze) przywołana przez medalion i
starcie z niedługo uzbrojonym właścicielem zasyfionej
nieruchomości. Zabójstwo niepokazane i „rozmazana fotografia”
świeżych zwłok. Zakrwawiona głowa, oderwana kończyna – widać
mięsko, ale nie ma porównania do późniejszych wyczynów
Johnny'ego. Potwora z kanadyjskiej puszczy, którego stwórca być
może z premedytacją oszczędził nam makabrycznego widoku (efekt
zwielokrotnienia, do którego przypuszczalnie dążono poprzez
wprowadzenie odbiorcy w błędne przekonanie; sprawdzona metoda na
wzmocnienie planowanych ciosów) w pobliżu „hacjendy”
niepedantycznego zwolennika zabijania dla samego zabijania. Gdyby
Johnny szukał przyjaciela, kłusownik miałby spore szanse na
przeżycie, w końcu łączy ich pasja do przelewania cudzej krwi. No
nie, trzeba nieodpowiedzialnemu (potencjalne zagrożenie dla lokalnej
ludności i turystów) „sportowcowi” oddać, że nie osiągnął
takiego poziomu zaawansowania jak łowca, który odebrał mu życie.
Johnnym niby kieruje przemożna potrzeba odzyskania pamiątki
rodzinnej, ale jak na slasherowego zabójcę przystało,
chętnie zbacza z obranej drogi. Darowanym ludziom nie zagląda w
zęby. Jest jak żywioł zmiatający wszystko, co napotka na swej
nierównej drodze. Trening czyni mistrza, więc nasz niekontaktowy
przewodnik ćwiczy, kiedy tylko nadarzy się okazja. Aktywność
fizyczna i umysłowa na świeżym powietrzu. Czasem topór, czasem
ośnik. Czasem hak, czasem łuparka do drewna, która o ból głowy
mnie przyprawiła (lepsza siekiera od tak hałaśliwych wynalazków,
jakby ktoś mnie pytał o zdanie). Efekty specjalne (bez wyjątku
praktyczne) pewnie wymagały dopracowania – skrajnie
nierealistyczna głowa walkmaniarza odpiłowana od reszty ciała
oraz sztuczne ramię dostawione do mrugającego człowieka z
przerwanym rdzeniem kręgowym, potem wymienionego na manekina – ale
śmiałości twórcom „In a Violent Nature” chyba nikt nie
odmówi? I pomysłowości: zaręczam, że takiej jogi nigdy nie
widzieliście. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że takiego
morderstwa w kinie jeszcze nie było. Czysta poezja:) Mięsisty Teatr
Gore w klimacie porażająco autentycznym ze znikomą fabułą i
końcowym monologiem wziętym stamtąd, gdzie słonce nie dochodzi.
UWAGA SPOILER Absurdalny wywód zamiast „obowiązkowej”
ostatecznej konfrontacji, przebudzenia mocy w final girl
KONIEC SPOILERA.
Nieokiełznana
natura. Bezlitosna siekanina w filharmonii leśnej pod batutą Chrisa
Nasha. Ostry debiut reżyserski (w pełnym metrażu) kanadyjskiego
filmowca, który najwyraźniej niejeden „leciwy” slasher z
najwyższym zainteresowaniem obejrzał. Osadzony w czasach
współczesnych, ale pachnący brutalnymi latami 70. i 80. XX wieku,
niskobudżetowy slow burn horror o niezniszczalnym(?) mordercy
oprowadzającym po lesie, w którym nie mogło zabraknąć drewnianej
chatki i młodych przybyszy z miasta. Intruzów zakłócających
spokój zmarłego. Momentami mocno wiało nudą, ale myślę, że
miłośnicy kina slash nie takie niedogodności znosili.
Przetrwali tyle nijakich rąbanek, że z otwartymi ramionami mogą
przyjąć taką niepozbawioną charakteru paskudę, jak „In a
Violent Nature”. Docenić ten makabryczny gest artystyczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz